Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Talita - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,99

Talita - ebook

Powrót mistrza

Każda ludzka historia jest jak tajemnicze laboratorium uczuć i pamięci – dwoje ludzi pozornie beznamiętnie obserwujących swoje codzienne czynności; kiełkujące zakazane uczucie, które nie ma szans rozwinąć się w obliczu wojny; porywający koncert zagrany dla jedynego słuchacza; mężczyzna balansujący na linie nad przepaścią czy chłopiec patrzący z obawą i ciekawością w stronę lasu, gdzie zatrzymał się cygański tabor, a w nim król z wnuczką.

Talitha kum („Dziewczynko, mówię ci, wstań”) – biblijna opowieść o wskrzeszeniu z martwych córki Jaira to punkt wyjścia do hipnotyzujących opowieści o miłości i niespełnieniu, tęsknocie i pragnieniach, grzechu i próbach jego odkupienia. Ożywa tutaj świat na pozór odległy, ale ponadczasowy, nasycony buzującymi emocjami i konfliktami.

Kryształowo czysty ton, niepodrabialny język i misterność konstrukcji stawiają Pawła Huellego wśród najoryginalniejszych współczesnych pisarzy. „Talita” pokazuje niezwykłą, uwodzicielską moc opowieści i pozwala na nowo uwierzyć w oczyszczającą siłę literatury.

„Opowieści Huellego są głębiej zanurzone w tradycji od chyba niemal całej naszej współczesnej prozy”

/Jan Kott/

Paweł Huelle – pisarz, scenarzysta i dramaturg. Autor . bestsellerowego „Weisera Dawidka” i „Śpiewaj ogrody”. Jego utwory tłumaczone były na ponad dwadzieścia języków. Mieszka w Gdańsku.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6133-4
Rozmiar pliku: 788 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TALITA

_Adamowi Kamińskiemu_

Gdyby nie pusta noc przed pogrzebem, pewnie by go odesłała, częstując czymkolwiek na drogę. Ale pusta noc ma swoje prawa.

Maryjka, wyjmując z piekarnika aż cztery blachy z kuchą – żałobników miało być wielu – spojrzała przez okno. Przez mostek na Rudance szedł mnich – wolno, z lekka pochylony do przodu, w burym habicie przepasanym sznurkiem. Jak z dawnych obrazków. Kostur miał dość długi. Na plecach parciany worek związany rzemieniem. Była teraz sama w domu i opanowało ją lekkie poirytowanie. Roboty huk, a tu nagle niespodziewany gość, tak czy siak poświęci mu parę minut. Z drugiej strony paliła ją ciekawość. Żebrzący? Wędrowny? Takich już nie ma. Skąd się wziął?

Wyszła do niego, żeby nie pukał do drzwi. Stanął przy starej studni. Używana już była tylko w razie awarii prądu, gdy siadała pompa. Kołowrót, łańcuch, wiadro i drewniany dekiel znajdowały się w najlepszym porządku.

Pierwsze, co ją zdumiało, to jego oczy. Orzechowej barwy. O łagodnym, ale pewnym spojrzeniu. Z lekka pofalowane, długie do ramion włosy. Jakby jakiś hipis wyłonił się z przeszłości. Z zapuszczoną brodą. No i sandały w opłakanym stanie na bosych stopach – nie na październikowe przymrozki.

– Ojciec czegoś potrzebuje? – zapytała niezbyt pewnie.

– Chciałbym się napić wody.

– To proszę do środka.

– Można tej ze studni?

– Jest taka sama jak w domu – wskazała na kołowrót – jedno źródło.

– A można ze studni?

– Proszę. Przyniosę kubek. Przecież nie będzie ojciec pił z wiadra.

– Poradzę sobie.

– Dobrze. Ja muszę do domu, pilną mam robotę.

– Oczywiście.

– Jak ojciec będzie czegoś jeszcze chciał, proszę wejść bez pukania. Tutaj wciąż nie zakluczamy drzwi.

Sama zdziwiła się swoimi słowami. Jednak było to zaproszenie, a on nie wyglądał na prawdziwego mnicha. Chyba że w miastach byli jacyś nowi, ale nie miała w tym rozeznania. Kręcąc się po kuchni, widziała, jak spuszcza wiadro. Powoli i ostrożnie. Tak samo wolno wciągał je na górę. Podniósł je i pił długo. Potem postawił na krawędzi dekla, nabrał wody w dłonie i przemył twarz. Resztką chlusnął na trawę. Zasunął pokrywę, podciągnął poluzowany łańcuch i po chwili wszedł do kuchni.

– Chcę podziękować.

– Bardzo proszę. Może kawałek kuchy? Prosto z piekarnika, jeszcze ciepła, no ale niektórzy lubią właśnie tak. Ojciec też?

Nie pytając więcej, podała mu kawałek na talerzyku i podsunęła taboret. Jadł powoli, małymi kęsami.

– Mamy tu dzisiaj pustą noc. A ojciec to z jakiego jest zgromadzenia?

– Nie jestem zakonnikiem. Ani księdzem. Proszę mi mówić Michał. Po imieniu.

Powinna się tym zaniepokoić, ale o dziwo nie czuła nic takiego.

– Pielgrzymuję.

– Do Częstochowy?

– Do miejsca, które mi wyznaczył ojciec.

Widząc jej zdziwienie, wyjaśnił rzeczowo:

– Taki mam warunek odpuszczenia grzechów.

– Ojca grzechów? – Jakoś się nie mogła zwracać do niego inaczej.

– Nie tylko moich. Wędrując, modlę się za wszystkich. Mój ojciec duchowy, pewien prawdziwy mnich trapista, tak rozstrzygnął. A ten strój – wyjaśnił – to żeby mi nie było za łatwo. Już dwa tygodnie idę.

– I jak to jest?

– Zwyczajnie i niezwyczajnie. Gdybym był w adidasach i kurtce, byłoby inaczej. Ale zasada jest żelazna: za wszystko, co otrzymam, nawet bardzo niewiele, mam odpracować. Nie słowem modlitwy, tę odmawiam w marszu, ale… no tak realnie. Wczoraj zmieniałem koła w samochodowym warsztacie. Przedwczoraj grabiłem ogród. Kiedy indziej naprawiałem oświetlenie w garażu. Wywoziłem gruz taczkami. No, różne rzeczy.

– Skoro ojciec ma gdzieś dojść, w ten sposób nieprędko to się stanie.

– Czas nie jest celem.

Było w jego tonie coś stanowczego, choć mówił łagodnie. Może jest filozofem – pomyślała – bo na pewno nie przypomina mędrków z telewizji.

– Proszę powiedzieć, co mam zrobić. Zrobię i pójdę dalej.

– A jeśli nic? Łyk wody i kawałek kuchy to niewiele.

Uśmiechnął się.

– Czasami to dużo. Powiedzmy, że właśnie teraz bardzo dużo.

– Mówiłam już: dzisiaj mamy pustą noc. Będzie wielu ludzi, spore zamieszanie. Już niedługo. Nie mam nic dla ojca do roboty.

– To pójdę do drewutni. Nie palicie węglem. Piec pewnie jest w piwnicy. Widzę grzejniki z termostatem, no proszę.

– Dobrze – powiedziała Maryjka – jak ojciec chce. Palimy groszkiem drzewnym, ale jak zatnie się maszyna podająca, drwa są potrzebne.

Wyszedł i po chwili z drewutni dobiegał mocny, monotonny odgłos uderzeń siekiery. Właściwie natychmiast o nim zapomniała. Stół w dużym pokoju rozsunął wczoraj Franek, ale trzeba było znaleźć większy obrus, położyć trzydzieści kilka talerzyków, serwetek, filiżanek, łyżeczek, widelczyków. No i przygotować małe, te najmniejsze kieliszki do wódki. Na wszelki wypadek, choć czasy, gdy paru członków chóru wychodziło nad ranem mocno upojonych, należały do przeszłości. Właściwie wszystko należało do przeszłości. Ileż to było handryczenia się ze szpitalną kostnicą, żeby ciało zabrać do domu na tę ostatnią noc. Prośby, zezwolenia, pieczątki. Dawniej śmierć była przy rodzinie, teraz w rękach pogrzebowych firm. No i szpitala. Jakby nie należała już do bliskich. Ale Franek się uparł i koniec. Maryjka podziwiała szwagra. Takie nieszczęście, jedyne dziecko, zupełnie – jak się zdawało – niemożliwy wypadek. A on zachowywał w swojej rozpaczy powściągliwość. Pocieszał Reginę, kiedy zapadała się w milczący niemal szloch. Rzeczowo wydawał polecenia i wziął na siebie wszystkie sprawy pogrzebowe łącznie z księdzem i grabarzami. Prawdziwy mężczyzna. Nigdy nie mówił za dużo, ale nie był ponurakiem. Każdemu zawsze pomocny. Przystojny do zakochania. Regina była szczęściarą. Maryjka zaraz jednak skarciła samą siebie za taką myśl. Jakie to szczęście stracić jedyne dziecko? I to w taki sposób. Jakiś fatalny zbieg okoliczności. Gdyby Bernatka nie wybiegła tamtego popołudnia z domu, gdyby nie napotkała nad brzegiem Rudanki zbłąkanego psiaka, wszystko byłoby inaczej. Wróciłaby z pękami narwanego wrzosu. Regina lubiła układać go w małe bukiety do wazoników i stawiała je po całym domu. A więc to wrzos był winien? Regina, że wysłała Bernatkę samą? Zbłąkany kundel? Nie, musiała odpędzić takie głupie myśli, które prowadzą donikąd. Oczywiście zapomniała o świecach. Tych do mniejszego pokoju, gdzie palić się miały całą noc u wezgłowia trumny. Wysokie i grube jak gromnice. Nie mogła ich znaleźć. Regina wspomniała coś o kredensie, ale tam ich nie było. A tu mieli nadjechać już niebawem. Przeszukała szafki kuchenne, też nic. Zwykłe świeczki przy zarku? Tak nie powinno być. Ale co być powinno? Kto używał dzisiaj tego słowa? Wszyscy mówią: trumna. Kiedy żegnali matkę jeszcze w drewnianej checzy, na której miejscu stał obecny dom, to leżała w zarku, nie trumnie. Choć śpiewy zostały te same, jak różaniec. Poszła na piętro. Nie wiedzieć czemu, cztery gromnice spoczywały w sypialnianej bieliźniarce, nad którą wisiała duża fotografia pary młodej. Franek z kwiatem w butonierce, Regina w welonie. Chyba byli szczęśliwi przez te lata. Trzynaście od ślubu. Dwanaście od narodzin Bernatki. Dopiero na dole, ustawiając gromnice i kwiaty, znów usłyszała dźwięki siekiery z drewutni. Powinna była mu powiedzieć, że może porąbać przez kwadrans, dwadzieścia minut, nie dłużej. Czy nie zrozumiał, kiedy mówiła o pustej nocy? Zdenerwowana wybiegła do drewutni, by natychmiast przerwał, ale on, jakby czując jej intencje, właśnie odłożył siekierę.

– Czy mogę zostać na różańcu? – zapytał, ocierając czoło. – Nie należę do rodziny ani sąsiadów, ale modlić się umiem – dodał.

Nie miała czasu na zastanowienie i odpowiedź, most na Rudance właśnie zadudnił pod kołami samochodów. Pierwszy jechał peugeot Franka, a w nim, obok męża, siedziała Regina. Potem wóz pogrzebowy z trumną, za nim kilkanaście samochodów. Bronk z żoną i synami, czworo Konkelów, Dunstowie, Gostkowscy, Lipowscy – dalej już nawet nie patrzyła, na podwórku zrobiło się tłoczno od pojazdów i ludzi, trzaskały drzwiczki, witano nadjeżdżających, ale nikt do domu nie wszedł, dopóki czterej ceremoniarze odziani w dziwaczne kapelusze z piórami nie wtaszczyli trumny do bocznego pokoju i nie podnieśli wieka, by je ustawić pionowo przy ścianie. Gromnice zapłonęły, świece w stołowym też. Karawan odjechał. Pierwsza modlitwa wybrzmiała na stojąco rozpoczęta przez Bronka, który po chwili miał prowadzić na zmianę z Dunstem śpiewy. Maryjka stanęła przy siostrze i szwagrze. Trzeba było wyznaczyć kolejność towarzyszy, którzy w pokoju obok mieli czuwać na osobnej modlitwie przy trumnie. Drzwi do tego pokoju wyjęto już wczoraj. Pierwsza zgłosiła chęć Lipowska, ale gdy zobaczyła modlącego się przy Bernatce zakonnika, zdziwiona wróciła do stołowego. Maryjka nie mniej zdumiona skinęła tylko głową na znak, że wszystko jest w porządku, choć wcale tak nie było. Ksiądz z parafii zwyczajowo nie brał udziału w pustej nocy, będzie musiała wytłumaczyć obecność intruza – tak o nim teraz pomyślała – nie wiadomo właściwie jak. Kto go zaprosił? Z jakiego jest zgromadzenia? I jak wszedł najpierw do domu, a potem do trumiennego pokoju niezauważony przez nikogo? Z tym ostatnim pytaniem Maryjka musiała uporać się sama, a na poprzednie znalazła już odpowiedź, której udzieli w przerwie pomiędzy pierwszym różańcem i pieśnią. I tak się z tym uporała. Jej koleżanka jeszcze z uniwersytetu ma brata – tegoż właśnie Michała, który wstąpił do trapistów pielgrzymujących. Skąd ta nazwa? Nie, nie wszyscy naraz opuszczają klasztor. Zawsze jeden z nich wyznaczony przez opata idzie pieszo do Częstochowy albo nawet Medjugorje. Nie zbiera datków. Musi przeżyć dzięki temu, co dadzą mu ludzie, odpracowując dach nad głową i jedzenie. Pierwsi uczniowie Jezusa robili tak samo dwa tysiące lat temu. Po powrocie najpierw opowiada współbraciom o drodze, a potem spisuje wszystko w ich księdze. Jest pokutnikiem: za grzechy własne, grzechy braci, grzechy wszystkich ludzi. Maryjka powiedziała to Konkelowej, co wystarczyło, żeby szeptanka rozeszła się skutecznie.

Podczas przerwy siostry z pomocą Dunstowej roznosiły kawę. Kucha była już na stole. Franek – tym, którzy chcieli – nalewał do kieliszków wódki. Maryjka myślała tylko o jednym. Przecież to zmyśliła. Dlaczego? Po co? A jeśli ktoś zaczepi tego całego Michała pytaniem o jego klasztor: gdzie się znajduje, ilu ma współbraci? Ale on, po wyjściu od Bernatki, stał z boku zamyślony w kącie pokoju, nie częstując się kuchą ani wódką. Przyjął tylko od Reginy filiżankę kawy. Nie posłodził. Pił maleńkimi łykami. Odstawił naczynie na brzeg stołu i pogrążył się w modlitwie. Nikt go o nic nie pytał. Tylko jego długie włosy budziły nieco zdziwienia, zwłaszcza w spojrzeniach kobiet. Mężczyźni palący wrócili z podwórka. Zaszurały krzesła. Lipowska poszła do bocznego pokoju z książeczką do nabożeństwa w dłoni. Bronk podał ton pierwszym wersetem i zaraz się rozległo:

Ogromne głosy, smutna dola jego,

Która wynika z ognia czyśćcowego,

Tak dusze w czyśćcu smutnie narzekają,

Co tam zostają.

To głupie – pomyślała Maryjka, patrząc po twarzach, na których igrało światło świec – czy Bronk nie mógł zacząć od innej pieśni? Albo w ogóle ją pominąć? Po pierwsze, jeśli smutna dola to przecież jej, a nie jego. W trumnie leżała dwunastoletnia dziewczynka. I jaki czyściec? Czym siostrzenica zdążyła nagrzeszyć, żeby skazać się na oczyszczające męki? Czy ten strach idący przez stulecia był dzisiaj tak samo silny? Dla kogo? Twarz siostry była teraz nieobecna, Regina śpiewała jak wszyscy, ale czy zastanawiała się nad losem córki, owym pośmiertnym, niejasnym i niepewnym istnieniem duszy? Pieśń była stara, przejmująca, w tonie lamentacji. I prawdę mówiąc, bardziej dla tutaj zgromadzonych niż dla dwunastoletniej duszy, gdziekolwiek teraz przebywała. Ale tradycja to tradycja. Tu, na Pustkach obok wsi, zawsze jej przestrzegano. Przypomniała sobie pustą noc, gdy żegnali matkę. Leżała w zarku też nie w głównej izbie, tylko w bokówce bez okna. Bano się zawsze, żeby nieboszczyk – jeśliby okazał się wieszczym albo upim – nie przeszedł na modlitewników. Dlatego przy trumnie zawsze pozostawała jedna osoba. Z modlitwą i pilnym baczeniem, czy aby twarz zmarłego nie nabierze nagle żywych kolorów. Albo czy trup nie poruszy ręką. Wszczęto by wtedy magiczne procedury, o których Maryjka słyszała od babki. Z odcięciem głowy i ułożeniem jej w nogach zmarłego włącznie. Żeby nie mógł szkodzić żywym. Przy wynoszeniu trumny uderzano nią o próg domu ze słowami „nam wszystko, tobie nic”. Tego dzisiaj już się nie robi. Ale pieśń pozostawała nienaruszona:

Każdy to człowiek, co się na świat rodzi,

Umierać musi, a dusza odchodzi,

Tego nikt nie wie, gdzie się obróciła,

Kędy trafiła…

Bronk miał dobry zaśpiew. Mężczyźni brali to na dwa głosy. Maryjka spojrzała na twarz pielgrzyma. Poruszał ustami pewnie, dobrze znał słowa. Dłonie trzymał na obrusie, ale inaczej splecione, niż to się zazwyczaj robi podczas modlitwy w kościele. Jak gdyby jedna dłoń przykrywała drugą. Właściwie wiara w upiory dawno już odeszła i podobnie jest z trawiącym duszę czyśćcowym ogniem. No bo jak niematerialna dusza może cierpieć cieleśnie – myślała dalej aż do następnej strofy, którą akurat bardzo lubiła.

Daleki kraj tam, trudno o nim wiedzieć,

Nie przyjdzie stamtąd żaden opowiedzieć

Ani na poczcie listy nie pójdą.

Jak się tam mają.

Po śmierci matki pisała do niej listy i tak je adresowała – „Do dalekiego kraju” – choć żaden nie trafiał na pocztę. Któregoś dnia Regina znalazła ten brulion i poznała jej najskrytsze sekrety: czarne i jasne chwile przeplatały się z opisami dnia codziennego, prośbą o pomoc, zapewnieniami, że dbają o grób, doroczną mszę, wypominki. W pierwszej chwili Maryjka była oburzona, bo sporo pisała też o ojcu, który psuł ich życie swoim nałogiem, ale siostra była czym innym zaskoczona: tym, że Maryjka tak dobrze pisze. A dokładnie tak powiedziała: „Twoje zdania są jak z powieści, jakbyś była lustrem, w którym się to wszystko odbija, nigdy o tobie nie pomyślałabym w ten sposób”. To właściwie Regina wypchnęła ją na studia. Ona, nikt inny. Wtedy świat wydawał się wielki i pełen blasków: uniwersytet, wydział filologii polskiej. Ale skończyło się po czterech latach pracą w bibliotece. Z pensją ledwo starczającą do pierwszego.

Po trzecim roku załatwiła sobie akademik także na lato i pracowała w Dagomie przy linii produkcyjnej dżemów. Wracała późnym popołudniem, by po chwili zasiąść do pisania. _Listy z dalekiego kraju_ zamieniały się w powieść nie tak znów lekko i swobodnie, na tyle jednak skutecznie, że w październiku zaniosła maszynopis w dwóch egzemplarzach do Wydawnictwa Morskiego.

– Dziecko – powiedziała życzliwa redaktorka – nawet jeśli to jest bardzo dobre i przejdzie przez wewnętrzne recenzje, co najmniej trzy lata trzeba czekać na wpisanie do planu, przydział papieru z ministerstwa, cenzurę i tak dalej.

– Mnie się nie spieszy – odpowiedziała – za rok magisterium, a potem będę szukać pracy. Może – zawahała się – coś u państwa, w wydawnictwie? Mam dodatkową specjalizację: edytorstwo.

Redaktorka, która omiotła wzrokiem pierwsze akapity, stwierdziła sucho, że mają blokadę etatów.

Tamto wspomnienie teraz ją zabolało. Jak gdyby przeszłość pełna cichej i nieśmiałej nadziei przyszła tu teraz, przemykając pośród nieświadomych niczego żałobników. Po dwóch latach otrzymała z wydawnictwa krótkie pismo. Że z propozycji nie skorzystają, a maszynopis jest do odbioru na ulicy Szerokiej. Na podanie o pracę edytora nie udzielono odpowiedzi. Jak to powiedział filozof? Przypomniała sobie: oprócz jasnej duszy potrzebne są jeszcze zdrowie, siła, dostatek i odpowiednie listy. Polecające.

Patrzyła teraz na Lipowską, która odeszła od trumny zmieniona przez Julię Bronk, żonę przodownika chóru. Na kolejną przerwę było jeszcze za wcześnie. Zaczął się znów różaniec. Po nim Dunst zaintonował pieśń, którą również znała na pamięć.

Już słońce i księżyc świecić mi przestają,

Robactwo i zgnilizna ze mną zostają.

Gdzie mądry Salomon podział się ze swą mądrością?

Gdzie Krezus Asterus z całą swoją wspaniałością?

Gdzie Samson tak silny, gdzie mężna Judyta?

Gdzie mocny Herkules – niech się kto chce pyta!

Czy to nie było dziwne? Nie, nie chodziło jej o imiona w pieśni, z których obecny maturzysta rozpoznałby może i dwa, ale o Franka. Pojawił się po raz pierwszy na moście tak samo jak dzisiaj ten niby-mnich. Tyle że jechał motocyklem, z plecakiem, ostentacyjnie bez kasku, z zafoliowaną mapą przy kierownicy. Regina zobaczyła go przez kuchenne okno i powiedziała matce, że chyba jakiś obcy zabłądził, bo dalej za checzą drogi już nie było, tylko pola i las. Dokąd chciał jechać? Chełpił się potem żartobliwie, że po Reginę, ale rzeczywiście zmylił trasę i tak jak ten dzisiaj poprosił o wodę ze studni. Maryjka wyszła z domu pierwsza i podała mu wiadro, za nią dopiero po chwili stanęła Regina. Gdyby wtedy wybrał ją, a nie starszą siostrę? Nieraz o tym myślała. Nieraz obejmował ją swoimi ramionami o świcie, zanim prysnął sen. Ale wybrał Reginę. I poszedł jak burza. Oświadczyny, wesele, a potem wyjazdy do Niemiec – jak mawiał – po nowy dom. Trwało to kilka lat. Niejeden znajdował tam inną kobietę i po małżeństwie czy narzeczeństwie nie zostawały nawet trociny. Ale nie on. Jakby miał wypisane na twarzy, w sylwetce, sposobie mówienia i spoglądania coś, co budziło naturalną chęć, aby się wesprzeć na nim z zaufaniem.

Na pogrzeb teściowej przyjechał z Niemiec używanym volkswagenem. Zostawił go Reginie. Dając kluczyki, powiedział: „Zrób prawo jazdy do mojej następnej wizyty”. Z teściem zamieniał uprzejmie dwa–trzy zdania, jak gdyby jego nieugięty alkoholizm brany był w nawias. Tak, żeby Regina nie widziała, zostawiał mu zawsze parę groszy. Wtedy ojciec nie żebrał przed sklepem, a w domu nie rozwijał bełkotliwych, czasem grubiańskich monologów.

Może dobrze, że już nie żyje – pomyślała – jego własna wnuczka niewiele go obchodziła, a po tylu kieliszkach wódki byłby obrzydliwy. I nie do poskromienia. Jeżeliby ktoś miał się smażyć w czyśćcowych ogniach, o których co i raz śpiewano, to przecież on w pierwszej kolejności. Pamięć podsunęła teraz Maryjce obraz tamtej bezśnieżnej zimy, gdy w trzaskającym mrozie gałęzie drzew pokrywał tylko szron, a lód na jeziorze, choć mocno gruby, nie skrywał pod sobą toni ani roślin. Z bliska był przezroczysty. Z perspektywy brzegu nabierał szmaragdowej barwy.

Poprzedniego dnia wieczorem ojciec był trzeźwy. Rano się ogolił, włożył czystą koszulę pod sweter, po czym odziany w stary kożuch, buksy i walonki zaszedł do drewutni, by wyjść stamtąd z piłą, świdrem i siekierą. Powiedział, że nałowi ryb w przerębli do obiadu. Ale nie wrócił do nocy. Nawet na największej bani, po dwóch godzinach spania w rowie, padając co parę kroków, zarzygany, zawsze jednak wracał.

W mroku siostry stanęły nad przeręblą. Silny snop światła z latarki wydobywał obrys otworu o średnicy studni. Drobna kasza kryształków wiązała już powierzchnię cienką błoną. Obok przerębli złożone równo w kostkę leżało ubranie ojca. Na wierzchu piramidki bielały kalesony z podkoszulkiem. Walonki stały na rozłożonym kożuchu, obok niedokończonej paczki papierosów, czapki, rękawiczek i pudełka zapałek. Zegarka i obrączki nie było. Dawno zamienił je na wódkę. Regina zdjęła rękawiczki. Pochylona nad przeręblą rozsuwała welon kryształków, przykładając do niego latarkę. Zanurzyła wreszcie ramię po łokieć, jakby głowa lub dłoń topielca mogły być tuż obok pod lodową taflą i jakby można go było złapać, podholować i wyciągnąć. Dopiero wiosną rybacy z półwyspu znaleźli jego zwłoki. Spuchnięte i wyżarte przez węgorze. Ksiądz proboszcz Sędzicki odmawiał pogrzebu. Dla przykładu, ku przestrodze. Franek pojechał na plebanię i rzecz załatwił w pięć minut.

Maryjka uniosła głowę. Po przeciwnej stronie stołu, w złotawych smugach świec i cieni, pośród siedzących ujrzała ojca. Postawił kieliszek denkiem do góry. Jak zahipnotyzowana patrzyła na jego twarz. Miał znowu oczy, nos, wargi, gładką skórę. Spojrzał na nią. Przyłożył palec do ust na znak milczenia. Zniknął. Przywidzenie trwało nie dłużej niż kilka sekund. Nie uszło jej uwadze, że zobaczyła go pomiędzy pielgrzymem w habicie a drugim przewodnikiem chóru Dunstem, który w tej właśnie chwili ciągnął:

Wszystkie tu skarby po tobie zostaną,

Komu innemu wreszcie się dostaną,

A Dusza z sobą nic nie bierze w drogę,

Gdy ciało w grobie.

I jakie skarby zostawia tu Bernatka? W pokoju już uprzątniętym, niemal sterylnie oczyszczonym z ubrań i zabawek? Tylko jej ulubiony lew, pluszowy, będzie latami stał na poduszce na łóżku, nie tknięty ręką matki ani ojca, aż kurz i mole zrobią z nim porządek. Kurz i mole. Parę sukieneczek w szafie. Szczególnie letnie, kolorowe i zalotne, szyte przez matkę. No i sekrety. Zakopywane w ogrodzie przy księżycu. Z koralikiem, wypisanym życzeniem, ułamkiem lusterka. Latem Regina pozwalała na takie nocne ekstrawagancje. Do Bernatki przychodziła – nieraz na parę dni – Bożena od Konkelów, przyjaciółka z klasy. Franek zrobił im kilka drewnianych pudełeczek. Miały szczelnie zamykane wieczka, żeby nie ulotniła się żadna tajemnica. Maryjka szukała wzrokiem dziewczynki. Siedziała przy matce z łokciami na blacie stołu, podpierając dłońmi podbródek. Czerń jej sukienki podkreślała aksamitka zawiązana na szyi. Długie włosy upięte były w koński ogon. Tylko ona mogła wiedzieć, gdzie spoczywał najważniejszy sekret. Ten jeden, którego nie wykopywały spod krzaka jaśminu, bzu albo gąszczu malin jesienią. Czekał do wiosny, aż po roztopach zmięknie ziemia. Miały swoją pioseneczkę z tej okazji, zdaje się własną, i pilnie strzegły jej słów.

Julia Bronk wyszła od Bernatki. Być może nie uzgodniła, kto ją zmieni, w każdym razie zauważył to ten w habicie i po chwili był już w bocznym pokoju przy trumnie. Zajrzała tam, idąc do kuchni. Klęczał z pochyloną głową. Łokcie oparł na taborecie. Twarz miał zakrytą dłońmi. Krzesła w stołowym zaszurały, trzeba było szykować świeżą kawę. Niektórzy z palaczy, odchodząc od stołu, zanim wyszli na dwór, dopili po parę kropel wódki z małych kieliszków. To pozwalało przypuszczać, że nie mają własnych flaszek do popijania za drewutnią. Jakie to zresztą ma znaczenie? Przypomniała sobie starego Goska. Po pustej nocy u Szrederów był jednym z wynoszących trumnę. Odciągali go, bo chybotał się jak spróchniała wierzba, ale uparty chwycił zark razem z trzema innymi. Przed progiem zahaczył o deskę, uderzył głową w futrynę i runął jak długi. Bez życia. Kondukt musiał już ruszać. Goska ułożono w izbie na małżeńskim łożu gospodarzy.

– Jednego wynosimy, drugiego wnosimy – powiedział wtedy Jakub Szreder. – Idziemy, kolejność musi być!

Regina zbliżyła się do siostry. Z wprawą płukały filiżanki i wycierały je do sucha.

– Nie jestem pewna, ale ten zakonnik jakiś dziwny – szepnęła Maryjce do ucha.

– Dlaczego?

– Spojrzałam do środka. Akurat wstał z klęczek, przysiadł na taborecie i trzymał dłoń Bernatki w swojej. Tego się nie robi. Nigdy.

– Dobrze. Zaraz go zmienię.

– I powiedz, żeby więcej…

– Tak, powiem mu.

– Żeby więcej tam nie wchodził.

Kiedy stanęła za jego plecami, dłonie Bernatki spoczywały na swoim miejscu. Splecione różańcem od pierwszej komunii. Mocny zapach kwiatów i płonących świec wypełniał pokój gęstą zawiesiną.

– Czy ojciec jej dotykał? – zapytała, czując natychmiast niestosowność takiego wyrażenia, bo przecież chodziło o dłoń, nic innego.

Nie mogła wytrzymać jego spojrzenia. Kryło się w nim zrozumienie, czułość i jeszcze coś, czego nie potrafiła nazwać. Pożądanie? Namiętność? Zaproszenie? Może wszystkiego po trosze, ale przecież to chyba ona tak to odczuwała, niekoniecznie on. Spuściła wzrok aż do stóp Bernatki. W czarnych, dziecięcych lakierkach odbijał się blask świec. I zniekształcone sylwetki ich dwojga, niczym w salonie jarmarcznych luster. Położył dłoń na jej ramieniu. W niespodziewanym geście kryła się jakaś odpowiedź, bo nie powiedział słowa. Skinął głową i wyszedł. Dopiero kiedy usiadła na taborecie z książeczką w dłoni, szukając odpowiedniej litanii, poczuła coraz szybsze uderzenia serca. Na nic zdał się wysiłek skupienia. Żaden mężczyzna nie obdarował jej taką falą gorąca, którego w dodatku nie chciała gasić. Gdyby powiedział: chodź ze mną, cokolwiek by to miało oznaczać, a raczej gdyby znaczyło właśnie to: chodź ze mną już do końca, rzuciłaby czuwanie przy siostrzenicy, obowiązki pustej nocy, rzuciłaby absolutnie wszystko, by czuć jego dotyk i raz jeszcze, teraz już nie spuszczając wzroku, spojrzeć w jego oczy.

Usłyszała szczekanie. Potem nastąpiła przerwa, po której zza okna dobiegło skuczenie. Odkąd zdechł Azor, nie mieli w obejściu psa. Dlaczego akurat teraz musiał tu przyjść jakiś przybłęda? Odłożyła książeczkę. Pies na jej widok przez szybę zamilkł, poruszył przednimi łapami, nie zmieniając siedzącej pozycji, i znów zaskowyczał. Otworzyła okno.

– Idź sobie. Poszedł. No poszedł już!

Był biały. Może i podobny do setera, choć mniejszy.

– Czego chcesz? To jest pusta noc. Nic nie dostaniesz – podniosła głos – poszedł!

Ani drgnął. I nie przestawał wydobywać z siebie przeciągłego dźwięku. Sięgnęła po pustą doniczkę, której nie zabrano z parapetu przez nieuwagę. Chciała go tylko wypłoszyć, ale dość ciężkie gliniane naczynie rzucone z dużym rozmachem trafiło psa prosto w pysk i rozpadło się na kawałki. Nawet nie zawył w skardze czy bólu. Z podkulonym ogonem czmychnął w ciemność, znikając gdzieś za drewutnią. Bardzo ją to zdenerwowało. Nie że wróci, ale że zadała mu ból. Gdyby dostał w łapę – też niechcący – mógłby ją sobie wylizać gdzieś w krzakach albo przydrożnym rowie. Ale miał krwawiący, spuchnięty, nieopatrzony nos, co zwłaszcza bezdomnemu włóczędze mogło przysparzać okropnego cierpienia. Otworzyła książeczkę na zaznaczonej stronie, lecz litania wydała jej się wszystkim, tylko nie modlitwą. Żadne z wypowiadanych w myślach słów na pewno nie trafiało do Boga, o ile nawet wcześniej usłyszała je Matka Boska, pośredniczka przez Syna do Ojca. Czy ten najwyższy, jak i ten niższy, choć przecież równy najwyższemu – tego potrzebowali? Po co ta cała drabina jak w urzędzie? Zawsze ją to irytowało. Jeśli modlitwa jest prawdziwa, nie potrzebuje pośredników.

Poczuła obecność dawnego Boga. Pana chłodu. Ściętych kałuży, szronu, liści i drzew pogrążonych w głuchej zadumie. Potrafił przylgnąć ustami do każdej powierzchni niewidzialny, choć jego oddech czuło się zawsze i mocno, jak obecność zmarłych. Tymczasem w pieśni żałobników wciąż tliła się fascynacja żarem zaświatowym.

I zewsząd mnie ogień pali

Nikt się nade mną nie żali

W ogniu owym cierpię męki

Nie żałujcież podać ręki!

Czy to był refren? Pieśni pustej nocy nie stosowały takich powtórzeń. Podobnie jak wypuszczona strzała miały ugodzić serca obecnych przerażeniem natychmiast, bez rozpamiętywania. A jednak – chyba słuch jej nie mylił – strofę powtórzono ze trzy razy z rzędu, jakby zacięła się płyta. Może przewodnik chóru podpił sobie odrobinę za dużo – pomyślała – ale przecież ani Bronk, ani Dunst nie są pijakami. A może czas się zatrzymał wyłącznie dla niej i utknęła w jego niewidocznej zapadni na granicy światła i mroku już na zawsze? Tę myśl odsunął jednak następny zaśpiew, następna strofa, którą usłyszała bardzo wyraźnie.

Ogień w czyśćcu bardzo mocny

Otoczy mnie ogień bystry

Przyjaciele najmilejsi

Bądźcież dla mnie pamiętniejsi.

W mroźne przedświty odprawiały z Reginą swój dziewczęcy rytuał, o jakim nie mówiło się nawet przy spowiedzi, bo na karcie grzechów lekkich ani tym bardziej ciężkich nie został nigdy zapisany. Kiedy tafla na jeziorze była wystarczająco gruba, stawały na niej boso, twarzami ku sobie, trzymając się za dłonie. Niemal natychmiast po tym porozumiewawczym uścisku kładły się wtulone jedna w drugą, patrząc w niebo. Czuły, jak zimna moc przywiera do nich każdą igiełką mrozu, a potem wypełnia ich ciała lodowatym drżeniem, które zamienia się w gorący podmuch. Wracały przez oszroniony sad, trzymając się za ręce, oddane tajemnicy do tego stopnia, że nigdy nie zamieniły o tym słowa między sobą.

Raz tylko była zakochana. Chłopak z akademika oczarował ją śpiewem i grą na gitarze. Chodzili na spacery przez leśne wzgórza, skąd widok chłodnego morza rozciągał się aż po Hel. Ale kiedy w studenckim pokoju zaczął miłosną grę, a raczej niezdarnie do niej zmierzał, odsunęła go stanowczo i na zawsze. Jakby Pan chłodu upomniał się o swoje prawa. Dlatego nienawidziła konfesjonału z roku na rok coraz bardziej. Lista przewinień krótka i rzeczowa zawsze domagała się z tamtej strony kratek uzupełnień. Czy aby rzeczywiście zachowuje czystość? A może jakieś myśli? Może w ciemnościach jednak się dotyka, grzech lekceważąc, co byłoby jeszcze większym grzechem i krokiem ku potępieniu. Pewnego razu żachnęła się na takie podejrzenia, podniesionym głosem oświadczając na całą nawę, że jest dziewicą jak Maryja, a jeśli pocznie, to za przyczyną Ducha Świętego. Więcej nie przystąpiła do sakramentu pokuty.

Niedokończona litania zawisła w powietrzu jak niewidzialny znak zapytania postawiony mimo to wyraźnie wraz z trzaskiem zamykanej książeczki. Jeżeli trzymał dłoń Bernatki – pomyślała, nie bardzo chcąc w to wierzyć – musiał rozpleść różaniec, a potem na powrót go zawiązać i ułożyć, jakby był komunijnym fotografem. Takich zresztą od dawna nie widziano: nad kościelnymi schodami polatywały drony, a w fotografów zamienili się wszyscy krewni z komórkami. Skąd nagle przyszło jej do głowy to porównanie? Chyba przez jego spojrzenie. Czuła go do teraz, jakby cały czas był tutaj z nią i z martwą siostrzenicą. Jakby każdy szczegół trumiennego pokoju, łącznie ze słojami podłogowych desek, z drganiem płomieni świec, bzyczeniem przebudzonej muchy, wiekiem zarku opartym o ścianę, powiekami zmarłej, nie do końca zasłoniętą szybą okna, w której odbijała się futryna wyjętych drzwi, a za nią, po drugiej stronie przestrzeń nieustannej lamentacji, jakby to wszystko zatrzymywał w swoich źrenicach już na zawsze uchwycone w bezruchu. A tamci śpiewali:

Dusza z ciała uleciała

Na zielonej łące stała

Do raju się wybierała

Lecz nie weszła tam nieboga

Czyśćcowa czeka ją trwoga

Ogni straszliwe męki

Od najwyższej boskiej ręki.

Bernatka w białej sukience i czarnych lśniących bucikach, która czeka ze złożonymi dłońmi na srogi wyrok pośród maków, koniczyny, dziewanny, rumianków i dzikiej lawendy. Tak by to miało wyglądać? Nadchodzą posłańcy czeluści i prowadzą dziewczynkę tam, gdzie kotły ze smołą, rożna, paleniska, haki do szarpania członków, pętle do rwania włosów, szpile do wbijania pod paznokcie, wycie i płacz skazanych. Ale wcześniej odarcie do naga. Taką powiodą dziewczynkę: sparaliżowaną strachem. Nikt nie powie, na czym polega jej wina. Sukienka pójdzie w ogień albo zostanie na łące zapakowana przez czeladników do jednej z walizek. Dziecko ujrzy stare rajfurki, pomarszczone ciała mężczyzn, lśniące twarze występnych młodzieńców. O tym przecież śpiewali od stuleci, ogień czyśćcowy płonął w co drugiej strofie, taka była nauka Kościoła i nikt, nawet po epoce dołów śmierci czy krematoriów, tego nie zmienił. Zwłaszcza biskupi albo kardynałowie prześwietnych kongregacji.

Po co to wszystko? Żeby utrzymać porządek? Strach? Posłuszeństwo? Wobec kogo? Najchętniej wykrzyczałaby takie pytania wszystkim tym, których chrypiące już z lekka głosy delektowały się obrazem cierpień. Jakby ich nie wystarczyło na ziemi. Pochylona nad twarzą siostrzenicy dopiero teraz dostrzegła precyzyjny makijaż powiek, rzęs, ust i policzków. Na pewno nie był dziełem Reginy. W domu, w którym nawet dorosłe kobiety malowały się rzadko, takich zwyczajów nie znano. Firma pogrzebowa wynajmowała wizażystkę do upiększania zwłok. Bernatka miała wyglądać jak do ślubu. Z Chrystusem? Ten wzięła podczas pierwszej komunii. Teraz już nic nie mogła, poddana nocy i cudzym dłoniom, które trzymały pędzelek z czarnym tuszem. Palcom przesuwającym bladoróżową kredkę szminki kilka godzin temu. Wydało się to Maryjce dziwnie niewłaściwe, może nawet bezbożne: ten rodzaj upiększania zwłok. Aby zmyć czarny tusz z rzęs, rozcieńczony fiolet powiek przetarty jasnym pudrem, delikatny róż policzków, wreszcie bardzo dyskretnie zaznaczoną czerwień warg, potrzebowałaby ze dwóch zwilżonych chusteczek i przynajmniej jednej suchej, by nie zostały ślady w postaci smug ani plam. Nie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: