- W empik go
Takie układy - ebook
Takie układy - ebook
PIERWSZY OD 40 LAT ZBIÓR REPORTAŻY TERESY TORAŃSKIEJ
"Torańska przede wszystkim słucha. Bardzo uważnie. Schowana w szafie dyrektora PGR-u Mileszewy nie może się wtrącać do akcji, ale w innych sytuacjach robi to gorliwie. Domaga się od swych informatorów kolejnych wyjaśnień. Jest niestrudzona w wędrówkach po różnych szczeblach, zwłaszcza gdy prosty człowiek doznaje krzywdy".
ze wstępu Małgorzaty Szejnert
Takie układy to obraz PRL-u lat 70. i 80. z perspektywy zwykłych ludzi, którzy chcą godnie żyć, wywiązywać się z wyznaczonych im zadań, ludzi zależnych od odgórnych decyzji, ludzi często niemających znikąd pomocy.
Autor wyboru, układu i posłowia: Remigiusz Grzela
Wstęp: Małgorzata Szejnert
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-333-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dopiero wczoraj przeczytałem Pani artykuł Życiorys, na mój temat. Wzruszyło mnie życzliwe spojrzenie na moją nieważną osobę i moją sprawę. To dla mnie więcej znaczy jak wygrany proces. Dziękuję! Bardzo dziękuję!
Pisała Pani o X-ie. Przecież w czasie okupacji był to człowiek odważny, robił pożyteczną i niebezpieczną robotę, ślęczał w tajnych drukarniach, w czasie Powstania przechodził kilka razy ze Starówki kanałami, a w warunkach ustabilizowanych potrafił się tak zeszmacić.
W tym czasie, w czasie wielkiej próby, spotykało się przedziwnych ludzi. Bandziory stawali się bohaterami, a skądinąd poważni i porządni ludzie byli zwyczajnymi tchórzami. Nawet prostytutki pełniły rolę patriotyczną. W moim przypadku pensjonarki domu publicznego nur für Wehrmacht kolportowały pismo robione przez AK po niemiecku „Der Hammer”. A znów niektórzy uważani za porządnych ludzi byli pospolitymi konfidentami. Dziwne stworzenie jest człowiek; zlepek heroizmu i podłości, genialności i kołtuństwa. Tamtą robotę konspiracyjną uważałem za wręcz profesyjną, bo jeśli Polak to spod Igań ułan, książę Józef, Samosierra itd. Przecież już od niemowlęcia byłem „Polak mały”. Urodzeni w niewoli nieśliśmy już kajdany w łonie matki. Czy to było mądre czy nie, nie wiem! „Wybuch” Polski Niepodległej był zaskoczeniem dla wszystkich, nikt nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Łatwo było dla Polski umierać, ale żyć? Nikt nie wiedział. I stąd Powstanie nie wiadomo dla jakich celów. Może „szargam świętości”, ale czasem nasuwają się i takie refleksje.
Wracam na ziemię... Na sierpień wyjeżdżamy z rodziną...
R. (nazwisko i imię znane Redakcji)
Po raz pierwszy napisał Pan do nas pół roku temu. Piętnaście stron maszynopisu z podpisem „Emeryt R”. I niżej „Poznań, dnia...”.
To nawet nie był list. To były zwierzenia z własnych porażek, niespełnionych ambicji, nieuzasadnionych nadziei.
„Czy nie umiałem żyć? – pytał Pan. – Jakie popełniałem błędy, że satysfakcja i zadowolenie z dobrze wykonywanej pracy stały się przyczyną udręk, niepokojów, konfliktów, w końcu doprowadziły na ławę oskarżonych, do więzienia?”.
– Jak mnie pani odnalazła? – zapytał Pan, kiedy przyszłam do Pana do domu i poprosiłam o rozmowę.
Rozmawialiśmy kilka godzin. O przyjaźni przede wszystkim. Przyjaźni budowanej w okupacyjnych bojach, twardej, żołnierskiej, takiej na życie i śmierć, która skruszyła się w czasach pokojowej stabilizacji, okazała się złudna, kiedy walkę o niepodległość zastąpiła walka o pieniądze, o stanowiska, o sławę. Pan w niej nie uczestniczył, ale był przeszkodą, bo trudno pokonać człowieka, o którym nawet nieżyczliwi mówili „dżentelmen”.
Wtedy kiedy zasiadł Pan na ławie oskarżonych – liczył Pan na nich, wierzył, że pomogą, a przynajmniej potrafią przyznać się do własnych błędów. Nie zrobili tego.
Wtedy kiedy sąd ogłosił wyrok skazujący, obarczył Pan winą za swoje nieudane życie, za swoje nieszczęścia – dwóch młodych ludzi.
Pisze Pan teraz, że jeden z nich przyjechał do Poznania, spotkaliście się, porozmawiali. Pisze Pan, że docenia Pan sam jego przyjazd, chęć skontaktowania się, chęć „nawiązania dialogu”. Ile lat upłynęło od waszej ostatniej rozmowy? Dziesięć? Czy rozmawialiście o tym procesie, czy wyjaśniliście sobie, że on i Pan mieliście racje słuszne, niepodważalne? Czy zrozumiał Pan jego intencje, kiedy składał podpis na piśmie skierowanym do prokuratury?
Pisząc Życiorys, nie przypuszczałam, że załagodzę konflikt Pana z nim. Pana z dawnymi przyjaciółmi; rejestrowałam fakty, chciałam zrozumieć wszystkich w tę sprawę uwikłanych.
Przyjechał jednak on, chociaż oczekiwał Pan, że przyjedzie kto inny.
Przyjechał nie dlatego, jak sugeruje Pan w swoim liście, że było to „już jakiegoś rodzaju uznanie swojej winy”. Nie zrozumiał Pan jego intencji. On nie czuje się winny i nie jest winny, w swoim odczuciu spełnił tylko obywatelski obowiązek. Przyjechał teraz, żeby okazać swoją życzliwość, wyrazić szacunek za to, co wielokrotnie podkreślał w rozmowie ze mną – „R. był dżentelmenem”.
Teresa TorańskaŻyciorys
(1971)
Jego życiorys zaczyna się po wojnie. Wszystko, co działo się przedtem, nie należy jakby do niego. Tamten człowiek miał określony zawód, przynależał do określonej rodziny. Ostatnie dni wojny i pierwsze dni wyzwolenia zabrały wszystko, co było jego wyłączną własnością. Zostało tylko nazwisko i imię pospolite – Jan.
W nową Polskę wchodził z piersią ciężką od orderów i z dwoma zdjęciami. Uśmiechnięty chłopiec i biała tablica na grobie: „Olek, lat 14, żołnierz Armii Krajowej...”.
– Nie mogłem nie pozwolić mu walczyć – powie, jakby się usprawiedliwiał. Jego rówieśnicy też poszli, był potrzebny. – Prosiłem: namyśl się do jutra... Był w mojej dzielnicy, miałem go cały czas na oku. Zginął w przeddzień upadku powstania.
Pamięta ten dzień dokładnie, godzina po godzinie. Było gorąco, zapomniał o Olku, przypomniał sobie o szesnastej...
W nową Polskę wchodził sam.
Po wojnie – napisze – nie wróciłem już do poprzedniego zawodu, byłem „zhańbiony” pracą w instytucjach „sanacyjnych”. Ponad dwadzieścia lat pracy w zawodzie i nabyte doświadczenia trzeba było spisać na straty.
Budował nową rodzinę i przyuczał się do nowego zawodu.
Został rzemieślnikiem. Jak na ironię robił zabawki: misie z żółtymi nosami, lalki śmieszne, o wykrzywionych karminowych ustach, nawet klocki. Miały bawić innych, bawiły jego. Któż by pomyślał, że on, humanista, zacznie wypychać trocinami kawałki pluszu i malować na skrawkach masy – oczy, brwi, usta.
Z inicjatywą prywatną skończył, kiedy po Październiku wielu opuszczało państwowe posady, żeby zająć się rzemiosłem. Przekorny był, nie lubił zielonych świateł na swojej drodze.
Postanowił wrócić do przedwojennego zawodu.
Decyzja o zmianie miejsca pracy nie przyszła mi łatwo, byłem już ustabilizowany, nieźle zarabiający, miałem swoje miejsce w społeczeństwie. To wszystko rzucić dla czegoś nieznanego? A jednak zdecydowałem się. Początkowo ostrożnie, na pół etatu, ale zastałem roboty na trzy etaty. Nie miałem już psychicznej siły wycofać się. Pociągała mnie praca, przy której spędziłem młode lata, zawód, starzy koledzy i przyjaciele, z którymi w młodości spędziłem górne i chmurne życie, z którymi byłem w konspiracji.
Myślał, że można związać w jedną całość dwa życiorysy: ten przedwojenny, z którym się już dawno pożegnał, i ten w trudzie ledwo sklecony. Wierzył, że można. Nie był przecież sam. Miał obok przyjaciół od przegadanych nocy, sprawdzonych w okupacyjnych bojach, widział ich przez pryzmat swoich młodzieńczych walk, mieli być tacy, jak w czasach niebezpieczeństw, a okazali się zwyczajni, tchórzliwi, asekuranccy. Po prostu ludzcy.
O dwóch mówi w czasie przeszłym, jakby poumierali, a on zapalał świeczki na ich grobach. Dla niego rzeczywiście umarli.
Rozdzieliła ich praca. Jak ją określić, żeby nie podać nazwy, a oddać jej sens? Społecznie użyteczna, doceniana za granicą, potrzebna. Chyba wystarczy.
Wykonanie tej pracy zaplanowali jeszcze w czasach okupacji. Przy zaciemnionych oknach marzyli do rana. Jego żona robiła wtedy lepszą kolację, z alkoholem. Wszystko wydawało się takie proste. Na zgliszczach domów wymalują napis „Wolność” i zaczną budować nową Polskę. Jaka będzie?
On czekał, aż na murach domów pojawiły się napisy „Odnowa”. Teraz mówi, że za dużo serca włożył w tę „odnowę”, że za bardzo wierzył. Za jednym zamachem chciał odrobić to całe czekanie, te lata bezużyteczności, mieszczańskiej stabilizacji.
Tyle kopniaków człowiek otrzymał, a kiedy pokażą mu palec, rękę chce całą zagarnąć i cieszy się jak szczeniak, że ta ręka traktuje go łaskawie, jak pies się łasi, kąsać zacznie później.
Właśnie historyczny Październik otworzył nowe możliwości. Ludzie skrzyknęli się, powstał nowy zespół, gotowy do podjęcia pracy. W ciągu dziesięcioletniego wyjałowienia się z dawnego zawodu porwała mnie pasja organizowania tej instytucji. Trzeba było zaczynać od początku, od gwoździa i szczotki do zamiatania. Po roku były już efekty widoczne.
Rentowność instytucji była następująca: rok 1958 – 0,02 proc., 1960 – 4,67 proc., 1962 – 15,7 proc.
Poza tym jeszcze wzrost produkcji w jednostkach, które w zasadzie więcej społecznie znaczyły jak efekty finansowe.
Dom wtedy nie istniał, rodzina się nie liczyła. Szkoda, że nikt mu nie powiedział: rozwagi, przyjacielu, pracuj głową, nie sercem, dobrymi intencjami piekło wybrukowane. Miał pięćdziesiąt lat i wiedział, że czasu na dokonanie rzeczy, w jego pojęciu wielkich, jest coraz mniej, śpieszył się. Jego dwaj przyjaciele, w nowej instytucji przełożeni – wykazywali jednak więcej poczucia rzeczywistości, postanowili nie tykać spraw finansowych i gospodarczych, na niego zwalając obowiązek załatwiania tego, co mogło okazać się w którymś momencie śmierdzące. A może byli po prostu bardziej niż on doświadczeni, nie żyli przecież przez te dziesięć lat na uboczu, jak on. Wierzył im.
Zdarzały się, oczywiście, między nimi drobne starcia; bo każdy ma w końcu jakieś słabości, ale potem śmiali się z nich, mieli do tego prawo, znali się przecież jak łyse konie. W stosunku do innych byli jednak solidarni, reprezentowali to samo stanowisko. Byli razem. Jak na froncie. Jeden za drugiego. Po latach napisze: zdawało mi się, że jesteśmy najlepszymi i najserdeczniejszymi przyjaciółmi.
Tak, wtedy byli jeszcze wobec siebie lojalni. Młodzi ludzie, wojnę pamiętający z obrazków, złączeni z nimi miejscem pracy, mówią o nich jeszcze, że byli trochę śmieszni. Jako przykład podają przebieg pewnego przyjęcia, kiedy jeden z nich, najwyższy wojskową rangą, wyrzucił swoich przyjaciół z knajpy rozkazem: a teraz wynoście się! Pozabierali swoje żony i odmaszerowali. Najwyższego rangą nikt by nie posądzał o złe wychowanie, i forma wyproszenia wcale o tym nie świadczyła, po prostu przyjęcie było służbowe, a w pracy jak w wojsku obowiązywała dyscyplina specyficzna. Obowiązywała, oczywiście, tylko ludzi z nim związanych w czasach wojny, dla których on był kiedyś dowódcą.
Każde rozczarowanie przynosi gorycz. Jedni pytają dlaczego, przecież byłem lojalny, starałem się postępować zgodnie z przyjętymi normami etycznymi; inni szukają winy w sobie, często bez uzasadnienia: musiało być coś we mnie, co upoważniło przyjaciół do zrobienia mi przykrości.
On mówi: źle ulokowałem swoje uczucia, nie można mieć przyjaciół wbrew ich woli, oni nie potrzebowali ani mojej lojalności, ani mojego oddania. Tak, po prostu nie potrzebowali.
Przestali potrzebować, kiedy on zasiadł na ławie oskarżonych. Powie dzisiaj: lawirowanie między urzędami, między przepisami prawnymi, żeby produkcja szła lepiej, żeby zysk przedsiębiorstwa był większy i żeby ludzie zarobili odpowiednio – miało smak ryzyka z partyzanckich lasów. Te partyzanckie lasy szumiały mu w głowie. Może inaczej, bardziej pieśniami o wolności niż niepewnością, strachem przed niebezpieczeństwem. Nauczony ryzyka, w czasach pokoju nie potrafił nie walczyć, chociaż nie bardzo było z czym. Poniosła go kawaleryjska fantazja. Zapomniał, że tylko na wojnie można posługiwać się własnym sumieniem jak busolą i od jego wartości etycznych zależało, czy postępował słusznie. Zapomniał, że w czasach pokoju obowiązują przepisy, sztywne przepisy prawne. Można się z nimi nie zgadzać, ale należy je respektować. On je omijał. Przekraczałem limit pracowników, nadgodzin, prac zleconych, kredytami rządziłem nie według ich papierkowych przeznaczeń, lecz według istotnych potrzeb, podstawiałem inne osoby, aby zarobek podzielić. O tym wiedzieli wszyscy, cały zarząd, główny księgowy i wszyscy godzili się z takim stanem rzeczy jako czymś, czego nie można zmienić.
Wiedzieli wszyscy, ale do więzienia poszedł on sam. Mógł sobie wprawdzie zapewnić doborowe towarzystwo, ale milczał, nie wsypał żadnego. Wchodzili przyjaciele, składali przysięgę przed sądem i mówili wymijająco, ostrożnie, chroniąc własną skórę. Nie miał o to pretensji, bo co by mu przyszło z siedzenia z nimi we wspólnej celi. Też mieli rodziny, też chcieli być wolni. Zresztą źle o nim tak bardzo nie mówili. Może trochę gorzej niż inni, ale niedużo gorzej, bo inni zachłystywali się: Nie spotkałem nigdy człowieka tak wyczulonego na specyfikę zadania, jaka na nim ciążyła... gdyby nie działalność oskarżonego, skończylibyśmy naszą robotę o trzy lata wcześniej...
Przez trzy dni – napisze – czułem się nie jak na rozprawie sądowej, jako oskarżony, ale jak na własnym jubileuszu, bo właśnie kończyłem sześćdziesiąt lat i zaczynałem czterdziesty rok pracy zawodowej. Tylu komplementów nie nasłuchałem się przez całe życie.
W więzieniu siedział niedługo. Źle nie wspomina, miał mnóstwo pracy, w bibliotece, w radiowęźle, dwa lata. Przychodziła tylko żona: nie, żaden nie dzwonił – mówiła – nie, żaden nie przyszedł, ale nie martw się, obcy ludzie pomogli mi znaleźć pracę, zarabiam tyle, że starcza nam na życie, mała zdała do następnej klasy...
Nie spotkał się z nimi więcej. Wyparli się go. Mówią teraz, że był tylko ich znajomym, że nigdy nie byli w przyjaźni. Nie chcą go widzieć, nie mają o czym rozmawiać. Nadal robią zawodowe kariery, w nowej pracy nikt się nawet nie domyśla, że kiedyś przed laty byli zaplątani w nieczystą aferę; że o mały włos nie znaleźli się w więzieniu. Nikt o tym nie powinien wiedzieć, nawet znajomości z nim – należy się wyprzeć. Jan? – zaraz, zaraz, aha! Jan! Pracował u mnie. Ja? Z nim w przyjaźni? Nonsens, absolutny nonsens, jest to człowiek, no... cóż... siedział w więzieniu.
Tak, lepiej go nie znać. Dobrze, że już na emeryturze, nie zaszkodzi.
Inni, a zwłaszcza ci młodzi, którzy wojnę znają z opowiadań i ze źle ukrytą zazdrością śmiali się z ich okupacyjnych zasług, powiedzą o nim: do końca lojalny przyjaciel, nie mogliśmy zrozumieć dlaczego, przecież tamci na to nie zasłużyli, on jednak żadnego nie obciążył. Po prostu dżentelmen.
Wiele lat później zacznie wypisywać listy na kilkanaście stron, chyłkiem po nocach, żeby żona nie wiedziała. Rozsyłać je po znajomych, po redakcjach, jakby światu całemu mówił: chciałem przeżyć życie, jak tylko umiałem najlepiej. Czy naprawdę żyłem źle?
To nawet nie są listy, raczej wspomnienia. Na tyle zakamuflowane, że trudno zorientować się, o kogo chodzi i jak go można odnaleźć. Fakty tylko podaje prawdziwe i daty dokładne, co do dnia. Widać zapadły mu głęboko w pamięć,
Rachunek sumienia? Przecież sumienie ma czyste. Czego więc chce?
Przepraszam, że piszę anonimowo, ale nie chodzi mi o nową rozróbę czy szukanie „sprawiedliwości”. To już mi jest niepotrzebne. Podaję jako problem, bo wojna szła nie ze mną, ale z moim przyjacielem, mnie tylko łatwiej było uderzyć, aby rykoszet dosięgnął i jego.
Siedzi teraz, wyprostowany, dostojny, dopowiada jakieś fakty, których nie napisał, niewiele jest ich, wreszcie mówi konkretami, z nazwą instytucji, z nazwiskami przyjaciół, którzy przestali być jego przyjaciółmi. Wyjdzie na chwilę i żona wtedy powie, że nigdy przedtem, przed więzieniem, tyle o nich nie mówił, że teraz niby żyje w rodzinie, niby jest blisko niej i córki, ale myśli ma gdzieś daleko. Przecież to nie starość – powie z niedowierzaniem.
– Proszę przeczytać te listy. – Wrócił, wyjmuje z kopert zapisane kartki. – Napisali je ludzie, z którymi nigdy w przyjaźni nie byłem, nawet nie wiedziałem, że są mi życzliwi.
Zaczyna pośpiesznie tłumaczyć, że nieprawda, że wszyscy się od niego odsunęli, stracił tamtych przyjaciół – uśmiechnie się cynicznie – ale zyskał innych i szkoda, tak, ma o to do siebie pretensję, że wcześniej ich nie docenił. Lokował swoje uczucia, nie zachowując dystansu, lokował źle.
Ma przeszło sześćdziesiąt lat i za późno już nadrabiać błędy. W którym momencie zaczął je popełniać? Nie, naprawdę nie wie. Zresztą, wszystko jedno.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------