- promocja
- W empik go
Talk Flirty to Me - ebook
Talk Flirty to Me - ebook
Płomienne nastoletnie uczucie dostaje drugą szansę, gdy dorośli bohaterowie spotykają się w pracy.
W tle powrót do rodzinnego miasta, gwarna włoska rodzina, przystojni strażacy, nadopiekuńczy starszy brat i… erotyczny audiobook.
Mam dziewięćdziesiąt dziewięć problemów, a w każdy z nich wiąże się z najlepszym przyjacielem mojego brata.
Sam jest najlepszym przyjacielem starszego brata Piper. Znają się od zawsze. W liceum byli parą i wydawało się, że są sobie pisani, dopóki w wyniku fatalnego nieporozumienia ich związek się raptownie nie zakończył.
Teraz Piper jest zawodową lektorką i kiedy mimo wielu prób nie udaje jej się znaleźć pracy, postanawia wrócić do rodzinnego miasta. Nie spodziewa się, że czekają ją tam kłopoty.
Jej były chłopak, obecnie wyjątkowo przystojny strażak, kandyduje właśnie na burmistrza. I chociaż Piper z początku stara się go unikać, szybko przekonuje się, że nie leży to w jej interesie. Dostała życiową szansę i potrzebuje Sama, by pomógł jej w nagraniu. Problem w tym, że chodzi o… erotyczny audiobook.
"Jestem Zauroczona debiutancką powieścią Livy Hart. Ta książka to idealne połączenie fabuły, romansu z odrobiną pikanterii."
The Loony Librarian
"Talk Flirty to Me to mój nowy ulubiony rom-com, zdecydowanie na mojej liście pięciu najlepszych w tym roku!"
Rainbow Book Dragon 15
"Nigdy się tak nie śmiałam. Prawie na każdej stronie umierałam ze śmiechu! "
The Sewing Bookworm
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-482-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PIPER
Już za późno na ucieczkę.
W sumie tak byłoby chyba rozsądniej. Moje konto bankowe bez wątpienia odetchnęłoby z ulgą. Gdyby nie makijaż, który robiłam aż dwadzieścia minut, i najbardziej szałowe dżinsy, jakie można dostać w Targecie, wsadziłabym tyłek z powrotem do samochodu i z podkulonym ogonem pognała do domu.
Zamiast tego nerwowo kręcę się po chodniku przed pubem irlandzkim McLaughlin i, raz po raz zerkając na migoczący neon, poważnie kwestionuję swoje wybory. Po studiach przysięgłam sobie, że moja noga nie postanie więcej w tak podrzędnej norze. Właściwie to postanowiłam zrezygnować z wszelkich barów, chyba że poza alkoholem podają normalne jedzenie.
Wtedy jednak nie wiedziałam, że znowu wyląduję u rodziców, razem z dziewięcioma rozwydrzonymi braćmi. Mama w ciąży nie zrobiła ze mnie jeszcze wiecznej niańki, a pracownicy banku nie wydzwaniali bez przerwy, domagając się spłaty pożyczki studenckiej. Wtedy nadal miałam wolnych znajomych, z którymi mogłam się bujać.
Moja teraźniejszość jest zupełnie inna. Wszelkiej maści bary i speluny wróciły do łask, jako jedyne źródło ucieczki.
Zresztą po ciężkiej sobocie spędzonej z rodziną ucieczka od rzeczywistości jest jak najbardziej wskazana. A że o dziewiątej wieczorem w Roseborough w stanie Massachusetts wybór przybytków rozrywki jest mocno ograniczony, mogłam albo pojechać do McLaughlin, albo wjechać na górę i rzucić się w przepaść.
Przeciągam po ustach ogryzkiem szminki Ruby Woo Matte, po czym pcham wreszcie drzwi. Z wnętrza bucha ciepło i natychmiast ogarnia mnie poczucie swojskości. Lekko oszołomiona wpadam na parę obściskującą się w kącie, mamroczę pod nosem niezręczne przeprosiny i ze spuszczoną głową szybko się oddalam.
Odkąd wróciłam do rodzinnego gniazda, trzymałam się z dala od centrum Roseborough, w nadziei, że zdołam uniknąć duchów przeszłości. Wolałam nie ryzykować, że wpadnę na kogoś, kogo nie chcę widzieć i kto pamiętał mnie z czasów, gdy mogłam poszczycić się fryzurą młodej gniewnej oraz tragicznie wytartymi dżinsami, które moja babcia ochrzciła mianem niegodnych.
Cóż, droga babciu, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. To właśnie swoista niegodność była moim celem, tyle że nie w normalnym znaczeniu, które miałaś na myśli. Pod koniec liceum moje życie w Roseborough stoczyło się na samo dno i czułam, że wszystko legło w gruzach. Ale ja nie byłam godna tak żałosnej egzystencji. Postanowiłam się pozbierać i na nowo ułożyć puzzle własnego ja.
Sześć lat spędzonych w dużym mieście stanowczo mi w tym pomogło.
Przeciskam się przez gęsty tłum. Na razie nie zaczepił mnie nikt z dawnej szkoły, jak to często bywa w moich koszmarach. Sukces.
Rozglądam się za swoim ulubionym krzesłem. Stoi wystarczająco blisko kominka, aby było przyjemnie ciepło, lecz na tyle daleko, żeby równomierny żar od ognia nie stał się przytłaczający. Idealne miejsce na relaks po chaosie panującym w domu.
Kiedy jednak tłum się wreszcie rozstępuje, widzę, że zdążył mnie wyprzedzić mężczyzna o szerokich barach, w czapce z logo drużyny hokejowej Boston Bruins. Rozglądam się i zauważam, że krzesło po jego lewej jest jedynym wolnym miejscem w całym pubie.
Dobre i to. Tak się składa, że faceci, którzy mogliby złamać mnie jak zapałkę, są akurat w moim typie.
Naciągam na piersi wełniany kardigan, lawirując między ludźmi siedzącymi za wysokimi stołami. Z każdą mijaną obcą twarzą coraz bardziej się rozluźniam. Anonimowość z domieszką alkoholu – perfekcyjne lekarstwo na męczący dzień. Zbliżając się do wybranego miejsca, kątem oka zauważam wir kolorów na wielkim ekranie telewizora, który głośno transmituje mecz pomiędzy Boston Bruins a Montreal Canadiens.
Dokładnie w chwili, w której chwytam wytartą krawędź drewnianego oparcia, w barze wybucha fala sportowych emocji i okrzyków. Łokieć – nie, całe muskularne ramię – wbija się we mnie, gdy facet w czapce zrywa się z krzesła, oklaskując zdobytego gola. Siła uderzenia posyła mnie prosto na kolana mężczyzny z lewej strony.
– Ejjj, uważaj! – Staję na nogi i rozmasowując obolałą rękę, mierzę wzrokiem umięśnionego kolesia. – Trochę ostrożniej, Kapitanie Biceps.
Typ, na którego wpadłam, łapie mnie od tyłu za biodra.
– Były żołnierz, złotko. Te spluwy są nabite.
Wzdrygam się pod jego dotykiem.
– Nie ty. – Dźgam palcem masywny bark Kapitana Bicepsa. – Do ciebie mówię. Popchnąłeś mnie!
Biceps obserwuje mój palec, jakby patrzył na muchę, która usiadła mu na ramieniu.
– Proszę mi wybaczyć, pani… – urywa gwałtownie, gdy tylko nasze oczy się spotykają. Konsternacja natychmiast rozlewa się na jego twarzy.
– Piper?! – krzyczy.
Jak na zawołanie żołądek podchodzi mi do gardła. Zgiełk baru schodzi na dalszy plan, a w uszach dudni mi puls. Oczy koloru kolendry przewiercają mnie na wylot. Przypływ wspomnień zalewa mnie tak gwałtownie, że potrzebuję koła ratunkowego. Może nawet łodzi.
Sam.
Albo, jak nazywają go moi znajomi z miasta, Bysio. Ponieważ uznali go za śmiecia po tym, jak mnie potraktował.
– Piper – powtarza. – Co tu robisz?
Nawet w słabym świetle oczy błyszczą mu zawadiacko, niczym zimne ognie, które trzymasz tak długo, aż poparzą ci palce. Rysy twarzy, dawniej łagodnie zaokrąglone i chłopięce, dziś rzeźbią ostre linie i kąty.
Patrzę na swoje czarne buty, na zacieki pod sufitem, wszędzie, byle tylko nie przed siebie, w błyszczące zielenią tęczówki mojego byłego. Najchętniej schowałabym się za barem. Cofam się o krok, skrzypiąc obcasem po podłodze. Z przyjemnością zapadłabym się aż do samego piekła, gdyby umożliwiło mi to ucieczkę.
Przerażenie przewierca mi żołądek, kiedy widzę, jak ściąga czapkę i przeczesuje kruczoczarne włosy. Z trudem zmuszam się, by odwzajemnić jego spojrzenie.
– Cześć, Sam. Nadal… żyjesz… jak widzę.
Kąciki ust lekko mu się unoszą.
– Spróbuj pohamować radość. Jesteśmy przy ludziach.
Krzywię się. Radość nie jest w żadnej mierze adekwatnym określeniem poczucia przemożnego strachu i oszołomienia, które właśnie wiją mi się w żołądku. Jakim cudem nie rozpoznałam go od razu? Czemu przez ostatnie lata włosy mu pociemniały, a mięśnie nabrały masy? Mnie w tym czasie jedynie przybyło długów.
Bóg, jak widać, ma niezłe poczucie humoru.
– Ten facet ci się naprzykrza? – pyta Komandos, o którym już zdążyłam zapomnieć, dopóki nie poczułam na policzku jego oddechu, ciężkiego od alkoholu.
Wzdrygam się mimowolnie.
– Czyżby? – Sam przekrzywia pytająco głowę. Jego intensywne spojrzenie jest niczym wyzwanie. Albo pułapka.
Nie mrugam. Sam też nie mruga. Stoimy w bezruchu, jedynie moje palce stukają rytmicznie o udo, gdy rozważam kolejny ruch. Co prawda nie przyszłam tu w poszukiwaniu awantury, ale z chęcią urządziłabym teraz Samowi piekło.
Jak to mówią, znalazłam się między młotem a kowadłem – swoją drogą to porównanie nieźle pasuje do muskularnej klaty Sama, niczym wykutej ze stali, którą mam dokładnie na poziomie wzroku. Nie mając zbyt dużego wyboru, decyduję się stawić czoła znajomemu wrogowi.
– Nie, Sam. Nie naprzykrzasz mi się.
Jeszcze nie.
Zrezygnowany komandos wraca do piwa, a Sam opada na swoje miejsce, uśmiechając się łobuzersko. Odsuwam wolne krzesło i zmuszam się, by usiąść obok.
– Rany, ile to już czasu? – zastanawia się Sam, obejmując palcami wielkiej dłoni opróżniony do połowy kufel.
To wygląda na jeszcze jedną pułapkę. Ostatni raz, gdy przez dłuższy czas musiałam znosić towarzystwo Sama O’Shea po naszym zerwaniu, miał miejsce w trakcie corocznego Poszukiwania Skarbów organizowanego przez liceum Hamilton. On – narwany starszak, ja – udręczona pierwszaczka. Popsuł wtedy cały wieczór i mało brakowało, a przeze mnie zostałby wykluczony z Kościoła katolickiego. Niektórzy po rozstaniu palą zdjęcia swoich byłych. Ja nagrałam Sama, jak kompletnie pijany wymiotuje w konfesjonale u Najświętszej Marii Panny, po czym wrzuciłam filmik gdzie tylko się dało i oznaczyłam wszystkich naszych znajomych.
Spaliłam go na cyfrowym stosie. Ajć.
Minęło siedem lat, odkąd ten filmik przeszedł do memicznej historii. Nie ma szans, by zdążył o nim zapomnieć. Zerkam ostrożnie w jego stronę i widzę, że wciąż czeka na odpowiedź, uśmiechając się lekko. Oczy mu się świecą.
Oj, wie dokładnie, ile czasu minęło, nie dam się na to złapać.
– Och, któż to wie?
Podnosi rękę, żeby zwrócić uwagę barmana i znowu uderza mnie łokciem.
– Mógłbyś trzymać to przy sobie? – warczę.
– Trzymać co?
Szerokim gestem wskazuję potężnie umięśnione ramię.
– To… wszystko. Całość. Spróbuj trzymać to pod kontrolą.
Sam spogląda na masywny biceps, jakiego nie powstydziłby się sam Popeye, to znów na mnie i chichocze, wyraźnie z siebie zadowolony.
– Niech będzie. – Unosi rękę tak wolno, że ledwo mogę oderwać od niej wzrok. – Ja stawiam.
– Nie, dzięki. Obejdzie się.
– Daj spokój.
Ten nieoczekiwany gest niemal rozpuszcza górę lodową w moim sercu (wierzchołek lekko się poci), gdy nagle Sam dodaje:
– Widzisz przecież, jaki jest ruch. Nie ma sensu zawracać głowy barmanowi kolejnym rachunkiem.
W tej sytuacji powrót do domu, gdzie moja rodzinka opycha się lodowym tortem, nie wydawał się taki zły. Chciałam odpocząć od familijnych dram, a proszę, zamiast tego sprzeczam się z głównym bohaterem mojego pamiętnika z lat szkolnych.
Przygryzam wnętrze policzka, niepewna, czy wybrać swojski, namacalny chaos panujący w domu, czy zamęt, który w moim sercu rozpętał były chłopak, gdy po tylu latach udawania, że nie istnieje, znalazłam się z nim twarzą w twarz. Cholerna huśtawka emocjonalna. Czuję się, jakbym była w czyśćcu, tylko zamiast izolatki dla niegrzecznych dusz przed perłowymi wrotami nieba w moim przypadku jest to bar pełen nawalonych kolesi w koszulkach hokejowych.
Cóż, przynajmniej w tym czyśćcu nikt niczego ode mnie nie wymaga. Nie trzeba zeskrobywać resztek po obiedzie z linoleum ani siłować się z niesfornymi braćmi. Nie ma naczyń do zmywania.
W tym czyśćcu jest za to piwo.
Wieszam torebkę na krześle i zrzucam z ramion sweter.
– W porządku. Jedno piwo, skoro już tu jestem. W domu i tak mam prawdziwe zoo.
– Jak sobie życzysz.
Czekając na zamówienie, kątem oka lustruję Sama. Dopasowane dżinsy, czysta biała koszula, podejrzanie formalny, czarny płaszcz przewieszony przez oparcie. Kiedy go ostatnio widziałam, miał na sobie znoszoną bluzę z kapturem, sportowe szorty i podkolanówki. Najwyraźniej wyewoluował na tyle, by zacząć ubierać się jak człowiek. Jakoś nie palę się, żeby zobaczyć, jak daleko zaszła jego przemiana.
– Masz randkę? Jeśli się z kimś umówiłeś, nie będę zabierała miejsca.
– Randkę? – prycha. – Myślisz, że umawiam się na randki w McLaughlin?
– Mój błąd. – Mrużę oczy. – Pewnie dawno już przeleciałeś całe miasto. Został ktoś jeszcze?
Sam parska śmiechem.
– Chyba masz rację. Muszę zmienić lokalizację w Tinderze na Waltham.
– Miłego catfishingu.
– A tak na serio, to nie. Na nikogo nie czekam. – Rozciągnął szyję na prawo i lewo, jakby szykował się do treningu. – A może kupię ci Amaretto Sour? Pamiętam, że kiedyś szalałaś za tym drinkiem.
Próbuję powiedzieć „Amaretto Sour?” i „Niby kiedy?” jednym poirytowanym tchem, ale udaje mi się wybąkać tylko coś w rodzaju „amasa”, dokładnie w chwili, gdy barman materializuje się przed nami.
– Czego się napijecie? – pyta i zabiera pusty kufel.
Sam pociera w zamyśleniu podbródek, patrząc w stronę baru.
– Niech będzie Blue Moon…
– Dla mnie też – ucinam, nim zdąży zamówić jakieś paskudztwo.
Sam nabiera wody w usta, a barman, napakowany klon Chucka Norrisa z dziarami oplatającymi przedramiona, kiwa głową i sięga za bar po dwa czyste kufle. Powoli napełnia je z tego samego kija, po czym stawia przed nami na serwetkach. Bursztynowozłoty napój lśni pod nisko zawieszoną lampą.
– Nie wiedziałam, że lubisz Blue Moon. – Sięgam po kufel.
– Ja nie. – Przesuwa obydwa w moją stronę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Ale ty tak.
Och.
Jak na zawołanie czerwienieją mi policzki i czuję nagły przypływ gorąca. Zapamiętał moje ulubione piwo.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że zamawiasz dla mnie. Dzięki. – Odsuwam jedno z powrotem i dodaję: – Nie potrzebuję dwóch.
Sam nie daje za wygraną i znów stawia drugi kufel przede mną.
– Jesteś pewna?
Upijam długi łyk, głównie po to, żeby zakończyć już te piwne przepychanki. Szklany kufel uderza z dźwięcznym brzdęk!, gdy odstawiam go na ladę. Zanim barman zdąży uciec, Sam zamawia dla siebie Guinnessa.
Otaczający nas tłum szaleje coraz bardziej po dwóch kolejnych bramkach w ciągu zaledwie kilku minut. Hałas wiwatów pozwala mi skupić się na czymś innym niż bliskość Sama, który jak gdyby nigdy nic bawi się swoim kuflem. Jego dłoń bezwiednie podpełza do mnie niczym Rączka z Rodziny Addamsów.
– Przestrzeń osobista! Mówi ci to coś? – wołam, gdy jego nadgarstek ociera się o mój. Może mecz tak go zahipnotyzował, że nie wie, co robi, ale ja jestem w pełni świadoma swoich kończyn. – Zresztą nieważne. Przesunę się.
Sam odrywa oczy od telewizora, gdy zaczynam wiercić się na krześle.
– Co ty robisz?
– Odsuwam…
Pochyla się i nagle uderza mnie znajomy zapach Acqua di Giò. Zupełnie jakbym wpadła pod rozpędzony pociąg wspomnień.
– Suń się jeszcze trochę, a skończysz z powrotem na kolanach swojego nowego przyjaciela.
– Tylko jeśli mnie tam wepchniesz. Znowu.
– Nie wiedziałem, że szukasz skrzydłowego, trzeba było powiedzieć od razu. – Głos Sama, chrapliwy i zmysłowy, pobudza pewne znajome, niebezpieczne uczucie. Przypomina, jak łatwo jego urok potrafi rozbroić, jeśli nie jesteś na to gotowa.
– Bardzo śmieszne. – Przyciągam oba kufle do piersi, jakbym tuliła parę słodkich kociaków.
Sam opiera łokieć o ladę i zwraca się w moją stronę. Kładzie policzek na knykciach.
– To co, wróciłaś na stałe? Caleb coś wspominał.
Biorę to pytanie pod lupę, rozkładam na części pierwsze.
Poza zdawkowym SMS-em, w którym mój brat uprzedzał, że rok temu pogodził się z Samem, jest to raczej temat, jakiego staramy się unikać. Jestem tu już od dwóch miesięcy i nie zadawałam absolutnie żadnych pytań, a Caleb sam z siebie nie zaoferował dalszych wyjaśnień. Poza tym ich przyjaźń to nie moja sprawa – w tym względzie nic się nie zmieni.
Poczucie winy wierci mnie w brzuchu. Powiedzieć, że byli wtedy „najlepszymi kumplami”, to stanowczo za mało. Byli bliscy jak dwaj bracia. Caleb zawsze odpowiadał za mnie i nasze rodzeństwo, ale z Samem mógł być beztroski i wesoły. Ich szalone wyczyny, jak wymigiwanie się od mandatów za przekroczenie prędkości czy skombinowanie darmowych miejscówek na mecz Bruinsów, przeszły w naszej szkole do legendy.
Moje gwałtowne zerwanie z Samem niemal doszczętnie zniszczyło tę przyjaźń. Nie odzywali się do siebie przez kilka lat.
Przeze mnie.
Przestawiam kufle na ladzie.
– Na stałe to trochę przesada, ale zostanę jakiś czas. – Zerkam z ukosa i przechwytuję jego spojrzenie. – Czy Caleb raczył podzielić się jeszcze jakimiś nowinkami z mojego życia? – Nie mam pojęcia, na czym teraz stoją (im mniej wiem o ich bromansie, tym lepiej), ale chciałabym się upewnić, że mój brat trzyma się naszej niepisanej umowy, by rozgraniczać sprawy związane z Samem i ze mną.
– W sumie tylko tyle. – Przybiera nieodgadniony wyraz twarzy.
Czyli jednak gadali o mnie.
Panika i ciekawość pęcznieją w moim sercu i z trudem udaje mi się je okiełznać. Trudno było mi patrzeć, jak Caleb stał się wycofany, kiedy zerwałam z Samem. Najgorsze, że to była moja wina. Nie dość, że cierpiałam z powodu złamanego serca, to jeszcze musiałam zmagać się z chronicznym poczuciem winy, ponieważ Caleb nie miał wyboru, jako mój brat musiał wziąć moją stronę. Chociaż częściowo mogłam wynagrodzić mu tę kosmiczną krzywdę, gdy zapoznałam go z jego obecną żoną.
Czy zdołali z Samem powrócić do dawnej przyjaźni, czy też całe lata, gdy nie odzywali się do siebie, zmieniły wszystko nieodwracalnie?
Wzdrygam się w duchu. Zrobię, co w mojej mocy, żebyśmy już nigdy nie doświadczyli podobnej udręki, ani ja, ani Caleb. A to oznacza, że muszę trzymać się z daleka od Sama O’Shea. Żadnych pytań, jak mu się powodzi, żadnego dociekania, jak stoją sprawy między nim a moim bratem, a najlepiej żadnych dłuższych rozmów. W zasadzie powinnam przesiąść się na drugi koniec baru.
Już mam się zbierać, lecz zamieram w pół ruchu. Który z nich pierwszy o mnie wspomniał, Caleb czy Sam? Wystarczy, jak pomyślę, że jego usta wypowiedziały moje imię, a już czuję wypieki na twarzy.
Krótko mówiąc.
Co jeszcze wypaplał mój brat gaduła? Dlaczego złamał pierwszą zasadę podziemnego kręgu – „nie rozmawiać z Samem o Piper”, i vice versa? Przecież miała pomóc uniknąć niepotrzebnych bójek. Jak blisko teraz są ze sobą? Powinnam zacząć się martwić? Jeśli znów są tak bardzo zżyci, nie dam rady wiecznie go unikać.
Nie pytaj, nie pytaj, nie pytaj…
– To co? Dalej się przyjaźnicie? Kumple na zabój?
Jasna cholera, Piper.ROZDZIAŁ DRUGI
PIPER
Natychmiast mam ochotę rzucić się w tłum rozochoconych kibiców hokejowych. Co ja wyprawiam? Gadanie z Samem nigdy nie jest dobrym pomysłem. Nigdy.
Sposób, w jaki przechylił głowę, sugeruje, że jest równie zaskoczony moim topornym zagajeniem rozmowy jak ja. Albo woli nie odpowiadać.
Tak chyba byłoby lepiej.
– Nieważne. – Wzruszam ramionami, udając obojętność. – Nie moja sprawa.
– Pytasz, jak nam się układa z Calebem?
Mucho, wpadłaś prosto w lep. Zginę w pułapce, którą sama na siebie zastawiłam.
– No tak, w sumie. Nieważne.
Stuka palcem o brzeg kufla.
– Nie rozmawiamy tak często, jak bym chciał, bo obaj jesteśmy dość zajęci, ale tak. – Uśmiecha się groźnie. – Kumple na zabój. Mamy bilety na mecz Soxów za parę tygodni. Świetne miejsca.
Kiedy tak siedzi, sącząc powoli piwo i wpatrując się we mnie, sprawia wrażenie zadowolonego. Ja robię to samo, próbując zestawić swoje wspomnienia o nim z tym, co mam przed oczami. Włosy ma krótsze po bokach i dłuższe na czubku głowy, schludniej uczesane niż w czasach liceum. Gęste i błyszczące, widać zaczął używać odżywki, a to znaczy, że jego styl ewoluował. Dzikie fale poskromił żelem. Efekt końcowy wygląda dość paskudnie. Jest gładko ogolony, a jego twarz jest frustrująco symetryczna. Przydałoby się, żeby ktoś złamał mu nos albo zgolił jedną brew.
Ponieważ nigdy nie rozmawiam z Calebem o Samie, zgodnie z pierwszą zasadą podziemnego kręgu, mogę tylko zgadywać, że wylądował w jakimś korpo i w benefitach ma karnet na siłownię. Rozstaliśmy się kilka miesięcy przed rozpoczęciem studiów, wtedy jeszcze nie był zdecydowany na konkretny kierunek. Gdybym miała się założyć, powiedziałabym, że jego uśmiechnięta paszcza szpeci gdzieś przystanek autobusowy. Marzysz o niezależności finansowej? O’Shea wskaże ci drogę!
– Super, że w ogóle macie czas na takie wypady, skoro obaj jesteście tak mega zajęci. – Wracam do pierwotnego wątku. – Caleb nie sypia po nocach, bo ma bąbelka, a ty co? – Mierzę go wzrokiem, zmarszczywszy brwi. – Jesteś doradcą finansowym?
Przygląda mi się odrobinę zbyt długo.
– Naprawdę nie wiesz, czym się zajmuję? Caleb nic ci nie mówił?
I co jeszcze? Jakby mój brat nie miał nic lepszego do roboty niż wysyłać mi regularne meldunki o karierze mojego eksa. Gdyby Caleb mógł postawić na swoim, całkowicie zapomniałabym o Samie. Albo lepiej, nigdy bym go nie spotkała.
I prawdę mówiąc, trudno się z tym nie zgodzić. Życie byłoby wtedy prostsze dla wszystkich.
– Nieruchomości? – zgaduję dalej, wiercąc się niespokojnie.
– W pewnym sensie.
Przewracam oczami.
– Co masz na myśli?
– Jestem strażakiem, więc często pracuję przy nieruchomościach. Oczywiście większość domów jest w opłakanym stanie, gdy docieramy na miejsce, ale niektóre zachowują swój urok.
Mrugam kilkakrotnie.
– Żartujesz, prawda?
– To zależy. Bawi cię to?
– Sama nie wiem – rzucam wymijająco i tłumię śmiech. Czuję się niezręcznie z tym, jak bardzo odpowiada mi jego humor. Zawsze wiedział, jak daleko może się posunąć, by nie przekroczyć tej cienkiej granicy dobrego smaku.
– Jakoś mnie to nie dziwi. – Chichocze pomiędzy kolejnymi łykami. Kufel zaparowuje jego oddechem. – Podejmowanie decyzji nigdy nie było twoją mocną stroną, co nie?
Przyciskam język do podniebienia, dławiąc w gardle zgryźliwą odpowiedź. Co za dupek! Sięgam do kieszeni dżinsów, wyjmuję kartę płatniczą i kładę ją na ladzie.
– Nie mam ochoty na gierki.
– Powiedziałem coś nie tak? – pyta, a w oczach błyska mu niewinność wymieszana z rozbawieniem.
– Mam za sobą trzy dni przygotowywania zapiekanek i deserów na cały weekend. Tyle, by wykarmić moje rodzeństwo, rodziców, ich znajomych, wszelkich kuzynów, ciotki, wujków i każdego, z kim kiedykolwiek wychylili kielicha. Moja bateria padła. Nie mam siły na słownego ping-ponga.
Sam unosi oskarżająco palec, trzyma go przez chwilę nad moją kartą, po czym naciska logo Bank of America. Plastik skrzypi, gdy przesuwa kartę do krawędzi blatu.
– Może zaopiekuję się tym do czasu, aż będziesz musiała iść?
Wyrywam mu kartę i rzucam ją obok swojego kufla.
– Obejdzie się.
– Trzy dni ciężkich przygotowań. – Ignoruje mój dyskomfort. – Prawie zapomniałem, że macie weekendową bonanzę. Nikt nie urządza huczniejszych urodzin od Bellinich. Na waszych imprezach jest więcej ludu niż w Olive Garden.
Ma rację. Nasza coroczna Urodzinowa Bonanza Bellinich – weekend, podczas którego opychamy się jedzeniem i świętujemy niezwykły zbieg okoliczności, jakim są potrójne urodziny pierwszego maja.
– Taaa, ten weekend zawsze jest szalony. Cała moja wesoła rodzinka plus klan cioci Dawn. Na dodatek jestem pewna, że tata zaprosił jeszcze kolegów z pracy. Uwielbiają mu się podlizywać, więc bez wątpienia przyjdą.
– Dyrektor Bellini i jego fanklub – żartuje, wznosząc toast w moją stronę. – Twój tata zrobił wiele dobrego dla szkoły. Dyrektorzy liceów zasługują na szacunek, wziąwszy pod uwagę, jak wymagająca jest ta praca.
Kilkakrotnie zamykam i otwieram usta. Nie mogę tego zanegować. Nie wiem też, co zrobić z tym, że Sam jest już na tyle dorosły, by ot tak rzucać banalne (i prawdziwe!) sentencje o stanie szkolnictwa. Nie mogę tego objąć umysłem. Dopiero co miał dziewiętnaście lat i strzelał z wiatrówki do puszek natty ice.
Jedno spojrzenie kątem oka potwierdza, że tamte czasy dawno minęły. Jestem zaskoczona, że Sam powoli delektuje się swoim piwem, nie żłopie go jednym haustem. Jego usta delikatnie dotykają krawędzi kufla, nie zasysają dziury wyciętej scyzorykiem z boku puszki.
Odchrząkuję.
– Giovanni Bellini to dobry człowiek.
– Zgadza się. A ty? Co teraz porabiasz?
Wzdycham głęboko na to pytanie.
– Czy ten taniec w „co u ciebie” jest konieczny?
– Ja nie mam nic do ukrycia – przypomina z błyskiem w oku.
– Niech ci będzie. Pracuję w branży rozrywkowej.
Sam prycha.
– Branży rozrywkowej? I wróciłaś do tej dziury? Jeśli to nowe Hollywood, muszę się wynosić, póki czas.
– Wyluzuj, supergwiazdo. Twoje ukochane miasteczko w Nowej Anglii jest bezpieczne.
– Moje ukochane? Chyba zapominasz, że mieszkałaś tu jakieś – udaje, że sprawdza zegarek – jakieś dwie trzecie swojego życia.
Jakbym potrzebowała przypomnienia.
– Wróciłam dlatego, że mama jest w ciąży. Caleb na pewno nie omieszkał o tym wspomnieć. Na dodatek ma masę obowiązków w radzie miejskiej, a tata jest teraz bardziej zajęty niż kiedykolwiek. Potrzebowali mojej pomocy.
– Jedenasty bobas – mówi i gwiżdże przeciągle.
Chciałabym wierzyć, że to taki jego łagodny sposób na okazanie podziwu dla cudu ciąży, ale pewnie jest po prostu przerażony, że to może być zaraźliwe.
– Tak. W każdym razie to tylko tymczasowy układ. Gdy dziecko przyjdzie na świat, mama dojdzie do siebie, a reszta dzieciaków przywyknie do nowej sytuacji, uciekam jak najdalej stąd.
Mówię to w równym stopniu do niego, co do siebie. Obiecałam sobie, że znajdę własne miejsce tak szybko, jak to możliwe. Nie ma sensu wspominać, że pod względem finansowym urządza mnie mieszkanie z rodzicami, dopóki nie rozbuduję swojego portfolio aktorki głosowej. Wysokość mojego długu po kredycie studenckim doprowadziłaby niejednego boomera do łez.
– No cóż, gratuluję kolejnego członka rodziny. Klan Bellinich musi być w siódmym niebie – mówi Sam.
– Eee… dzięki? – Pierwszy raz ktoś mi gratuluje tego, że ktoś inny jest w ciąży, ale Sam wydaje się szczery. Chociaż zazwyczaj tak promienieje sarkazmem, że nie jest to takie trudne.
– Branża rozrywkowa – mruczy, a w kącikach jego mglistych, szmaragdowozielonych oczu pojawiają się urocze zmarszczki. – Kompletnie się tego nie spodziewałem. Nauczycielka? To by bardziej pasowało, wziąwszy pod uwagę… – Wskazuje gruby, niechlujnie związany kok na mojej głowie i rozpinany sweter, smętnie wiszący na oparciu mojego krzesła. – Albo lepiej, menadżerka mediów społecznościowych. Pamiętam, że świetnie się bawiłaś, gdy twój filmik ze mną podbił internet. Ale rozrywka… to ciekawe.
Włoski na karku stają mi dęba.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Samie O’Shea?
Wzrusza obojętnie ramionami.
– Tylko tyle, że w życiu bym się nie domyślił.
Moja karta płatnicza leży porzucona na ladzie, przykuwając mnie do tej rozmowy niczym łańcuch. Upijam łyk piwa.
– Jestem aktorką głosową. To bardzo ciekawy i niezwykle satysfakcjonujący zawód. Nie wyglądam na kogoś, kto ma ciekawą i satysfakcjonującą pracę?
– Każdy ma inne powołanie. Hmm… aktorka głosowa… to mi się kojarzy z tymi telefonami erotycznymi. Zabawne.
– Barman! – Podnoszę gwałtownie rękę.
Sam chwyta ją i opuszcza, jakby grał na automacie.
– Wyluzuj, Piper. Tylko się droczę. Twoja praca jest super. Zresztą mówiłem, że dzisiaj ja stawiam.
Już mam się odgryźć, gdy niespodziewanie zmienia temat.
– Ale to wyjaśnia coś, nad czym się ostatnio zastanawiałem.
Patrzę, jak dwóch hokeistów, jeden w czerwonych, drugi w niebieskich barwach, zderza się na ekranie najbliższego telewizora.
– Ach tak?
Sięga do kieszeni i wyjmuje telefon. Przesuwa palcem po ekranie, aż nagle pojawia się na nim moja twarz.
– Przypadkiem znalazłem to rok temu. Nic dziwnego, że wybrałaś taką karierę. Talent od razu rzuca się w oczy.
Odwracam się do niego z otwartymi ustami. Sam wprost tryska radością, gdy przeze mnie przepływa strumień emocji, zdominowany przez zażenowanie, złość i irytację. Złożył ręce w trójkąt jak jakiś czarny charakter z kreskówki.
Mrużę oczy z gniewu.
– Przypadkiem znalazłeś na YouTubie mój tutorial makijażu sprzed trzech lat?
Kusi mnie, by mocnym uderzeniem pozbawić go tego pełnego samozadowolenia uśmieszku.
– Algorytm to zabawna sprawa. YouTube pewnie myślał, że spodoba mi się influencerka z Bostonu. Zawsze wspieramy swoich.
Wyciszam telefon, ucinając swoją paplaninę o zaletach bazy pod cienie do powiek.
– Tutoriale na YouTubie nie mają nic wspólnego z aktorstwem głosowym.
– Przecież… mówiłaś. Używałaś głosu. I jest w tym też element aktorstwa, chyba że naprawdę kochasz róż. Tyle emocji z powodu zwykłego podkładu. To był orgazm, nie? – Oczy mu błyszczą.
Stukam palcem o uszminkowaną dolną wargę.
– Tak, Orgasm od Nars do bardzo popularny róż. Ciekawe, że akurat to zapamiętałeś z filmiku, na który przypadkiem natknąłeś się rok temu. Zresztą o różu mówię na samym końcu. Obejrzałeś cały piętnastominutowy tutorial makijażu?
Sam zabiera telefon z kontuaru i chowa go z powrotem do kieszeni, kręcąc lekko głową. W tym wypadku jego milczenie jest chyba najlepszą odpowiedzią.
Chciałabym cieszyć się zwycięstwem, ale gdy pomyślę, że widział mój filmik, a na dodatek pamięta takie szczegóły, mam wrażenie, jakby porządek czasoprzestrzeni został nieodwracalnie zakłócony. Obracam kufel, rozważając implikacje tego wyznania. Przecież nie interesujemy się sobą nawzajem. Nie śledzimy się w mediach społecznościowych. Nic takiego nie robimy. Prawda?
Jego milczenie jest krótkotrwałe. Krzyżuje ręce na piersiach, a ja dostrzegam ciemnoczerwoną bliznę na jego prawym nadgarstku.
– Więc twoje filmiki na YouTubie naprawdę nie mają nic wspólnego z pracą?
– Czemu zakładasz, że jest ich więcej?
Wzdycha głęboko.
– Chyba już ustaliliśmy, że widziałem twój kanał.
– W pewnym sensie ma. Takie mamy czasy, teraz wszystko polega na budowaniu silnej marki. Nie wystarczy, że masz ciekawy i atrakcyjny głos. Jeśli chcesz odnieść sukces w aktorstwie głosowym, musisz też dobrze wyglądać. Studia nagraniowe często nas filmują i wykorzystują materiał w marketingu lub publikują go na kanałach wydawców. Sprzedajemy swój wizerunek jak wszyscy inni aktorzy, a to oznacza sesje zdjęciowe i całą resztę. Mój kanał jest tego częścią.
Sam czeka kilka sekund, nim znowu się odzywa.
– I jak się ma marka Piper Bellini? Jesteś rozchwytywana?
Zaciskam usta. Prawda doszczętnie zrujnowałaby tę rozmowę. Mój harmonogram świeci pustkami, odkąd zakończyłam ostatni projekt w grudniu zeszłego roku. Na samą myśl, że miałabym się do tego przyznać przed Samem, zaczynam się gorączkowo pocić.
– Moja kolej. Strażak? Serio? Po tym, jak się zarzekałeś, że nigdy nie dasz ojcu satysfakcji?
Sam poprawia się na krześle i patrzy mi prosto w oczy.
– Wiem, że może być trudno ci w to uwierzyć, ale ludzie się zmieniają, Piper.
Odwzajemniam jego spojrzenie na tyle długo, by pokazać, że przyjmuję wyzwanie. W duszy czuję przypływ zazdrości wymieszanej z ciekawością.
– Czemu miałoby mi być trudno uwierzyć?
Zniża głos, niemal za bardzo jak na tak głośny bar.
– Bo jesteś na mnie równie wściekła, co siedem lat temu.
Ściska mnie w żołądku, ale nie mam szansy, żeby cokolwiek powiedzieć, bo Sam natychmiast się odwraca i macha na barmana.
– Poproszę zupę piwną z serem! I cokolwiek pani sobie zażyczy.
– Nic sobie nie… Nie jestem na ciebie wściekła, to…
Gryzę się w język. Ta rozmowa jest jak pies, który zerwał się ze smyczy. Wątek dawno zdążył mi uciec. Myślałam, że na studiach pogrzebałam roztrzęsioną, przeczuloną Piper, ale on w jakiś sposób zdołał ją wskrzesić.
Czym ja się przejmuję? Głupimi żarcikami w barze?
Barman podskakuje na palcach, zerkając przez ramię na komputer.
– Dewar’s. Czysta – rzucam szybko.
Sam unosi wysoko brwi.
– Szkocka? Kiedy mogłaś wziąć zupę?
– No i?
– Nic, jestem tylko pod wrażeniem.
– Szczęściara ze mnie – mruczę, gdy barman nalewa mój trunek do szklanki i wyciąga do mnie pokrytą tatuażami rękę. Zamykam oczy i upijam długi łyk. Może jeśli skupię się na ognistej cieczy spływającej powoli w dół gardła, zdołam zagłuszyć pozostałe zmysły. Deprywacja sensoryczna. Samowa deprywacja.
– To twój telefon, Pipes?
Jego głos przywołuje mnie z powrotem do rzeczywistości. Mój telefon. Spotkanie z Samem tak wytrąciło mnie z równowagi, że kompletnie zapomniałam o swojej obietnicy, żeby nie zaglądać na portal z ofertami pracy przez pięć pełnych godzin. Sygnał alarmu triumfalnie gratuluje mi samozaparcia.
Błyskawicznie wyciągam komórkę z torebki, od razu nawiguję na stronę VOICE FX (zapisałam jej skrót na głównym ekranie, żeby ułatwić sobie obsesyjne odświeżanie) i natychmiast obczajam nowe ogłoszenia. Chłonę wszystko, orientując się w napływie nowych postów, zarówno od osób poszukujących pracy, jak i oferujących zatrudnienie.
Sam zagląda mi przez ramię.
– Znalazłaś sobie randkę na Tinderze?
Szybko odsuwam telefon na bok.
– Sprawy zawodowe, dzięki wielkie.
Miło z jego strony, że od razu wziął mnie za singielkę. Okej, to by się zgadzało, ale wolę się z tym nie afiszować.
Ponownie koncentruję się na ofertach pracy i próbuję nie okazywać rozczarowania, gdy sprawdzam swoje statystyki. Mój poranny post, zatytułowany wdzięcznie: „Szukam współpracy”, nie ma ani jednej odpowiedzi i prawie żadnych wyświetleń.
Piper Bellini, amerykańska aktorka głosowa chętnie podejmie pracę w narracji literackiej, dubbingu, reklamie. Próbka w załączniku.
Chciałabym zobaczyć, czy ktoś w ogóle pobrał moją próbkę. Naprawdę by mi pomogło, gdybym wiedziała, z czym mam problem. Czy coś jest nie tak z moim głosem albo zdjęciem profilowym (bo życie to cyrk powierzchowności, nawet w pracy poza kamerą)? A może chodzi o niezbyt imponującą historię zatrudnienia?
Przewijam w dół, do ogłoszeń pracodawców.
Męski baryton do narracji serii o zmiennokształtnym miliarderze. Praca od zaraz.
Potrzebny żeński głos z autentycznym akcentem australijskim do narracji audiobooka. Osoby z Australii preferowane.
Poszukiwany współprowadzący podcast, przyjemna barwa głosu wymagana; musi mieć doświadczenie w omawianiu rynku giełdowego z perspektywy klienta i doradcy…
Drga mi powieka. Nic tak nie pogłębia mojego niepokoju niż lista zleceń, do których w żaden sposób się nie kwalifikuję. O ile nagle nie zmienię się w męski baryton albo giełdowego robota o „przyjemnej barwie głosu”, nie mam szczęścia. Wybiegam myślami do kolejnej gwiazdki, kiedy to pewnie dalej będę mieszkać z rodzicami, bo nie stać mnie na kaucję (ani na nic innego!), jeżeli szybko nie złapię jakiegoś zlecenia.
– Wszystko w porządku?
Głos Sama wyrywa mnie z czarnej dziury, do której wpadłam. Opieram się na krześle, wciąż ściskając telefon.
– Tak. Czasami po prostu… – Patrzę na Sama i natychmiast urywam. Jego brwi są zmarszczone, tworzą niewielką bruzdę na gładkim czole, a oczy wodzą od telefonu do mojej twarzy. Gdybym słabiej go znała, pomyślałabym, że jest szczerze zmartwiony.
Ale nie jesteśmy ze sobą blisko, a przetrwanie jego przyjaźni z Calebem w wersji 2.0 będzie wymagało trzymania się naszych ściśle ustalonych ról. Sam nie jest moim powiernikiem ani ja jego. Już samo to, że rozmawiamy we dwójkę bez Caleba, sprawia, że poczucie winy ściska mi żołądek.
– Nieważne.
Sam drapie gładki podbródek.
– Coś nie bardzo ci wierzę.
Bawię się włosami, wplątując w kok niesforne kosmyki.
– Twoja sprawa. Słuchaj, to małe spotkanie było niezwykle fascynujące, ale skoro mamy je już za sobą, najlepiej będzie, jeśli zaczniemy przychodzić tu na zmianę. Ja wezmę dni od poniedziałku do niedzieli, a tobie zostawiam te od niedzieli do poniedziałku. Okej?
Sam nic nie mówi, tylko rytmicznie stuka palcami o ladę. W napięciu obracam złoty pierścionek na prawym palcu serdecznym.
Kiedy wreszcie odpowiada, jego głos ocieka dyplomacją, jakbyśmy właśnie przyklepywali umowę.
– Mam alternatywną propozycję: zamiast wykluczać mnie z baru, mogłabyś zaakceptować fakt, że będziemy dalej na siebie wpadać. Możemy przecież żyć w zgodzie. Tym bardziej że łączy nas Caleb. Jeśli to możliwe, wolałbym nie unikać ciebie i reszty twojej rodziny do końca życia.
– Żyć w zgodzie? A kiedyś było inaczej?
– Ekhem! Mam wyciągnąć materiały archiwalne? Przez ciebie mam zakaz wstępu do wszystkich kościołów w hrabstwie Merryfield! Gdyby ten filmik znowu ujrzał światło dzienne… – urywa z kamiennym wyrazem twarzy. – To nie było do końca w porządku, wiesz?
Żółć podchodzi mi do gardła. Jeśli próbuje sprowokować mnie do walki o to, kto bardziej nawalił, mocno tego pożałuje. Spalę go na popiół. I nie pomoże mu, że jest strażakiem.
– Zwymiotowałeś w kościele. Wielkie rzeczy. Kto nie ma jakiegoś żenującego doświadczenia?
– Co racja, to racja. Ja mam nagranie z kościoła, a ty gadałaś na YouTubie o orgazmach. Każdy przez to przechodził.
Zsuwam się na krześle i podnoszę szklankę do ust, żeby powstrzymać irytację.
– Dobrze, żyjmy w zgodzie. Jak sam mówiłeś, świetnie się wam układa z Calebem. Kolejny powód, żeby utrzymać status quo. Nie wchodźmy sobie nawzajem w drogę. Spotykajcie się w twojej jaskini czy gdziekolwiek teraz mieszkasz. Nie będę się wtrącać. O ile nie stanę nagle w płomieniach i nie będę potrzebować pomocy straży pożarnej, nie musimy się widywać.
Sam przez chwilę szuka czegoś w kieszeni płaszcza przewieszonego przez krzesło, po czym wyciąga pomadkę do ust.
– Właściwie to widzimy się jutro. U was.
Szkocka pali mnie w gardło i się krztuszę.
– Co?!
– Wybacz. Pozwól, że wyjaśnię: Urodzinowa Bonanza Bellinich. Caleb mnie zaprosił. Nie masz nic przeciwko, prawda? – Obwodzi pomadką usta, mierząc mnie wzrokiem. – Chyba że… nadal jesteś wściekła?
Walczę ze sobą, by nie patrzeć na jego usta, ale nie mogę oderwać od nich oczu, gdy smaruje je jeszcze raz. Wyglądają naprawdę dobrze, doskonale nawilżone. Zdrowe.
Wykrzywiają się w uśmiechu, kiedy zamyka pomadkę.
– To jak?
– Boże, jesteś nieugięty. Nie jestem wściekła, okej? Jak chcesz, to wpadaj, jak nie, to nie.
Przyznanie, że jestem wściekła, oznaczałoby przyznanie, że wciąż o nas myślę, a przynajmniej o tym, jak było kiedyś, przed tamtym incydentem. Nie mogę dać mu poznać, że choćby w najmniejszym stopniu mnie obchodzi. To byłoby równoznaczne z oddaniem mu przewagi na srebrnej tacy. Biorę głęboki oddech, żeby pozbyć się ciężaru w piersi.
Przy Samie zawsze za bardzo się przejmowałam. Okropnie mnie to wyniszczyło, nawet po zerwaniu. Zresztą właśnie dlatego zerwaliśmy. Przytłaczająca zabardzość tego wszystkiego. W szkole był uwielbiany, u mnie w domu też, sexy, miły, ambitny, a co najgorsze – kończył liceum rok wcześniej ode mnie. Jego życie parło do przodu. Tymczasem ja byłam zagubiona, bez planów na przyszłość, dobitnie świadoma, że żyję w jego cieniu. Myślałam, że jest zbyt idealny, by mógł być prawdziwy, że byłoby lepiej, gdyby rozpoczął studia bez zobowiązań, gdyby był singlem i mógł w pełni korzystać z akademickiego życia, poznać kogoś, kto byłby go warty. Nie chciałam zostać tą dziewczyną z rodzinnego miasteczka, która jest jego kulą u nogi.
Okazuje się, że miałam rację.
Dopiero gdy rok później sama poszłam na studia i poznałam innych ludzi, którzy mieli za sobą ciężkie rozstania i skomplikowane historie pierwszej miłości, zdałam sobie sprawę, że mój związek z Samem od początku skazany był na porażkę. Pierwszy chłopak nigdy nie jest tym Jedynym. Z radością wstąpiłam do Siostrzeństwa Złamanych Serc Phi Beta i spróbowałam zapomnieć o przeszłości.
Co się stało, to się nie odstanie – ale gdy w grę wchodzą rodzina i rodzeństwo, trudno jest zapomnieć całkowicie. Dlatego korci mnie, żeby natychmiast zadzwonić do Caleba i wygarnąć mu, co on sobie myślał, zapraszając Sama bez uprzedzenia reszty rodziny. Jak mam się trzymać pierwszej zasady podziemnego kręgu, skoro będziemy wszyscy w jednym miejscu? Czy mamy po prostu zignorować, jak okropnie dziwna jest ta sytuacja, albo że mama i tata nigdy nie wybaczyli Samowi, że złamał mi serce?
Facet obok mnie zachowuje się, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem, ale to z bratem mam największy problem. W ogóle go nie rozumiem.
Wzdycham głęboko. Skoro Caleb chce spędzić wieczór na pielęgnowaniu przyjacielskich relacji, nie mam chyba wyboru, jak zacisnąć zęby i zrobić dobrą minę do złej gry. To tylko jedno spotkanie. Chociaż tyle jestem mu winna.
Jakkolwiek żałośnie to brzmi.
Sam na ułamek sekundy spuszcza wzrok, po czym odwraca się do telewizora.
– To super. Cieszę się, że nie jesteś zła.
– Z mojej strony nie masz się czego obawiać. – Przerzucam włosy przez ramię i kieruję uwagę na bramkarza Bruinsów, czyli tam, gdzie powinna być cały wieczór.
Sam opiera się wygodnie ze skrzyżowanymi rękami, podczas gdy na drugim końcu baru wybuchają triumfalne wiwaty.
– No to widzimy się na obiedzie.