Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Takie czasy... - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Takie czasy... - ebook

Tom 5 jubileuszowej serii „Dzieła Wybrane Adama Michnika” zawiera – tak jak poprzednia część tego cyklu – teksty publicystyczne powstałe w krańcowo odmiennych realiach politycznych. Najwcześniejsze z nich, napisane jeszcze w czasach PRL-u, ukazywały się w prasie emigracyjnej („Analiza i perspektywy” oraz „Grudniowe rekolekcje” w paryskiej „Kulturze”) lub niezależnej („Luźne kartki” w kwartalniku politycznym „Krytyka”). Te zaś, które powstały po przełomie 1989 r., w „Gazecie Wyborczej”. Do publicystyki sprzed pierwszych wolnych wyborów w Polsce powojennej należy również tytułowy esej „Takie czasy... Rzecz o kompromisie”, opublikowany po raz pierwszy nakładem założonego w Londynie w 1975 r. emigracyjnego wydawnictwa „Aneks”. Pisma, które składają się na niniejszy zbiór, pomieszczono w następujących częściach: „Pisane z więzienia (1982–1984)”, „Takie czasy... Rzecz o kompromisie (1985)” i „Droga do kompromisu (1981–1989)”. Dopełnia je zawarty w aneksie felieton „O prawdę i pojednanie”, którego współautorem jest Włodzimierz Cimoszewicz. Prócz esejów, felietonów i listów w tomie „Takie czasy...” znalazły się wywiady Adama Michnika m.in. z Leszkiem Millerem, Stanisławem Kanią, Wojciechem Jaruzelskim, Aleksandrem Kwaśniewskim, a także zapisy rozmów przeprowadzonych z redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej”. Do tych ostatnich należy głośny, pełen emocji wywiad Agnieszki Kublik i Moniki Olejnik z Adamem Michnikiem i Czesławem Kiszczakiem, niegdyś nieprzejednanymi adwersarzami, którzy po obradach Okrągłego Stołu mimo dzielących ich różnic nie wahają się podać sobie ręki.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-680-192-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Grudniowe rekolekcje

Przed 13 grudnia 1981 r. w „Solidarności” występowały dwa sprzeczne ze sobą sposoby rozumowania. Jedni powiadali: „Trzeba za wszelką cenę dążyć do porozumienia z rządem. Jest ono możliwe, bo rząd chce się porozumieć”. Drudzy replikowali: „Trzeba za wszelką cenę frontalnie zaatakować, bo rząd – choć słaby i nieudolny – dąży do demontażu i rozbicia »Solidarności«. Sukces jest możliwy, bo strajkiem generalnym można wymusić na rządzie niezbędne ustępstwa”. Te dwa rozumowania występowały nierzadko u tych samych działaczy, którzy w regionach starali się hamować radykalizm załóg, a na posiedzeniach Komisji Krajowej reprezentowali punkt widzenia tychże załóg. Z perspektywy dwóch lat powstaje pytanie: który z tych sposobów rozumowania – „radykalny” czy „umiarkowany” – był słuszny? Moja odpowiedź brzmi: żaden.

Z perspektywy wyraźnie widać, że konfrontacji z rządem nie można było w tym momencie wygrać. Nawet gdyby „Solidarność” zdecydowała się na czynną obronę strajkujących fabryk, na walki uliczne i wywołanie buntu w wojsku (co było możliwe), to nikt nie powinien żywić złudzeń co do dalszego biegu wypadków. „Towarzysze radzieccy”, zgodnie ze swą obietnicą, nie opuściliby Polski. Lekcja grudniowa – a także późniejsze wydarzenia – powinny wyleczyć związkowych radykałów z iluzji, jakie dawać mogło upojenie rozmiarem siły „Solidarności” w społeczeństwie.

Wszakże te wydarzenia ukazały z równą wyrazistością, że i „umiarkowany” sposób rozumowania był fałszywy. „Solidarność” nie mogła znaleźć porozumienia z rządzącą ekipą. Bowiem koncepcja porozumienia tej ekipy wzorowana była na stalinowskim modelu stosunków między państwem a społeczeństwem. Społeczeństwo – w tym ujęciu – to był ogół poddanych „państwa”, zaś samo „państwo” było własnością partyjnej nomenklatury.

Ilustracją tego były podjęte przez aparat władzy działania po 13 grudnia 1981 r. – ich wspólnym mianownikiem było dążenie do likwidacji pluralizmu instytucjonalnego. Ani przez moment nie miała ta władza zamiaru prowadzić poważnych rozmów na temat porozumienia z reprezentacją społeczeństwa. Taka już jej natura: komuniści, kiedy mogą – totalizują, porozumiewają się tylko wtedy, kiedy muszą. To godne jest zapamiętania: działania pogrudniowe traktować należy jako rzeczywistą realizację przedgrudniowych deklaracji o dialogu i odnowie.

Społeczeństwo zbuntowane, domagające się praw obywatelskich i podmiotowości, przypominało więźniów zbuntowanych przeciwko administracji aresztu. Ta administracja mogła posługiwać się prośbą i groźbą (przed 13 grudnia) lub jawną przemocą (po 13 grudnia), ale cel miała wciąż ten sam: więzienną normalizację.

W tym sensie był to zaiste konflikt nierozwiązywalny: naczelnik aresztu nigdy nie uznał podmiotowości więźniów, zaś więźniowie nigdy swego statusu nie mogli zaakceptować jako naturalnego.

To powinno być lekcją – także na dziś – dla zwolenników „porozumienia za wszelką cenę”. Wypowiadając tę krytyczną uwagę, mam i siebie na myśli, bo i mnie zdarzyły się tego typu wypowiedzi.

Zrozumiałem to ostatecznie dopiero w więzieniu. Dopiero tu, słuchając wynurzeń funkcjonariuszy służby więziennej i służby bezpieczeństwa, pojąłem z całą jasnością, że jedyny realny stosunek społeczny w Przodującym Ustroju to strukturalny, uniwersalny konflikt więźniów z klawiszami. Dla funkcjonariusza „dialog” zawsze będzie formą przesłuchania. Oczywiście – różni bywają przesłuchujący. Są wśród klawiszy „liberałowie” i jest „twardogłowy beton”, zwolennicy perswazji i rzecznicy pejcza; są tacy, co czekają na pomoc z więzień zaprzyjaźnionych. Są i więźniowie rozmaici, „radykałowie” i „umiarkowani”; zwolennicy buntów i rzecznicy strategii przetrwania, są „niezłomni”, są „organicznicy”, są i „kapusie”. Także i więzienia mają ostrzejszy lub łagodniejszy rygor: częstsze lub rzadsze widzenia, krótsze lub dłuższe spacery, lepsze lub gorsze wyżywienie. Wszakże klawisze pozostają klawiszami, więźniowie więźniami, a więzienie więzieniem.

Polacy, którzy utworzyli w sierpniu 1980 roku „Solidarność”, byli więźniami, którzy się zbuntowali i zapragnęli żyć jak wolni ludzie.

Czy z uwag powyższych wynika, że do porozumienia „Solidarność” nie powinna była dążyć oraz że w przyszłości jest ono niemożliwe? Nic bardziej fałszywego.

Dorzucę do tych uwag – pozostając przy tak bliskiej mi alegorii więzienia – że areszt, o którym tu mowa, znajdował się na okręcie, który tonął. W takiej sytuacji naturalny stosunek między klawiszami a więźniami mógł ulec zmianie. Stało się inaczej. 13 grudnia klawisze zamknęli więźniów w okratowanych pomieszczeniach, zaś statek osiadł na mieliźnie. Zaczął dryfować, bo nie mógł płynąć normalnie, mając zepsutą maszynownię. Dryfuje tak do dziś.

Ale dziś nic już nie jest tak, jak było przedwczoraj. 15 miesięcy życia w wolności wiele więźniów nauczyło. To była wielka lekcja podmiotowości, niezwykłe duchowe odrodzenie narodu. Gdyby nawet już nic więcej dobrego w życiu nie miało spotkać ludzi z „Solidarności”, to każdy z nich może sobie powiedzieć: przez te 15 miesięcy żyłem jak człowiek, a nie jak bydlę. Od dwustu lat powtarzają sobie te słowa najlepsi synowie tego narodu i dzięki temu, że mogą je sobie powtarzać – że istnieją owe antrakty wolności – naród polski ocalił własną twarz, własną godność, własną prawdę.

Zarzuca się nieraz Polakom, że są romantykami i nie liczą się z realnym układem sił. Więzień, który chce wydostać się na wolność, musi być romantykiem, musi mierzyć siły na zamiary, musi pragnąć niemożliwego i musi uczynić odwagę składnikiem swego realizmu. Dopiero po brutalnym uświadomieniu sobie tego faktu, starannie omijanego przez biadolących partyjnych publicystów, można zapytać, czy i na ile wydarzenia ostatnich lat zweryfikowały pozytywnie stereotyp „polskiego szaleństwa”, ułana, co szablą atakuje czołgi.

Bez wątpienia utwierdziły one przekonanie, że Polacy nigdy z niewolą się nie pogodzą i nigdy nie będą dobrowolnymi więźniami. Jednak ukształtowany w ostatnich latach model polskiego oporu niewiele ma wspólnego z ułańskim stereotypem. Ułańskiej odwadze towarzyszy wielka rozwaga polityczna. W sferze celów siły mierzone są na zamiary; w sferze realizacji – zamiary podług sił. Od 1976 r. Polacy nie demonstrują żadnego szaleństwa. Manifestują swą wolę wolności, zespoloną z zadziwiającym instynktem politycznym i poprawnym odczytywaniem znaków czasu. Dość stwierdzić, że żadna ze społeczności podbitych przez komunizm nie wytworzyła tak szerokiego, wielowątkowego i skutecznego oporu, jak ci „romantycy”, którzy podobno tylko „kochają umierać”. Dlatego ktokolwiek hołduje jeszcze tym nierozsądnym schematom, winien ich się pod wpływem wydarzeń wyrzec.

Dotyczy to zwłaszcza sytuacji po 13 grudnia 1981 r. Przywódcy „Solidarności” i inni liderzy opinii publicznej poprawnie odczytali intencje polityki generała Jaruzelskiego, słusznie ocenili układ sił i obrali sposób działania, który okazał się skuteczny. Po dwóch latach wojskowych rządów opór społeczny nie został rozbity.

Rzec by można, że po 13 grudnia Jaruzelski nieprzerwanie realizował scenariusz przewidziany przez przywódców „Solidarności”, którzy słusznie nie wierzyli w deklaracje o „kontynuowaniu odnowy”. Scenariusz ten zasadzał się na przekonaniu, że kierunkiem działania władzy będzie stopniowa totalizacja życia zbiorowego, likwidacja pluralizmu, niezależności i samorządności. I tak też się stało.

Żadne kompromisy nie mogły ocalić wysp podmiotowości społecznej, które wyłoniły się między sierpniem a grudniem. Przywódcy „Solidarności” i związków twórczych mieli do wyboru: albo likwidować podmiotowość własnymi rękami, albo pozostawić to szczytne zajęcie partyjnym i wojskowym komisarzom. Wybrali opór, prawdę i godność. Powiedzieć to trzeba wyraźnie: usunięci dziennikarze i plastycy, aktorzy i rektorzy wyższych uczelni, filmowcy i literaci zapisali swym postępowaniem piękną kartę historii polskiej inteligencji i udokumentowali wierność najlepszym narodowym tradycjom. Należy im się za to wielki szacunek i wdzięczność całego społeczeństwa, którego stali się – zgodnie z przesłaniem polskiej kultury – duchowymi wyrazicielami.

Nie są to czcze frazesy. W 1953 roku, decydując się na opór okupiony więzieniem, ks. Prymas Stefan Wyszyński ocalił Kościół katolicki w Polsce. Dziś, decydując się na opór, polscy artyści i intelektualiści ocalili nie tylko honor polskiej kultury, ale i jej najistotniejszy sens.

Jaruzelskiemu bardzo zależy na pozorach. Polski świat kultury nie stał się jednak tym razem listkiem figowym dla poczynań władzy, której jedynym mandatem jest przemoc, a jedyną legitymacją – kłamstwo.

Front odmowy środowisk nie został złamany, tak jak nie został złamany opór całego społeczeństwa. Jest to wszakże tylko przejaw konfliktu nomenklatury ze społeczeństwem. Źródła podstawowych napięć tkwią gdzie indziej.

Sytuacja gospodarcza jest równie zła, jak była, po dwóch latach rządów generałów nie można już braku mięsa i masła, herbaty i kawy, sera i sznurka zwalać na woluntaryzm i arogancję Gierka i Jaroszewicza ani też na strajkującą „Solidarność”. Ponowne wprowadzenie reglamentacji na masło i margarynę, publiczne deklaracje Jaruzelskiego na forum RWPG, że pokrycie kartkowego zaopatrzenia w mięso staje się wielce problematyczne – to sygnały, że sytuacja gospodarcza jest gorsza, niż to się wydaje przeciętnemu obserwatorowi. Sowiecka pomoc nie pomogła w przełamaniu kryzysu i rządzący generałowie powoli dochodzą do druzgocącej wiedzy, że wprawdzie przywódcy sowieccy bez trudu mogą do Polski przysłać czołgi, ale jednak kredyty dolarowe przysłać mogą tylko znienawidzeni Amerykanie.

Bez kredytów i reformy kryzys jest niemożliwy do opanowania w najbliższych latach, a kluczem do jednego i drugiego jest porozumienie ze społeczeństwem. Nikt nigdy jeszcze nie osiągnął wzrostu wydajności pracy za pomocą gromkich apeli i świszczącej nahajki. Sami generałowie przyznają w chwilach szczerości, że „jest źle, a będzie gorzej”, ale niewiele z tego wynika. Ta ekipa nie jest zdolna do porozumienia ze społeczeństwem.

Tradycyjny aparat partyjny w naturalny sposób ciąży ku metodom sprawdzonym w poprzednich epokach – i dlatego jest naturalną bazą „betonu”. Do Jaruzelskiego nastawiony jest nieufnie, gdyż ten centralne stanowiska w partii i administracji obsadził swoimi wojskowymi. Generałowie i pułkownicy są kierownikami kluczowych wydziałów w Komitecie Centralnym, sekretarzami Komitetów Wojewódzkich, wojewodami i ministrami. Jest ich coraz więcej i nic nie wskazuje, by zamierzali z tych posad zrezygnować. Przeciwnie, w propagandzie pojawił się nowy akcent – mówi się, że „wojskowi są dysponowani znakomicie do realizowania pozawojskowych zadań”, że „część kadry wojskowej na dłużej wsparła instancje partyjne i instytucje wojskowe” etc. Płk Stanisław Kwiatkowski, bliski gen. Jaruzelskiemu organizator nowego Centrum Badań Społecznych, napisał wprost: „Obecny aparat to przeważnie partyjni urzędnicy (...) przyzwyczajeni do pracy biurowej (...) przyzwyczajeni do działania jedynie wewnątrz struktur władzy (...) dzisiejsze kadry »zawodowych rewolucjonistów« nie potrafią przeciwstawić się przeciwnikom”.

Po tej wypowiedzi w aparacie zawrzało. Jeden z polemistów – aparatczyk – przypomniał, że po 13 grudnia „aparatczycy” ryzykowali życie, stając przed ludźmi, zaś przedstawiciele wojska czynili to „rzadko”. Ta polemika odzwierciedla wysoką temperaturę konfliktu. Konflikt – mówiąc brutalnie – tyczy nie tyle metod sprawowania władzy – generałowie nie są większymi „liberałami” niż „beton”, choć są może nieco mniejszymi doktrynerami – ile sposobów doboru do aparatu. Awans wojskowych zablokował drogi tradycyjnych karier. Jak w nieśmiertelnym polskim dowcipie generałowie różnią się z „betonem” w kwestii agrarnej: generałowie chcą, żeby „beton” był w ziemi, a „beton” chce, żeby generałowie byli w ziemi.

Atakowany przez „beton” M.F. Rakowski utrzymuje swą posadę wyłącznie dzięki poparciu generałów. „Polityka” drukuje peany na temat wojska, choć nie bardzo jest za co generałów chwalić. Chcąc więc znaleźć dla swych nowych szefów jakiś tytuł do chwały, podkreślają ci publicyści niezwykły geniusz Jaruzelskiego, który w grudniu 1981 r. ocalił swą władzę, a bez zamachu wojskowego bez wątpienia by ją utracił. Bardzo to możliwe – powiedzmy ze swej strony – że by ją utracił, ale nie na rzecz „Solidarności”. Natomiast uznawanie za sukces faktu, że partia rządząca bez przerwy przez 37 lat musiała wprowadzić wojsko do fabryk, nie dysponując innymi instrumentami perswazji, i prezentowanie tego jako głównego osiągnięcia dwuletnich rządów generałów – jest otwartym przyznaniem się do politycznej klęski.

Ten brak sukcesu służy „betonowi” do rozwijania tezy, że skoro „łagodne” metody Jaruzelskiego nie skutkują, sięgnąć należy po środki bardziej radykalne. Przywódcy sowieccy – jak się wydaje – mniemają podobnie, ale bardziej radykalną ingerencję w polskie sprawy utrudnia im trudna sytuacja międzynarodowa. Tu należy szukać przyczyn względnego wyciszenia „betonu” w ostatnim czasie. Wygląda na to, że naczelnik więzienia chwilowo opanował pałacową rebelię co bardziej pryncypialnych klawiszy. Jednak na długą metę kurs „betonu” – może z pewnymi modyfikacjami – będzie zapewne jedyną drogą. Ponieważ Jaruzelski okazał się niezdolny do politycznego rozbicia „strażników świętego ognia” marksizmu-leninizmu, ci albo będą dyktować mu swą politykę „twardo donikąd”, albo w sprzyjającym momencie przegryzą mu gardło.

W publicystyce partyjnej pojawiają się nieraz nawiązania do doświadczeń sowieckiego NEP-u, który pozwolił na częściowe choćby uruchomienie energii społecznej i zaspokojenie potrzeb rynku. Są to jednak pozory, barwy ochronne. Kto chce zrozumieć mechanizm rządzący światem nomenklatury atakującej społeczeństwo, pochylić się winien nad dziełem politycznym Józefa Wissarionowicza Stalina.

Przypominam tu osobę Towarzysza Językoznawcy nie gwoli taniej demagogii, ale dlatego, że w oficjalnym przemówieniu wygłoszonym w Warszawie z okazji rocznicy rewolucji bolszewickiej przywołał tę postać dobrodzieja Polaków Stefan Olszowski, członek Biura Politycznego KC PZPR i minister spraw zagranicznych. Olszowski, przypominając treść porozumień jałtańskich i wypowiedzi Stalina z Jałty, nieopatrznie przypomniał, jakim ludziom i jakim okolicznościom zawdzięczają Polacy komunistyczne rządy.

Powiedzmy więc i my słów parę o Stalinie. Był człowiekiem genialnym. Nikt z tak żelazną konsekwencją nie potrafił rozbijać więzi społecznych, nikt z tak przewidującą dalekowzrocznością nie budował teorii państwa i prawa w Przodującym Ustroju. Ideą Stalina była budowa systemu totalitarnego bez szczelin wolności, społeczności więziennej opartej na wzorach teokratycznych, w której on sam był bóstwem i arcykapłanem. Ten geniusz kłamstwa umiał posługiwać się językiem w sposób tak mistrzowski, że zdołał opętać filozofów i artystów, obrońców pokoju i przyjaciół dzieci, także amerykańskich mężów stanu, którym wytłumaczył w Jałcie, że w imię pokoju, realizmu i porozumienia Związek Sowiecki powinien rządzić połową Europy. Zrozumieć Stalina to opanować klucz do zrozumienia współczesnego komunizmu.

Ten jeden z największych zbrodniarzy XX wieku był politycznym realistą. Wbrew rozlicznym interpretacjom szukającym korzeni jego działań w dogmatach doktryny marksizmu-leninizmu, Stalina nie wiązała żadna ortodoksja. Tworzył dogmaty, by cementować swój aparat pomyślany na kształt skrzyżowania ducha religijnej sekty z etyką praktyczną bandyckiego gangu. Dogmaty ideologiczne uzasadniały politykę, ale nigdy nie wyznaczały jej kierunku. Krwawy Gruzin nie był doktrynerem. Zawsze był politykiem chłodnym i przebiegłym, którego siłę stanowił całkowity brak skrupułów. Umiał wyznaczać sobie cele cząstkowe i zawierać etapowe sojusze, umiał dokonywać wielkich reorientacji politycznych i umiał czekać na dogodny moment.

Nade wszystko jednak umiał być konsekwentny. Jego wizja polityki zakłada stopniowe podporządkowanie sobie wszystkich sfer życia wszystkich żyjących ludzi. Oglądane z tej perspektywy wielkie czystki przestają być irracjonalnym szaleństwem dyktatora, a stają się elementami przemyślanej i długofalowej koncepcji uśmiercania społeczeństwa. W jego państwie na instytucje zrodzone z autentycznych więzi społecznych nie było miejsca. Jego państwo było więzieniem ludzi i narodów w najbardziej dosłownym sensie tego słowa.

Powtórzmy wszakże – był realistą. Atakował tylko słabszych.

Trudno bez podziwu – choć i nie bez przerażenia – myśleć, co ten człowiek potrafił zrobić np. z rosyjską Cerkwią. Każdy chrześcijanin troskający się dzisiaj o pokój na świecie powinien dobrze przemyśleć tę stalinowską lekcję pokojowej koegzystencji Kościoła chrześcijańskiego z państwem komunistycznym.

Przypominając Stalina, przypomniał Stefan Olszowski te treści komunistycznej polityki, o których sami komuniści w epoce détente mówili nader niechętnie. To przypomnienie jest szczególnie cenne w kontekście refleksji o stosunkach państwo – Kościół w chwili obecnej.

Wizyta papieska w Polsce raz jeszcze unaoczniła nastroje społeczne, ukazała ponownie prawdziwą twarz polskiego katolicyzmu, zasięg jego wpływów i ogrom jego autorytetu. Była to bez wątpienia spektakularna porażka władzy, choć wizyta stworzyła klimat sprzyjający dialogowi generałów ze społeczeństwem. W komunikacie z Konferencji Episkopatu z 25 sierpnia 1983 r. biskupi pisali: „Ubolewać jednak należy, że nie została wykorzystana szansa stworzona przez wizytę papieską ku autentycznemu porozumieniu narodowemu”. „Restrykcyjne przepisy”, które „na nowo wzniecają niepokój”, zajęły miejsce dialogu. „Gdy zaś dialog – stwierdzili biskupi – pomiędzy rządem a narodem przestaje istnieć, pokój społeczny jest zagrożony, a nawet całkiem zanika”. Konkluzje biskupów brzmiały: „Trudny obecnie moment w dziejach ojczystego kraju może stać się drogą do społecznej odnowy, której początek stanowić mogą rzetelnie realizowane umowy społeczne zawarte w sierpniu 1980 roku przez przedstawicieli władzy państwowej z przedstawicielami świata pracy. (...) Aby (...) niepokój nadal nie wzrastał, potrzebne jest otwarcie się władzy na słuszne oczekiwania społeczeństwa, reprezentowanego przez liczące się siły społeczne”.

To jasne stanowisko wskazuje, że mylili się tak opozycyjni krytycy Kościoła, jak i jego proreżimowi chwalcy. Kościół nie chce być i nie będzie instytucją reprezentującą polityczne aspiracje społeczeństwa; nie chce też być i nie będzie elementem oficjalnego świata władzy. Jest i pozostanie nauczycielem jednych i drugich oraz obrońcą i apostołem chrześcijańskich wartości, które są deptane przez kłamstwo i przemoc. Tak należy rozumieć – przypomnianą przez papieża Jana Pawła II – zorganizowaną pomoc dla prześladowanych oraz szeroki patronat nad działalnością środowisk kulturalnych (np. udostępnienie budynków kościelnych na ekspozycje malarskie, spektakle teatralne, wieczory autorskie, koncerty, pokazy filmowe).

To stanowisko stało się dla aparatu władzy sygnałem alarmowym. Aparat nie chce dyskusji na te tematy, ale zamknąć ust Kościołowi nie jest dziś władny. W tej sytuacji próbuje się sięgnąć po tematy zastępcze. W prasie partyjnej znów pojawiły się publikacje z typowo stalinowską argumentacją. Powiada się więc, że państwo nie ogranicza swobody kultu religijnego, ale nie będzie tolerowało wykorzystywania tej swobody dla celów politycznych. Zakres tych celów wyznaczać będą – rzecz prosta – partyjni specjaliści od Kościoła. Powtarza się, że dialog państwa z Kościołem świetnie się rozwija, ale zarazem ponawia się ataki na wieszanie krzyży w szkołach czy szpitalach; poszczególnym kapłanom grozi się postępowaniem karnym, zaś hierarchii dyskretnie przypomina, jak grzeczne są Kościoły chrześcijańskie w innych krajach, zwłaszcza w ZSSR.

Szerzej niż dotąd reklamowane są poczynania pism i stowarzyszeń ateistycznych, zaś partyjne tygodniki próbują ożywić stare resentymenty antyklerykalne. W tygodnikach tych zaroiło się nagle od liberałów przerażonych wizją kościelnego obskurantyzmu; na światło dzienne wyszli z podziemia entuzjaści pornografii i przerywania ciąży, co w propagandzie purytańskich zazwyczaj komunistów budzi niejakie zdziwienie. Są to zwykle próby zwekslowania polemiki z katolicyzmem na teren dla siebie nader dogodny. Łatwiej spierać się z biskupami o aborcję i antykoncepcję, rozwody i pornografię niż o pluralizm związków zawodowych, cenzurę, praworządność i demokrację życia publicznego. Rozwijanie tych tematów ma na celu zepchnięcie Kościoła na pozycje obrony anachronicznej obyczajowości i wewnętrzne podzielenie go.

Czasem – np. w wydaniu tygodnika „Polityka” – jest to robione wcale zręcznie i katoliccy biskupi nie powinni tych poczynań lekceważyć. Artykuły zamieszczone w „Polityce” przynoszą bowiem ten nieoczekiwany efekt, że aktywizują polemistów o niezbyt wygórowanych możliwościach perswazyjnych, co na dłuższy dystans prowadzić może do zamącenia obrazu. „Broń mnie Boże od przyjaciół, od wrogów sam się obronię” – to przysłowie przypomniało mi się podczas lektury artykułu katolickiego działacza, który żądał karnego ścigania aborcji. Nie wiedział poczciwiec, że tym artykułem, chętnie opublikowanym przez „Politykę”, zagrał przez innych napisaną rolę w cudzym spektaklu.

Z takąż satysfakcją „Polityka” przedrukowała wywiad z ks. Küngiem, krytykującym papieża Jana Pawła II za brak swobód obywatelskich w Kościele, jak też starannie odnotowuje każdy krytyczny głos prasy zachodniej.

To wszystko niskie chwyty małych ludzi, ale mogą okazać się częściowo skuteczne. Dlatego – myślę – katoliccy biskupi powinni być na ten kierunek ataku propagandy wyczuleni. W cytowanym już komunikacie Konferencji Episkopatu powiedziano wyraźnie: „Polska jest Ojczyzną wszystkich Polaków, bez żadnej dyskryminacji”. Rozwinięcie tej formuły, szerokie opowiedzenie się za pełnią praw obywatelskich dla wszystkich, jednoznaczne odseparowanie się od wszelkiej nietolerancji – także tej obecnej w pewnych kręgach katolickich – uczyni całkowicie jałowymi diatryby „liberałów” z „Polityki” i innych tego rodzaju pism.

Jedno jest pewne: czas pozorowanej idylli minął. Władza boi się Kościoła. Jest ona w pełni świadoma, że póki nie złamie Kościoła, nie złamie też oporu społeczeństwa. Dlatego ataki na Kościół katolicki będą się nasilać – nikt co do tego nie powinien żywić iluzji. Mogą one być stymulowane, czasowo wyciszane, ale trwać będą nieprzerwanie do chwili, gdy Kościół katolicki w Polsce upodobni się do Cerkwi prawosławnej w Związku Sowieckim. Nieprzypadkowo wśród chwytów propagandowych pojawił się – też z klasycznego stalinowskiego repertuaru – argument o związkach Kościoła z podziemiem „Solidarności”. Ideałem dla władzy byłaby sytuacja „Solidarności” wyklinanej z ambon – i do tego władza dąży. Prymas Polski wypowiadający się tak jak Jan Dobraczyński – to sen srebrny o pojednaniu narodowym. Przykład ZSSR czy Czechosłowacji dowodzi, że – na długi dystans – żadne ustępstwa aparatu nie zaspokoją.

Podziemie „Solidarności” może mówić o wielkim i autentycznym sukcesie. Ma prawdziwy tytuł do dumy. Po dwóch latach represji, nagonek i wyroków istnieją struktury podziemne, istnieje centrum i organizacje regionalne. Jest to zjawisko bezprecedensowe w historii Przodującego Ustroju. Nie ulega wątpliwości, że po pewnym czasie – przy sprzyjającej koniunkturze – ruch ten wymusi na władzach komunistycznych respektowanie aspiracji społeczeństwa lub też te władze usunie. Te dwa lata były sprawdzianem siły ruchu i jego zakorzenienia w społeczeństwie. Te dwa lata były dowodem, że dotychczasowymi metodami zniszczyć go niepodobna.

Twierdzę, że „Solidarność” najtrudniejszy etap ma już poza sobą. Stała się niezniszczalna. Zawdzięcza to temu, że okazała się Polakom potrzebna. Jest ruchem ogólnonarodowym i walczącym o podstawowe ogólnonarodowe cele i wartości. Od czasów okupacji hitlerowskiej, od epoki bohaterskiej Armii Krajowej nie było w Polsce ruchu o takiej powszechności. „Solidarność” nie: walczy o władzę dla siebie, ale o podmiotowość dla społeczeństwa i w tym tkwi największy sekret jej siły. W odróżnieniu od AK nie jest jednak organizacją typu wojskowego, nie jest konspiracją kierowaną metodami wojskowej dyscypliny. Jest ruchem społecznym, który łączy w sobie potrzebę istnienia kierowniczej centrali wytyczającej główne kierunki działania z szeroką autonomią poszczególnych ogniw i środowisk ruchu. Ten ruch, obecny w każdym zakątku kraju i każdej warstwie społecznej, jest własnością całego narodu i jego nadzieją. Chroni od rozpaczy i pozwala realizować realne dobro tu i teraz.

Ogólnonarodowy charakter ruchu jest bez wątpienia wynikiem szczególnej sytuacji. Z czasem pewnie ukształtują się programy alternatywne, które uzyskają społeczny rezonans, albo też rozejdą się drogi ludzi dziś skupionych w „Solidarności”. To wszakże jest futurologia – dziś „Solidarność” jest jedna i zjednoczona, choć świadoma swego pluralistycznego charakteru.

Pluralizmowi, tej jedności w różnorodności, sprzyja istnienie szerokiego wachlarza pism prasy podziemnej. W tych pismach, gdzie artykułują się różne dążenia i tendencje, kształtuje się oblicze „Solidarności”. Dzięki swej prasie jest „Solidarność” ruchem otwartych głów, ruchem uczącym się i poszukującym. Program jest oczywisty: przywrócenie praw obywatelskich i realizacja uchwalonej na zjeździe idei Rzeczypospolitej Samorządnej. Trzymając się tych kierunkowskazów, działacze „Solidarności” nie pozwolili zepchnąć się w ekstremizm, uniknęli konfrontacji, zaś konsekwentnym organizowaniem oporu wymusili powolną zmianę metod wojskowych rządów. Po dwóch latach obserwujemy ewolucję wojskowej dyktatury ku swego rodzaju „samoograniczającej się kontrrewolucji”. W grudniu 1981 r. generałowie parli do konfrontacji, do „gorącej” wojny domowej, którą musieliby wygrać. Tę muszą przegrać. Nie dziś, to jutro.

Precyzyjnym wskaźnikiem zakresu wpływów „Solidarności” jest bojkot nowych, oficjalnych związków zawodowych. Każdy z robotników bojkotujących te związki płaci za to wysoką cenę: jest przede wszystkim bity po kieszeni. W warunkach narastającej nędzy decyzja bojkotu ma dla większości robotniczych rodzin wymiar heroiczny. A jednak ten codzienny plebiscyt „Solidarność” wygrywa. Polscy robotnicy w ten sposób codziennie oddają głos na rzecz swego związku.

Nędza działa wyniszczająco i jej ciśnienie jest trudne do wytrzymania bez bodźców natury moralnej. Takim bodźcem było dla Polaków przyznanie Pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie. Nagrodę poprzedziło demonstracyjne przyjęcie Wałęsy przez papieża Jana Pawła II, seria publicznych deklaracji przywódcy „Solidarności” na temat potrzeby walki społecznej o porozumienie, wreszcie słynne już spotkanie polemiczne na terenie Stoczni Gdańskiej z M.F. Rakowskim. Tam, replikując na brutalny i demagogiczny atak wicepremiera, Wałęsa – przy entuzjastycznym poparciu stoczniowców – odpowiedział propozycją negocjacji nad porozumieniami („ktoś musi być w tym kraju rozsądny”) i spokojnie skrytykował linię polityczną obecnego kierownictwa partyjnego („socjalizm tak, wasze metody – nie”). Po spotkaniu w stoczni i kompromitacji wicepremiera agresja propagandowa na Wałęsę osiągnęła wymiary niespotykane. Oskarżono go – zwyczajowo – o zdradę narodową oraz działanie z chęci zysku. Dziennikarze partyjni – a i ministrowie – delektowali się ujawnianiem jakiejś rzekomo podsłuchanej rozmowy Wałęsy z bratem, z której wynikało, że myśli on tylko o dolarach. Była to najwyraźniej projekcja własnych marzeń, gdyż bezpośrednio po otrzymaniu Nagrody Nobla Wałęsa oświadczył, że przeznacza całą jej sumę na organizowaną przez Kościół fundację dla rozwoju rolnictwa. Byłoby śmieszne, gdyby za jakiś czas wyszło na jaw, że na decyzję norweskich jurorów decydujący wpływ miały te nikczemne ataki urzędowych kłamców.

Niewątpliwe jest wszakże, że swą działalnością Wałęsa zasłużył na tę nagrodę jak nikt inny na świecie. Albowiem tak jak Martin Luther King stał się symbolem walki o prawa obywatelskie Murzynów przy wyrzeczeniu się przemocy, tak Wałęsa stał się symbolem pokojowych metod walki robotników w Przodującym Ustroju o pełnię praw obywatelskich. W powszechnym odczuciu nagroda dla przywódcy „Solidarności” była wyrazem uznania międzynarodowej opinii publicznej dla zdelegalizowanego związku zawodowego. Korzystając z glejtu nietykalności – dotychczas komuniści uważają go za „świętą krowę” – Wałęsa mówi głośno to, co myślą działający w podziemiu i uwięzieni członkowie „Solidarności”.

Ten przywódca, a zarazem legalny rzecznik podziemnej „Solidarności”, który wrócił na swe stanowisko elektromontera w Stoczni im. Lenina (taki powrót nie zdarzył się żadnemu ze zdegradowanych działaczy PZPR – ci potrafią być tylko generałami, ministrami albo ambasadorami), jest dziś symbolem walki polskich robotników.

Nie jest to wszakże symbol jedyny. Symbolami są także działający od dwóch lat na nielegalnej stopie przywódcy podziemia w Warszawie i Gdańsku (Zbigniew Bujak i Bogdan Lis), symbolami są skazani na kary więzienia przywódcy robotniczy z Wrocławia (Władysław Frasyniuk i Piotr Bednarz), symbolami są oczekujący na procesy Gwiazda, Jaworski, Modzelewski i inni.

Przywódcy podziemia, działający w niezwykle trudnych warunkach, ścigani i opluskwiani, wykazali w swych poczynaniach wielką wyobraźnię polityczną, rozsądny umiar i żelazną konsekwencję. Przeprowadzili „Solidarność” przez najtrudniejszy okres, czyniąc z niej ogólnospołeczny ruch Polaków zdolnych do walki i gotowych do porozumienia. Do nich przeto przede wszystkim kieruję poniższe uwagi, żywiąc przekonanie, że dzisiaj ten ruch staje przed nowym trudnym zakrętem.

Katastrofalna nieudolność ekipy generałów i antyrobotnicze ostrze ich polityki społecznej ujawniają z coraz większą brutalnością, że droga Jaruzelskiego nie ma żadnej rozsądnej perspektywy. Żadne wojskowe parady i proklamacje nie zmienią faktu, że po dwóch latach tych rządów ludziom żyje się coraz ciężej. Ten stan rzeczy – jak się wydaje – rodzi nową falę nastrojów radykalnych. Narastający gniew i głucha nienawiść stanowią mieszankę wybuchową, która może eksplodować. Coraz częściej padają głosy, że trzeba będzie znów „umierać za Polskę”. Są to wszakże głosy niebezpieczne – i o tym wymiarze chciałbym kilka słów powiedzieć.

Sytuacja międzynarodowa – także z polskiego punktu widzenia – uległa od grudnia 1981 r. istotnym przeobrażeniom. Polska jest nadal cząstką sowieckiego imperium i nie dysponuje siłą zdolną do pokonania Armii Czerwonej. Przed dwoma laty czynnikiem hamującym „interwencyjne” dążenia Kremla był lęk przed instalacją rakiet. Dziś sowieckich przywódców nic nie powstrzyma, jeśli uznają sytuację w Polsce za rewoltującą. To może się wydarzyć, gdy „beton” przekona Andropowa, że tylko „bratnia pomoc” ocalić może Polskę przed „kontrrewolucją”. Należy uznać raczej za pewnik, że w takiej chwili Kreml nie pośle do Polski grupy negocjacyjnej, lecz dywizje generała Kulikowa. Należy zatem przyjąć, że dziś żaden strajk – także strajk generalny – nie wymusi na komunistach porozumienia, zaś Jaruzelski i jego generałowie zapłacą każdą cenę, by utrzymać się przy władzy. Dlatego – moim zdaniem – nakazem chwili jest wyrzec się myśli o radykalnym uderzeniu na centralne ośrodki władzy. Nie rokuje ono dzisiaj najmniejszych nawet nadziei na sukces, zaś masakrę czyni czymś wielce prawdopodobnym. Sowieckiej interwencji mamy obowiązek uniknąć za wszelką cenę. Patriotycznym nakazem chwili nie jest dziś śmierć za Polskę, ale życie dla Polski.

Dlatego w najbliższym czasie – moim zdaniem – „Solidarność” powinna pozostać przy metodach wypracowanych w ciągu ostatnich dwóch lat. Mają sens okresowe manifestacje, mają sens dobrze przygotowane strajki, mają sens działania długofalowe (prasa i radio, wydawnictwa i samokształcenie). Nie mają sensu działania zmierzające do totalnej konfrontacji.

Wbrew głosom postulującym tworzenie dziś partii politycznych jestem zdania, że model podziemnej „Solidarności” sprawdził się i wytrzymał próbę czasu. Dobrze się dzieje, że działaczy aresztowanych zastępują wciąż nowi – tak powinno być i w przyszłości. Społeczeństwo musi znać przynajmniej tych kilka nazwisk osób, do których ma bezwzględne zaufanie i które są tu, nie za granicą. Emigracja może pełnić – i pełni – niezmiernie doniosłą rolę, ale podziemnego kierownictwa krajowego nigdy nie będzie w stanie zastąpić. Dobrze się dzieje, że regiony i środowiska zawodowe mają szeroką autonomię – to warunek niezbędny istnienia podmiotowości w łonie ruchu. Dobrze się dzieje, że podziemna „Solidarność” pozostawiła członkom związku wolną rękę w szukaniu form działalności legalnej i oficjalnej. Są to niezwykle ważne formy obecności ruchu w życiu społecznym, ale mają one sens tylko o tyle, o ile są podejmowane w wyniku świadomej konsultacji z kierownictwem podziemnej „Solidarności”. Pluralizm form nie może oznaczać tolerancji dla zdrady i zaprzaństwa, a tak właśnie należy określić działalność niektórych byłych działaczy „Solidarności” w nowych związkach zawodowych. Nie są to – na szczęście – przypadki nazbyt liczne.

Innymi słowy: wciąż opowiadam się za strategią „długiego marszu”. Zbliżające się wybory do Sejmu i rad narodowych (o ile znów nie zostaną odroczone) winny być okazją dla sformułowania przez „Solidarność” programów alternatywnych. Dzięki nim ewentualny bojkot wyborów nie będzie li tylko aktem negacji, ale i gestem pozytywnej opcji za programem wyprowadzenia Polski z kryzysu. Zasadniczy program alternatywny – sformułowany jasno i czytelnie – powinna ogłosić TKK. Powinny wszakże ogłosić swoje programy szczegółowe także ogniwa regionalne i środowiska zawodowe. Potrzebny jest zwłaszcza jasno sformułowany zespół niezbędnych postulatów dotyczących prawa narodu do podmiotowości i prawa każdego obywatela do życia w praworządnym państwie.

Powinien zostać również na nowo sformułowany program porozumienia między władzą a społeczeństwem. Nie po to, by stwarzać Polakom iluzje, że takie porozumienie jest dziś możliwe, ale po to, by nie zaprzepaścić szansy na porozumienie wtedy, gdy okaże się ono choć trochę bardziej prawdopodobne, gdy Jaruzelski wespół z Olszowskim, Rakowskim i Siwakiem porzucą stanowiska sekretarzy i powędrują na zasłużony odpoczynek. Ustąpienie tych ludzi – odpowiedzialnych za obecny kryzys polityczny – jest niezbędnym warunkiem wyprowadzenia Polski z kryzysu. Oni nie są już zdolni do porozumienia i nie są wiarygodni jako partnerzy dialogu. Tak jak warunkiem minionego porozumienia z sierpnia 1980 r. było ustąpienie Gierka, tak warunkiem porozumienia przyszłego jest ustąpienie Jaruzelskiego i całej jego ekipy złożonej z generałów, „betonu” i elokwentnych dziennikarzy ze stajni Rakowskiego. Przez minione dwa lata ci ludzie zrobili wszystko, by dowieść, że nie potrafią wyprowadzić Polski z kryzysu, a ich metody sprawowania władzy nie uzyskały społecznej aprobaty.

Polski dramat nie rozgrywa się jednak wyłącznie na polskiej scenie. O polskim losie stanowić będzie również bieg wydarzeń na scenie międzynarodowej. Tu zaś sytuacja jest tak skomplikowana i niedefinitywna, że jej wynikiem może być zarówno nowa wojna światowa, jak i nowa światowa Jałta – porozumienie supermocarstw w skali globalnej. Cokolwiek się stanie, wynik obecnych zmagań mocarstw może mieć wpływ na los Polski. Natomiast Polacy wpływu wielkiego na wynik tych zmagań mieć nie będą.

Owszem, była taka szansa. Gdyby Jaruzelskiemu starczyło wyobraźni, to mógłby wykorzystać papieską wizytę do zwrotu politycznego ku porozumieniu. To mogło mieć wtedy istotny wpływ na klimat międzynarodowy, mogło zahamować wzrost napięcia. Wiązało się z tym ryzyko, ale polityka obrana, polityka represyjna, wiedzie ku pogłębieniu kryzysu.

Po dwóch latach polityki sankcji wobec rządu PRL Ronald Reagan może mieć pełny tytuł do satysfakcji. Jego polityka okazała się skuteczna. Mimo przechwałek Jaruzelskiego, mimo szumnie deklarowanej „reorientacji” w stronę ZSSR, pomoc bratnich partii nie na wiele się zdała. Wystawiając dziś rachunki Amerykanom za sankcje, rząd PRL wystawia rachunek sobie, swojej koncepcji politycznej i swojej zdolności przewidywania. Słuszność mieli ci ekonomiści, którzy już w pierwszych tygodniach stanu wojennego przepowiadali, że bez kredytów i porozumienia władzy ze społeczeństwem żaden rząd nie wyprowadzi Polski z kryzysu. Dlatego też ten rząd ponosi dziś pełną odpowiedzialność za nędzę Polaków, za to, że nie są zaspokojone ich elementarne potrzeby. Drogą wyjścia były rozmowy z „Solidarnością”, które wielekroć proponowali zarówno przywódcy podziemia, jak i Lech Wałęsa. Za aroganckie odrzucenie tych propozycji płaci dziś cały naród. Za tę politykę – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – społeczeństwo wystawi ekipie Jaruzelskiego rachunek znacznie bardziej surowy niż ten wczoraj wystawiony ekipie Gierka. Nasi generałowie przez dwa lata swych rządów zrujnowali nasz kraj w nieporównywalnie większym stopniu niż gierkowscy prominenci przez lat dziesięć.

Tak więc prezydent Reagan osiągnął w Polsce swe cele. Dopiął tego, że Polacy nie mają żadnych złudzeń, że gdyby nawet amerykański imperializm jakimś cudem ofiarował Jaruzelskiemu kolejne miliardy dolarów, byłyby one w całości zmarnotrawione. Generałowie wierzą, że dolary poprawią sytuację gospodarczą, ta zaś przyniesie aprobatę społeczną dla ich rządów. Mylą się: drogą do dolarów i aprobaty społecznej jest porozumienie ze społeczeństwem. Powinien to zdanie dobrze przemyśleć następca Jaruzelskiego na stanowisku przywódcy państwa.

Powinien też przemyśleć nowe akcenty w polityce Stanów Zjednoczonych. Podejmowana coraz częściej przez przywódców amerykańskich krytyka Jałty oznacza w istocie rzeczy krytykę ładu politycznego w Europie opartego na stalinowskiej interpretacji podziału kontynentu na strefy wpływów.

Niezwykle nerwowa reakcja przywódców PZPR na każde amerykańskie wspomnienie o Jałcie jest bardzo znamienna. Dla nich Jałta jest podstawową legitymacją sowieckiej dominacji nad Polską i władzy komunistów w Polsce. Dlatego gorączkowo przypominają, że to właśnie Jałta przesądziła o granicy na Odrze i Nysie, miast – zgodnie z polską racją stanu – przypominać, że zachodnia granica została uznana za ostateczną przez oba państwa niemieckie.

Czy krytyka Jałty oznacza zagrożenie polskiej granicy zachodniej? Nie sądzę. Idzie tu raczej o zadeklarowanie, że dyktatury komunistyczne w Europie nie mogą czerpać żadnej legitymacji z porozumień międzynarodowych, zwłaszcza wtedy, gdy ich same nie respektują.

Konferencja jałtańska będzie za rok obchodzić swój jubileusz. Stanowi to dobrą okazję do refleksji nad bilansem tego porozumienia, w którym złowrogi geniusz Stalina zdołał owinąć dookoła palca nieco naiwnego i prostolinijnego Franklina D. Roosevelta. Czy rząd Stanów Zjednoczonych oficjalnie zerwie porozumienie jałtańskie? Nie przypuszczam. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, przynajmniej dzisiaj, przypomnienie treści tamtych porozumień i stwierdzenie, że ich istota została jednostronnie pogwałcona przez Stalina. Bowiem Jałta przynosiła gwarancję, że Polska nie będzie państwem wrogim Związkowi Sowieckiemu, ale nie gwarantowała honorowania systemu totalitarnych dyktatur komunistycznych nad Polską i połową Europy. Sfałszowane wybory w styczniu 1947 r. były pogwałceniem porozumień jałtańskich, a nie ich realizacją. I ten temat może stać się przedmiotem nowego porozumienia amerykańsko-sowieckiego.

Bez wątpienia wielkim sukcesem polityki sowieckiej jest skupianie powszechnej uwagi wokół tematu równowagi militarnej. A przecież zbrojenia są sprawą wtórną. Żadne rakiety zainstalowane po obu stronach Łaby nie zagrożą pokojowi, jeśli w ład pokojowy nie będą wmontowane mechanizmy wewnętrznej destrukcji. Trzecia Rzesza rozpętała wojnę nie dlatego, że miała czołgi, ale dlatego, że miała Hitlera, który – jak nikt inny – potrafił pięknie mówić o pokoju i rozbrojeniu. Dlatego zachodni pacyfizm nie ocalił pokoju, a tylko nakłaniał społeczeństwa demokratyczne do kolejnych ustępstw na rzecz zaspokojenia żarłocznych apetytów autora „Mein Kampf”. Walczyć skutecznie o pokój – wtedy i dzisiaj – można tylko, walcząc o ład oparty na prawach człowieka. Kto tego nie rozumie, kto uważa, że bezbronność sprzyja pokojowi, ten przygotowuje grunt pod kolejny Anschluss, kolejne Monachium, kolejny pakt Ribbentrop – Mołotow.

Ten zaś, kto szuka dróg do odprężenia w stosunkach międzynarodowych, winien przewidywać, że problem praw człowieka stać się musi niezbywalnym elementem ewentualnego porozumienia supermocarstw. Nie wystarczą już ogólnikowe formuły Stalina o demokracji, które Roosevelt brał za dobrą monetę – te torują drogę do nowych napięć i konfliktów oraz stanowią fasadę dla totalitarnej przemocy.

W obliczu wielkiego zaostrzenia w polityce międzynarodowej bilansu ostatnich dwóch lat w Polsce dokonują także przywódcy sowieccy. Zapewne przyglądają się Polsce z uwagą i nieufnością. Wbrew swym deklaracjom wcale nie lękają się odstępstw od ideologicznej ortodoksji. Lękają się „kontrrewolucji” w Polsce, czyli masowych wystąpień przeciwko rządom komunistycznym. Są to obawy w pełni uzasadnione. Bez odpowiedzi natomiast pozostaje nadal pytanie, czy na Kremlu rozważane są scenariusze alternatywne, czy poza wariantem „siłowym” rozważany jest również wariant kompromisowy. Bowiem problem relacji polsko-sowieckich nadal pozostaje otwarty. Ich przyszłość zależy w znacznej mierze od sowieckiej interpretacji wydarzeń w Polsce. Czy w zgodzie z tezą Stalina przywódcy sowieccy będą w nich dostrzegać efekt „nasilającej się walki klas w procesie budownictwa socjalistycznego” i spisek kontrrewolucyjny inspirowany przez amerykańskie służby wywiadowcze? Czy też odnajdą w nich wyraz nieusuwalnych polskich aspiracji, których istnienie trzeba przyjąć do wiadomości?

Inaczej mówiąc: najbliższy czas może pokazać, czy sowieccy przywódcy potrafią uczyć się na błędach poprzedników i swoich własnych. Czy w porę dostrzegą, że polityka oparta na sile bywa zawodna, czego dowiodło doświadczenie konfliktów z Jugosławią i Chinami?

Sowieccy przywódcy nie są w stanie zrobić z Polski okna wystawowego swej pomocy gospodarczej. Po dwóch latach „reorientacji” prawda ta ujawnia się z całą oczywistością. Mogą natomiast uczynić z Polski okno wystawowe swych intencji pokojowego rozstrzygania konfliktów międzynarodowych. Na to potrzeba odwagi i wyobraźni. Ale w ogóle na przełamanie obecnego kryzysu międzynarodowego potrzeba odwagi i wyobraźni.

Powtórzmy: Polacy nie mają wielkiego wpływu na politykę globalną, choć ewolucja sytuacji w Polsce może sprzyjać lub przeszkadzać odprężeniu. Nie od nas jednak zależy instalacja rakiet, los rokowań genewskich, wojna w Libanie. Dlatego polityka polska winna być dziś ostrożna i zrównoważona. W obliczu możliwych zmian na politycznej szachownicy świata raz jeszcze przypomnieć wypada zasadnicze rysy polityki, jakiej Polacy dziś potrzebują.

Po pierwsze: potrzebują polityki opartej na ciągłym i konsekwentnym demonstrowaniu dążenia do podmiotowości. Z tej perspektywy rola „Solidarności” jest bezcenna. Dzięki niej Polska z dodatku do sowieckiego imperium znów stała się czymś żywym, obecnym w refleksji politycznej całego świata. „Solidarność” dowiodła, że nie jest możliwe trwałe odprężenie w Europie bez respektowania polskiej woli wolności.

Po drugie: potrzebują polityki długofalowej, obliczonej i planowanej na lata, a nie na tygodnie; polityki cierpliwie i konsekwentnie dobijającej się o prawa obywatela i narodu; polityki budowania społecznych więzi poza strukturami życia oficjalnego; polityki budowania suwerennego społeczeństwa w niesuwerennym państwie.

Po trzecie: potrzebują polityki wielowariantowej, otwartej na różne możliwe scenariusze biegu wypadków. Takiej polityki, która zakładać będzie możliwość porozumienia między władzą i społeczeństwem, oraz takiej, która polegać będzie na współistnieniu z władzą w warunkach braku porozumienia. Niezbędne są – konstruowane już tu i teraz – różne warianty stosunków polsko-sowieckich. Przywódcy ZSSR powinni mieć świadomość, że mogą mieć w Polsce partnera do negocjacji, że nie są skazani na komunistów jako jedynego gwaranta swych interesów. Co więcej, powinni mieć świadomość, że układ kompromisowy z reprezentacją polskiego społeczeństwa może być lepszym gwarantem ich państwowych interesów niż opieranie się na realizujących koncepcję państwa „garnizonowego” rządach generałów i „betonu”.

Po czwarte: potrzebują polityki, która będzie łączyć wizję głębokich strukturalnych przekształceń z realizacją codziennych potrzeb społecznych wynikających z życia w kryzysie. Budowanie wspólnot „solidarności przeciw kryzysowi” jest równie ważne jak organizowanie manifestacji i konstruowanie programów wielkiej demokratycznej reformy. Demokratyczną reformę może zrealizować tylko społeczeństwo dojrzałe do demokracji. Dojrzewać zaś może i powinno już dzisiaj, funkcjonując w swych autentycznych wspólnotach.

Po piąte: potrzebują polityki opartej na prawdzie. Nie wolno nikogo łudzić obietnicami łatwego i rychłego sukcesu. Nie trzeba bać się prawdy. Prawda nikomu nie odbierze nadziei i nikogo nie przywiedzie do rozpaczy. Prawda jest najtrwalszym fundamentem polityki realistycznej i skutecznej, bronią bezbronnych i pancerzem obnażonych. By móc przetrwać ten trudny okres, Polakom potrzebne są nie tylko słowa ku pokrzepieniu serc, ale i rachunek ich własnych słabości. Rachunek taki sporządzić może tylko „Solidarność”. I musi go zacząć od siebie. Powinni tę pracę – na zlecenie TKK – wykonać eksperci „Solidarności”, prawnicy, socjologowie, ekonomiści.

Ostatnie dwa lata ujawniły wartość i siłę „Solidarności”. Jak bardzo jest to niezwykły ruch, pokazały nie miesiące między sierpniem 1980 a grudniem 1981, kiedy niejednemu wydawało się, że związek jest trampoliną do kariery, a właśnie te trudne dwa lata bytowania w podziemiu pod rządami generałów.

Jako uczestnik – wprawdzie bierny – tego ruchu odczuwam nieprzerwanie dumę z moralnej i politycznej postawy „Solidarności”, jej przywódców i szeregowych działaczy. Dlatego właśnie czuję się w prawie postulować, by ruch ten zdobył się na trzeźwy ogląd samego siebie. „Solidarność” musi mieć odwagę jasno sformułować prawdy, dla których była targana tak głębokimi konfliktami przed grudniem 1981 r. Myślę tu w szczególności o zarażeniu się komunistycznym modelem uprawiania działalności społecznej, o braku kultury polemiki, o ignorowaniu istotnych treści pluralizmu w życiu publicznym. Myślę tu i o tym, że wśród działaczy związkowych znaleźli się nie tylko ludzie słabi i durni, nie tylko osobnicy pijani żądzą władzy, ale także zdrajcy i zwykli przestępcy. Epoka między Sierpniem a Grudniem uwydatniła nie tylko żywotność i talent społeczności Polaków, ale i tkwiące w psychice zbiorowej ciemne zakamarki, efekt długich lat zniewolenia.

W tym sensie zresztą – myślę – generałowie wyświadczyli ruchowi nieświadomą przysługę. Ich represje wymiotły z ruchu brud karierowiczów. Prześladując „Solidarność”, nie zniszczą ruchu, lecz go uszlachetnią. W ten sposób pracują dla nas, choć całkiem inne intencje ich działaniu przyświecają. Nas doskonalą, a sami podążają w mrok, który jest kołyską ich politycznej śmierci.

Wiem coś o dziwnym paradoksie człowieka, któremu niemal wszystko zabrano i dlatego musi skoncentrować się na tym, co najważniejsze. Owocem tej sytuacji są powyższe refleksje, które niechaj będą również moją odpowiedzią na propozycję uzyskania wolności za cenę opuszczenia mojej ojczyzny. Otóż: nie! Nie opuszczę Polski, nie zamienię więziennej celi na Mokotowie na mieszkanie w Paryżu lub Wiedniu. Chcę stąd świecić w oczy generałom jak nieustanny wyrzut sumienia.

I stąd chcę się raz jeszcze zwrócić do moich przyjaciół: trwajmy w tym, co najważniejsze; twórzmy to, co możliwe; odwracajmy wzrok od tego, co podłe.

Adam Czartoryski, jeden z wielkich Polaków ubiegłego stulecia, mawiał: „Czyń coś powinien, będzie co może”.

„Kultura”, Paryż, nr 436-437, styczeń-luty 1984
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: