- promocja
Talon - ebook
Talon - ebook
Od wieków członkowie Zakonu Świętego Jerzego polowali na smoki. Ukrywając się pod ludzką postacią, smoki przetrwały. Stworzyły Talon, potężną organizację, w której każdy smok ma wyznaczone miejsce i służy wspólnej sprawie. Z czasem stały się silne i przebiegłe, gotowe przejąć władzę nad światem.
Młodziutka Ember Hill, po wcieleniu się w ludzką postać, zostaje wysłana ze szpiegowską misją do Kalifornii. To dla niej okazja, by zakosztować życia zwykłej nastolatki, nacieszyć się wolnością przed powrotem do Talonu, gdzie czekają na nią wyłącznie obowiązki. Ember jest odważna i zdeterminowana, ale zaczyna ulegać ludzkim słabościom. Coraz częściej kwestionuje wszystko, czego nauczono ją w Talonie. Może jej przeznaczeniem jest życie wśród ludzi? Targana wątpliwościami, zapomina o ostrożności, a Zakon Świętego Jerzego jest już na jej tropie.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1257-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród brzęczących owadów przykucnąłem w wilgotnym, parującym poszyciu brazylijskiego lasu tropikalnego, czując, jak po okrytych kamizelką kuloodporną plecach spływają strużki potu. Tuż obok mnie, wśród paproci, klęczał nieruchomo inny żołnierz, trzymając w rękach M-16 z lufą skierowaną w bok. Reszta naszej zaledwie ośmioosobowej drużyny była za nami, rozproszona, milcząca i czujna. A przed nami, jakieś sto metrów dalej, widać było połyskujący w słońcu niski mur z surowej ziemi otaczający hacjendę. Widać było też strażników z przewieszonym przez ramię AK-47, którzy przechadzali się wzdłuż tych murów, nieświadomi, że są obserwowani. Było ich sześciu, a w środku na pewno dwa razy tyle, do tego dochodzili służący, których liczba była nieznana. Ale to nieważne. Ilu jest, tylu jest. Wiadomo, będzie walka, będą ofiary po obu stronach. Jak zwykle. A wszystko po to, by dopaść nasz cel. Nasz jedyny priorytet. Bezwzględny priorytet.
– Bravo zajął pozycję – powiedziałem cicho do mikrofonu przy słuchawkach.
– Dobrze – odparł głos w słuchawce, zniekształcony przez zakłócenia. – Po pierwszym strzale rusza jednostka specjalna. Wy ruszacie dopiero wtedy, kiedy cel sam się pokaże.
– Zrozumiałem.
Żołnierz obok mnie zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Był starszy ode mnie o parę lat, twarz miał oszpeconą wielką czerwoną świecącą blizną. Brał udział w niejednej akcji, tak jak i reszta naszej drużyny, w której nie było żółtodziobów. Przeciwnie, tylko zaprawieni w bojach żołnierze, bo tacy właśnie byli tu potrzebni. Ludzie z doświadczeniem, w każdej drużynie, począwszy od nas, czyli grupy szturmowej, na przyczajonych wśród drzew snajperach Tristana skończywszy.
Przemknąłem spojrzeniem po moich ludziach, na mgnienie oka poddając się temu bolesnemu uczuciu całkowitej rezygnacji. I akceptacji. Niektórzy z nas dziś polegną. To oczywiste. Gdy się staje twarzą w twarz z tak potężnym wrogiem, śmierć musi zebrać swoje żniwo. Wszyscy byliśmy na to przygotowani. Wszyscy gotowi umrzeć za nasz Zakon.
– Zaczynają za trzydzieści sekund – przekazałem swoim żołnierzom. – Możecie zacząć odliczać.
Pokiwali głowami. Twarze kamienne, wszyscy skupieni na zadaniu. A ja, nie odrywając oczu od ścian hacjendy, zacząłem odliczać sekundy. Kiedy doszedłem do „trzy”, usłyszałem świst lecącego pocisku. Najpierw cichy, potem coraz głośniejszy i głośniejszy, a na końcówce prawie ogłuszający.
– Dwa… jeden…
Huknęło. Pocisk z moździerza trafił w hacjendę. Kiedy kawałki dachu posypały się na wszystkie strony, a w niebo buchnęły słupy dymu i ognia, żołnierze z jednostki specjalnej, czatujący na skraju polany przed domem, otworzyli ogień. Poprzez jazgot karabinów słychać było dobiegające z domu nawoływania, na podwórze zaczęli wybiegać żołnierze, przypadać do ziemi i odpowiadać na ogień. Jeden ze strażników rzucił granat, który przefrunął ponad murem i wybuchł, wzbijając tumany kurzu.
A nasi, posyłając krótkie, precyzyjne serie, parli do przodu, konsekwentnie zbliżając się do budynku. Pociski odbijały się rykoszetem od drzew i bruku. Ludzie krzyczeli, huk wystrzałów niósł się daleko ponad dachem hacjendy. Z domu co chwila wybiegał jeszcze ktoś i włączał się do walki.
A nasz cel nadal się nie pojawiał.
No, dalej, wyłaź! – powtarzałem w duchu, kiedy kolejnym żołnierzem z jednostki specjalnej szarpnęło. Trysnęła krew, żołnierz osunął się na ziemię. Po nim następny, bo na otwartej przestrzeni przed hacjendą trudno się było ukryć przed wrogiem przyczajonym za niskim murem.
Kiedy znów jeden z naszych padł, przymrużyłem oczy.
Rusz się, gadzino, połknij wreszcie haczyk! – rozjuszony krzyczałem w duchu. Wiemy, że tam jesteś. Wyłaź!
I wreszcie stało się. Kiedy żołnierze z jednostki specjalnej pokonali mur i byli już w połowie trawnika, dach domu eksplodował i wyłoniło się z niego gigantyczne cielsko pokryte ciemnoniebieskimi łuskami, rozsiewając dookoła kawałki drewna i dachówek. Wyprysnęło w górę i przefrunęło nad zadaszeniem nad frontowymi drzwiami. Był ogromny. Dorosły, dojrzały osobnik o wysokości słonia i trzy razy od niego dłuższy. Z wąskiej czaszki wyrastały zagięte spiralnie rogi, szyja i cały grzbiet do nasady potężnego ogona pokryte były kolcami. Wielkie skórzaste skrzydła rzucały na ziemię złowrogi cień, kiedy na moment zawisł w powietrzu, spoglądając na to, co się dzieje w dole. A potem skrzydła załopotały i smok przypikował. Wylądował na trawniku, wydając z siebie ryk, od którego zatrzęsła się ziemia, i zionął ogniem. Prosto w szeregi żołnierzy.
I zaczęło się piekło. Przeraźliwe krzyki, kiedy żołnierzami miotało na wszystkie strony, kiedy ogień smoka trawił ich jak suche drewno. Nie tylko, bo zakończone szponami potężne łapy chwytały żołnierzy i miażdżyły, ugniatając jak plastelinę, a bezwładne ciała ciskały na ziemię. Jednocześnie smok przez cały czas młócił potężnym ogonem, odrzucając na bok skradających się z tyłu żołnierzy.
Teraz!
Poderwałem się z ziemi, a razem ze mną wszyscy moi ludzie, i otworzyliśmy ogień. Wycelowałem w bok gigantycznego gada, tuż za przednią łapą, tam, gdzie było serce. M-16 zaterkotał, wypluwając z siebie trzystrzałowe serie. Z opancerzonego cielska trysnęła krew. Smok zachwiał się, wydając ogłuszający ryk, czyli pociski przebiły się przez łuski, ale niestety jeszcze nie zabiły. Parłem więc do przodu, celując w słabe punkty w ogromnym cielsku. Strzelałem bez przerwy, świadomy przecież, że im szybciej zabije się bestię, tym mniej wyrządzi szkody, tym mniej istot pozbawi życia. Dlatego nie było mowy o żadnym ociąganiu się. Przecież wiadomo, że albo on – albo my. Innej opcji nie ma.
Nagle z gęstych zarośli, tuż przed nami, wyjechał czarny dżip, wzbogacając kakofonię dźwięków o terkot zamontowanego na nim browninga M2. Dżip pędził wprost na gada, który wzięty w krzyżowy ogień, wydał ten swój ogłuszający ryk, rozpostarł skórzaste skrzydła i wzbił się w powietrze.
A w moich słuchawkach rozległo się powarkiwanie dowódcy:
– Celuj w skrzydła! Nie daj mu odlecieć!
Warczał, choć ja już strzelałem metodycznie, celując właśnie tam, w skórzastą błonę gigantycznych skrzydeł. Z tym że smok wcale nie miał zamiaru odlatywać. Przeciwnie. Obrócił się w powietrzu i znów przypikował. Piętnaście ton łusek, zębów i szponów zwaliło się na dżipa, natychmiast go unieruchamiając. Zmiażdżyło maskę, kierowcę wgniotło w przednią szybę, strzelec przekoziołkował przez tył samochodu i rozpłaszczył się na ziemi między paprociami. A smok, teraz z triumfalnym rykiem, przewrócił dżipa i zmiażdżył, zmieniając błyskawicznie w kupę złomu. Zmiażdżył oczywiście z tym kimś, kto był w środku, dlatego skrzywiłem się mimo woli. Ale na tym koniec, bo nie była to odpowiednia pora na rozmyślanie o tym, że znowu życie z kogoś uleciało. Poległym oddaje się cześć po zwycięskim zakończeniu bitwy.
Cała moja drużyna ponownie wzięła sobie za cel bok smoka, który zalany krwią szarpnął się, miotnął długą szyją i wlepiając w nas czerwone, rozjarzone ślepia, zaczął wściekle bić ogonem. Naturalnie wydając z siebie kolejny wściekły ryk.
– Trzymać pozycje! – wrzasnąłem do swoich żołnierzy. – Spróbuję go odciągnąć! A wy nie przerywajcie ognia!
Kilku z nich spojrzało na mnie posępnie, ale nie dyskutowali. To ja dowodziłem, to ja wydawałem rozkazy. Stanie się tak, jak zadecydowałem, a jeśli zginę i dzięki temu moi towarzysze broni będą mogli walczyć dalej, to moje poświęcenie nie pójdzie na marne. Wiedziałem to i ja, i oni.
Wyszedłem z kryjówki i ruszyłem prosto na smoka, cały czas posyłając krótkie serie. Wyczuł mnie, bo się obejrzał i nabrał głęboko powietrza w smocze płuca. Co oczywiście zauważyłem, a mój puls osiągnął apogeum. Błyskawicznie przypadłem do ziemi, w chwili gdy z paszczy smoka wydobyły się jęzory ognia. Złociste wstęgi przefrunęły ponad trawnikiem, ku drzewom, które stanęły w ogniu. Zerwałem się na nogi, a gigantyczny jaszczur z rozdziawioną paszczą szedł prosto na mnie. Serce waliło mi jak młot, ale ręce nie zadrżały, kiedy uniosłem karabin, celując w rogaty łeb. Wiedziałem przecież, że gruby rogowy napierśnik skutecznie osłania klatę piersiową i brzuch gada. Dlatego trzeba celować właśnie tam, w łeb. Trafiłem w czoło i kość policzkową. Smok wzdrygnął się, miotnął łbem. I dalej szedł na mnie.
Kiedy rozdziawiona paszcza raptem wysunęła się do przodu, błyskawicznie odskoczyłem na bok. Paszcza zamknęła się dokładnie tam, gdzie byłem przed ułamkiem sekundy, a smok szybko jak wąż obrócił łeb w moją stronę i ponownie zaatakował. Szponom o długości kilkunastu centymetrów udało mi się wymknąć, ale wielki rogaty łeb przywarł do mego boku i zęby, które bez trudu mogły przegryźć słup telefoniczny, wbiły się w moje ciało. Mimo grubej kamizelki kuloodpornej ból był straszny we wszystkich żebrach z tej strony. Jednocześnie ziemia oddalała się ode mnie. Unosiłem się coraz wyżej i wyżej, potem świat wokół mnie zawirował i poleciałem w dół. Rąbnąłem o ziemię. Przeturlało mnie kilkakrotnie. Kiedy w końcu zatrzymałem się, wiadomo, najważniejsze było spojrzeć w górę. Zaciskając zęby z bólu, oparłem się na łokciach i uniosłem głowę…
Napotkałem szkarłatny wzrok wroga.
Stał nade mną gigantyczny stwór z na wpół rozłożonymi skrzydłami rzucającymi na ziemię gigantyczny cień. Przedstawiciel prastarego, obcego mi gatunku, o spojrzeniu zimnym i bezlitosnym, pełnym nienawiści. I triumfu. Nozdrza gada rozdęły się. Znów nabierał głęboko powietrza, było więc oczywiste, że ponownie zionie zabójczym ogniem. Ale we mnie nie było ani odrobiny strachu czy żalu nad sobą. Byłem żołnierzem z Zakonu Świętego Jerzego, byłem przygotowany na śmierć, jedynym moim życzeniem było zginąć z honorem podczas walki z odwiecznym wrogiem.
I wtedy, w tej chwili już ostatecznej, padł strzał. Jeden strzał, który odbił się szerokim echem i słychać go było doskonale nawet w takim chaosie jak tutaj. Smok zaryczał i odskoczył, a z jego boku trysnęła fontanna jasnej krwi. Bo ten, kto strzelał, celował precyzyjnie, właśnie tam, w bok smoka, tuż za przednią łapą, wysyłając prosto w smocze serce pocisk przeciwpancerny kaliber .50. Z takiej właśnie precyzji znany był Tristan St. Anthony.
I wreszcie wokół zadrżało, wreszcie smoka zwaliło z nóg. Runął na ziemię, zajęczał i ryjąc szponami glebę, starał się za wszelką cenę podnieść. Skrzydła i ogon rozpaczliwie młóciły powietrze. Rozpaczliwie, ale coraz wolniej. Bo umierał. Żołnierze strzelali do niego ze wszystkich stron. Widziałem, jak rogaty łeb z głuchym odgłosem huknął o ziemię. Widziałem, jak opuszczają go resztki sił, jak po ostatnich, rozpaczliwych próbach nieruchomieje, tylko żebra jeszcze unoszą się odrobinę i opadają, a potężny ogon drży konwulsyjnie. Jedyne oznaki, że w smoku nadal tli się życie.
Leżał i dyszał. Łeb drgnął, skośne, jasnoczerwone ślepia spojrzały wyraźnie w moją stronę. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Smok i jego pogromca uwięzieni w zamkniętym kręgu wojny i śmierci.
Skłoniłem głowę, tak jednak, by mieć smoka nadal w polu widzenia, i wypowiedziałem te sakramentalne słowa:
– In nomine Domini Sabaoth, sui filiiqui ite ad Infernos!
Czyli:
W imię Boga, Pana Zastępów, i Jego Syna – idź do piekła!
Zaklęcie, które znał każdy żołnierz Świętego Jerzego. Wszyscy wierzyli przecież święcie, że smoki to demony i podejmując ostatnią próbę pozostania w naszym świecie, mogą zawładnąć naszą duszą. Dlatego ja też je wypowiedziałem, chociaż w tej kwestii miałem swoje zdanie. Dla mnie smoki nie były demonami, tylko istotami z krwi i kości. Kiedy przebije się przez ich łuski i pancerz, umierają tak jak wszyscy. Są naszymi śmiertelnymi wrogami, tak, ale trzeba przyznać, że są też wielkimi wojownikami wykazującymi się niebywałym męstwem.
W gigantycznej piersi konającego smoka zadudniło. Paszcza otwarła się i wydobył się z niej niski głos, głos niezwykły, bo głos smoka:
– Jeszcze nie zwyciężyłeś, Święty Jerzy – wycharczał, spoglądając na mnie z pogardą. – Ja jestem tylko jedną łuską na ciele Talonu. Przetrwamy, tak jak zawsze, a nawet będziemy coraz silniejsi, bo wasza rasa niszczy się sama. Już niebawem nadejdzie ten dzień, kiedy ty i cały twój gatunek padniecie przed nami na kolana!
Światło w szkarłatnych oczach gasło. Powieki smoka opadły, łeb osunął się na ziemię. Gigantyczne ciało ostatni raz zadrżało konwulsyjnie. Skrzydła już bez życia, ogon przestał bić o ziemię. Wielki gad znieruchomiał, jakby ostatecznie zrezygnował z walki o życie.
Spośród drzew zaczęli wybiegać żołnierze, potrząsając karabinami i wydając triumfalne okrzyki. A trawnik wokół ogromnego cielska zasłany był ciałami tych, którzy w tej bitwie polegli, walcząc po obu stronach. Niektórzy ruszali się jeszcze, niektórzy już nie, spaleni, zwęgleni jak poczerniałe łupiny. Między drzewami nadal widać było migotanie ognia, ciemne słupy dymu wznosiły się ku niebu. Na środku trawnika tliły się jeszcze żałosne resztki dżipa, widome świadectwo nadzwyczajnej siły wielkiego gada.
Wymiana ognia ze strażnikami skończyła się. Smoczy szef już nie żył, więc niedobitki z jego obstawy zaczęły uciekać do lasu. Nikt ich nie ścigał, bo takiego rozkazu nie było. A dlaczego? Bo zadanie wykonane. Smok zabity i za kilka minut pojawi się helikopter z ludźmi, którzy pozbierają to, co należy zebrać, przede wszystkim ciała, a potem zetrą hacjendę z powierzchni ziemi i nikt nigdy się nie dowie, że tego dnia w tym właśnie miejscu legendarny potwór zionący ogniem zakończył życie.
Wokół martwego smoka zbierali się żołnierze. Zadowoleni, uśmiechnięci, poklepywali się nawzajem po ramieniu, podchodzili też bliżej do gigantycznego truchła i potrząsali głową ze zdumieniem, że jakaś istota może osiągnąć aż takie rozmiary. Na ich twarzach widać było odrazę i lęk. Ja nie podchodziłem, bo widok martwego smoka nie był dla mnie nowością, chociaż z takim gigantem nigdy dotąd nie walczyłem. Zmagałem się z takim okazem po raz pierwszy. Ciekawe, czy również po raz ostatni…
A walczyłem, bo każdemu przecież żołnierzowi z Zakonu Świętego Jerzego wbijano do głowy, że smoki są złe.
„Są demonami. To Żmije samego diabła. Dążą do całkowitego zniewolenia ludzi, a my jako jedyni stajemy między tymi mordercami a ludźmi, którzy nie zdają sobie sprawy z zagrożenia”.
O tym, że nasz wróg jest silny, przebiegły i bezlitosny, wiedziałem doskonale. Moi rodzice i siostra zostali zamordowani przez smoka. Byłem wtedy jeszcze bardzo mały, miałem niespełna trzy lata. Uratował mnie Zakon, przygarnął i wyszkolił do walki z potworami. Więc walczę z nimi i zabijam, bo każdy zabity smok oznacza uratowanie co najmniej kilku istnień ludzkich. Brałem udział w wielu bitwach i wiem bardzo dobrze, do czego te potwory są zdolne. Bezlitosne, całkowicie pozbawione uczuć stwory o niebywałej sile, której z wiekiem wcale nie ubywa. Przeciwnie, są coraz silniejsze. Na szczęście starych smoków musiało być już niewiele, bo do walki coraz częściej stawały smoki młodsze, już nie tak monstrualnych rozmiarów. Z tym że pokonanie dojrzałego smoka dawało wielką satysfakcję. Kiedy zabijałem taką bestię, nie czułem żadnych wyrzutów sumienia. Teraz też nie, bo pokonaliśmy smoka, który grał pierwsze skrzypce w południowoamerykańskich kartelach i miał na sumieniu śmierć tysięcy ludzi. Dobrze, że odszedł, bo bez niego świat będzie lepszy. Może dzięki temu, że nie żyje, jakieś małe dziecko nie zostanie sierotą nieznającą swoich rodziców. Przynajmniej tyle mogłem zrobić. Zabijać. I nie miałem żadnych oporów, bo byłem winien to swoim bliskim.
Zacisnąłem mocno zęby, bo znów przeszył mnie okropny ból. Nic dziwnego. Walka dobiegła końca, skończyła się adrenalina i poturbowane ciało daje znać o sobie. Niestety kamizelka kuloodporna, choć zwykle bardzo przydatna, tym razem nie spisała się na medal. Bolało bardzo. Byłem pewien, że gad połamał mi co najmniej dwa żebra.
– Ale ubaw! Wiesz, stary, jak ci się znudzi żołnierski los, możesz zrobić karierę jako piłka futbolowa dla smoków! Po tym ostatnim kopniaku odrzuciło cię o co najmniej pięć albo i sześć metrów!
Radosny głos wydobywał się z niewielkiego pagórka, tak jak wszystko dookoła pokrytego mchem, listkami i gałązkami. Pagórka ruchomego, bo teraz przesuwał się ku mnie, a z boku owego kopczyka wystawała ręka, również cała w liściach i mchu, dzierżąca karabin snajperski barret M107A1 kaliber .50. Druga ręka zsunęła w tył kaptur, odsłaniając uśmiechniętą twarz Tristana St. Anthony’ego, mojego partnera. Ciemnowłosego, o oczach niby niebieskich, ale tak ciemnych, że właściwie już czarnych.
Tristan przykucnął obok mnie, odłożył broń i zaczął ściągać z siebie maskujące ubranie.
– Jak z tobą, Garret? Wszystko w porządku? Nie połamał cię?
– Ujdzie… – wysyczałem przez zaciśnięte zęby, bo nadal bolało jak diabli. – Ale pogruchotał mnie. Co najmniej dwa żebra.
Spośród drzew wyłonił się dowódca i nieśpiesznym krokiem przemierzał polanę przed hacjendą, wykrzykując po drodze rozkazy. Darł się, wskazując na smoka i porozrzucane dookoła ciała. Wiadomo było, że za parę chwil zjawi się lekarz i zajmie się rannymi. Zobaczy, kogo da się jeszcze uratować. Dlatego zacząłem bardzo ostrożnie zbierać się z ziemi, bo wcale nie chciałem, by ktoś pomyślał, że jestem poważnie ranny, i poświęcał mi swój czas, kiedy tylu żołnierzy było na pograniczu śmierci.
Kiedy dowódca przechodził obok martwego smoka, spojrzał na mnie i skinął głową z aprobatą.
A ja spojrzałem na Tristana.
– Ten ostatni strzał to twoja sprawka, prawda? Ile będzie za to kasy?
– Trzysta – odparł, nie kryjąc zadowolenia. – Myślę, że powinienem ci coś odpalić, skoro mi go wystawiłeś.
– Oczywiście!
Tristan i ja byliśmy partnerami nie od dziś, tylko od trzech już lat, kiedy to po skończeniu czternastego roku życia zacząłem brać udział w prawdziwych misjach i przydzielono mnie do Tristana, ponieważ jego poprzedni partner zginął w ogniu z paszczy smoka. Tristan wcale nie był zadowolony, że będzie musiał bawić się w opiekunkę dla dzieciaków. Tak powiedział, choć sam miał dopiero dziewiętnaście lat! Ale już po naszej pierwszej wspólnej akcji spuścił z tonu, kiedy to wpadł w pułapkę, a ja go uratowałem, sam przy okazji omal nie żegnając się z życiem. Udało mi się zastrzelić wroga, dzięki czemu nie wykończył i Tristana, i mnie. Dziś, po tych trzech latach i wielu walkach, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym mieć jako wsparcie kogoś innego niż Tristan, z którym tyle już razy nawzajem ratowaliśmy sobie życie.
Tristan uśmiechnął się.
– Jasne! Należy ci się kasa, bo jesteś moim partnerem, poza tym przed chwilą omal nie zostałeś skonsumowany. I to jeszcze nie wszystko! Bo moim zdaniem nikt inny jeszcze nie został tyle razy walnięty łbem przez smoka co ty! Pod tym względem masz mistrzostwo świata! – Poszperał w kieszeni i gestem bardzo szerokim podał mi dziesięciodolarowy banknot. – Twoja dola, partnerze! Nie wydawaj od razu wszystkiego!
Długa, ciężka akcja wreszcie dobiegła końca. Przeżyli ci, którym dopisało szczęście, wśród nich ja, Tristan i jego kumple snajperzy. Bravo, czyli moja drużyna, wyszła prawie bez szwanku, natomiast w innych pododdziałach były duże straty, przede wszystkim w jednostce specjalnej, która miała najmniej wdzięczne zadanie, czyli wykurzenie smoka z domu. Była to bardzo ważna akcja, ponieważ mieliśmy do czynienia z groźnym, dorosłym smokiem, dlatego Zakon, który nie szafował zasobami ludzkimi, tym razem wysłał całą armię, wybierając z kilku komandorii najlepszych żołnierzy i do wywabienia smoka, i do ubezpieczania tych, co mieli go wywabić. Po zwycięskiej bitwie jednostka bojowa została rozwiązana i wróciliśmy do baz macierzystych, by tam czekać na dalsze rozkazy. Zakon Świętego Jerzego posiadał kilka komandorii w kilku krajach, między innymi w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Ja i moi kumple z drużyny mieliśmy swoją bazę w Stanach, w zachodniej komandorii w głębi pustyni Mohave na granicy Arizony i Utah.
Zaraz po powrocie pochowaliśmy z honorami naszych kolegów, którzy polegli w Ameryce Południowej. Spoczęli na naszym bardzo rozległym cmentarzu. I bardzo skromnym. Tylko rzędy białych krzyży. Zmarli nie mieli żadnych bliskich, nikt więc nie przyjechał na pogrzeb, nie złożył kwiatów na świeżych mogiłach. W ostatniej drodze na miejsce wiecznego spoczynku uczestniczyli tylko dowódcy i towarzysze broni.
Ceremonia jak zwykle była bardzo krótka. Brałem udział już w wielu pogrzebach i za każdym razem, gdy patrzyłem, jak moi koledzy chowani są w równych wojskowych szeregach, przez głowę przemykała myśl, że to jest właśnie to, co prędzej czy później czeka każdego żołnierza.
Biały krzyż. Tylko to.
Po pogrzebie wróciliśmy do naszych baraków, gdzie po misji w Brazylii kilka żołnierskich łóżek opustoszało, ale życie w komandorii Zakonu Świętego Jerzego toczyło się dalej swoim torem. Nic szczególnego się nie działo przez równy tydzień, a ósmego dnia Tristan i ja zostaliśmy wezwani do porucznika Gabriela Martina.
– Siadajcie, chłopcy. – Wskazał krzesła ustawione przed biurkiem. Usiedliśmy więc obaj, ja sztywny jak kołek, ponieważ obolałe żebra nadal miałem owinięte bandażem, i wbiliśmy wzrok w porucznika, dziarskiego krępego mężczyznę o ciemnych włosach przyprószonych siwizną i równie ciemnych oczach, których spojrzenie w zależności od nastroju było czy to lodowate, czy to bardzo pogodne, choć uśmiechał się niezwykle rzadko. Pokój, w którym się znajdowaliśmy, był niewielki, umeblowany bardzo skromnie, ponieważ standardy Zakonu nie dopuszczały żadnych ekstrawagancji. Niemniej jednak w tym pokoju były dwa akcenty osobiste. Na ścianie za biurkiem wisiała czerwona skóra zdarta z pierwszego smoka, który padł z ręki porucznika, także rękojeść ceremonialnego miecza zrobiona była z wypolerowanej kości tegoż smoka.
Martin zajął swoje miejsce za biurkiem, rozciągając wąskie wargi w czymś, co o dziwo podobne było do uśmiechu.
– Tristanie St. Anthony, Garrecie Xavierze Sebastianie… Trzeba przyznać, że ostatnio wspomina się o was bardzo często, i to nie bez powodu. Ja również chciałbym złożyć wam gratulacje z powodu znakomitej postawy podczas naszej ostatniej misji. Domyślam się, że decydujący strzał to twoje dzieło, St. Anthony. A jeśli chodzi o ciebie, Sebastianie, to widziałem, jak odciągałeś smoka od swojej drużyny. I przeżyłeś! Brawo! Obaj należycie do naszych najlepszych żołnierzy. Zakon jest bardzo zadowolony, że służycie w naszych szeregach.
– Dziękujemy, panie poruczniku! – odparliśmy zgodnym chórem, po czym zapadła cisza.
Milczeliśmy, bo porucznik nie odzywał się, tylko oparł się łokciami o blat biurka, złączył palce i patrzył na nas przez dobrą chwilę, potem westchnął cicho, ułożył ręce z powrotem na blacie biurka i kontynuował swoją wypowiedź:
– I właśnie dlatego Zakon podjął decyzję o wysłaniu was na kolejną misję, która będzie jednak nieco inna od misji, w których braliście dotąd udział. Obaj znakomicie sprawdzacie się w terenie. Mamy nadzieję, że tym razem też tak będzie, choć znajdziecie się w całkiem innym otoczeniu, a wasze zadanie będzie, jak wspomniałem, nieco inne niż dotychczas. Bardziej… delikatne.
– Jakie?! – spytał Tristan, wyjmując mi to pytanie z ust.
Martin ponownie się uśmiechnął.
– Właśnie takie. Delikatne. Zgodnie z tym, co przekazał nam wywiad, Talon najprawdopodobniej zaczął działać na terenie południowej Kalifornii. Wysyłają tam uśpionych szpiegów, którzy mają zintegrować się z miejscową ludnością. A tego rodzaju szpiedzy z Talonu, jak dobrze wiecie, są wyjątkowo podstępni i niebezpieczni, ponieważ występują w ludzkiej postaci. Są to smoki po specjalnym szkoleniu, dzięki któremu bez problemu integrują się z ludźmi. Schwytanie takiego szpiega to zadanie tak bardzo trudne między innymi dlatego, że konieczne jest zdobycie niezbitych dowodów, że istotnie to smok. Pojmanie bez tych dowodów jest niedopuszczalne, ponieważ, jak sami się domyślacie, może wywołać burzę, co absolutnie nie ma prawa się wydarzyć. Bo główną zasadą jest sprawność, skuteczność i utrzymanie naszej działalności w całkowitej tajemnicy.
– Tak, panie poruczniku – powiedziałem, bo w tym momencie porucznik spojrzał właśnie na mnie. – A na czym będzie polegało nasze zadanie?
– Już mówię… – Martin usiadł wygodniej i potarł brodę. – Zrobiliśmy dokładne rozpoznanie terenu. Naszym zdaniem nowego uśpionego szpiega przyślą do Kalifornii już niebawem, udało nam się też ustalić, do którego miasta. Do Crescent Beach. Co więcej, mamy podstawy sądzić, że szpieg ten będzie płci żeńskiej…
I Tristan, i ja natychmiast wyprostowaliśmy się w naszych krzesłach. Bo to właśnie było to! Święta misja Zakonu polegała na zlikwidowaniu wszystkich smoków, bezwzględnym jednak priorytetem było eliminowanie samic, które co roku składały kilka jaj i z każdego jaja, wiadomo, wykluwał się nowy smok. Talon swoich smoczyc strzegł jak oka w głowie, podobno trzymano je pod kluczem, całkowicie izolując od reszty świata, i wykorzystywane były wyłącznie do celów hodowlanych. Znalezienie smoczycy przebywającej poza organizacją i zabicie jej byłoby wielkim ciosem dla wroga, a dla Zakonu kolejnym krokiem na drodze do zwycięstwa w tej wojnie.
– Rozumiecie więc, że ta misja ma znaczenie fundamentalne – ciągnął porucznik. – A teraz wracamy do konkretów. Szpieg z Talonu pojawi się w Kalifornii na początku lata. Jeden, a może będzie ich więcej. Ich zadanie polega na całkowitym zintegrowaniu się z otoczeniem i nawiązaniu kontaktów, które mogą okazać się przydatne dla organizacji. Wy natomiast zostajecie tam wysłani jako nasi tajni agenci i macie szukać wszelkich oznak działalności smoków. Ty, Sebastianie, masz za zadanie nawiązać ze smoczycą bliższe stosunki i zwabić ją w odpowiednie miejsce, gdzie zostanie zlikwidowana.
– Ja? – spytałem, wcale nie kryjąc zdziwienia.
Tristan także był zaskoczony, bo nagle poruszył się gwałtownie na krześle.
A mnie po prostu trudno było w to uwierzyć.
Tajny agent?! – myślałem gorączkowo. W mieście, wśród normalnych ludzi? Jakim cudem?! Przecież nie mam bladego pojęcia, jak być normalnym!
– Panie poruczniku, czy mogę o coś zapytać?
– Możesz, Sebastianie.
– Panie poruczniku, dlaczego właśnie ja? Przecież nie brakuje wśród nas takich, co mają lepsze kwalifikacje do tego rodzaju zadania! Bo ja nie jestem żadnym szpiegiem czy agentem, tylko żołnierzem!
– Ale jesteś jednym z naszych najlepszych ludzi. Pierwszego smoka zabiłeś, kiedy miałeś czternaście lat, dwa lata później przeprowadziłeś udany atak na gniazdo, a na swoim koncie miałeś już tyle zabitych smoków, że żaden z twoich rówieśników nie mógł się z tobą równać. Wiem, że masz opinię wzorowego żołnierza. Wystarczy? Poza tym jest jeszcze jeden powód, dlaczego wybraliśmy właśnie ciebie. Ile masz lat, Sebastianie?
– Siedemnaście.
– I właśnie to jest bardzo ważne. Większość naszych żołnierzy dawno przekroczyła odpowiedni do tego zadania wiek, tylko nieliczni mogliby uchodzić za nastolatków i uczniów szkoły średniej. Ty możesz, a nam bardzo potrzebny jest ktoś, kto zintegruje się z grupą młodzieży, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Kiedy więc kapitan spytał mnie, kto byłby najlepszy do tego zadania, bez wahania poleciłem mu ciebie i St. Anthony’ego. Chociaż, szczerze mówiąc, wolałbym was obu widzieć na polu bitwy. Ale wierzę, że i tym razem nie zawiedziecie Zakonu!
– Nie zawiedziemy! – odparliśmy skwapliwie.
Martin pokiwał głową, po czym sięgnął po grubą teczkę z dokumentami.
– Proszę! Wszystko, co powinniście wiedzieć, jest tutaj.
Odebrałem teczkę i naturalnie od razu ją otworzyłem. A w środku faktycznie było to, co niezbędne. Świadectwa urodzenia, karty ubezpieczenia społecznego i prawa jazdy, naturalnie wszystko fałszywe.
– Macie siedemdziesiąt dwie godziny – mówił dalej porucznik – na wbicie sobie do głowy wszystkich informacji, które znajdziecie w tej teczce, i przedstawienie planu działania, który doprowadzi do zidentyfikowania szpiega. Pamiętajcie też, że w razie potrzeby macie żądać wsparcia. Ten szpieg nie może nam się wymknąć.
– Tak jest, panie poruczniku.
– Dobrze… – Martin pokiwał głową. – I na koniec dobra rada. Działajcie szybko. Czas na wyeliminowanie celu jest teoretycznie nieograniczony, dobrze by jednak było, gdybyście uporali się z tym przed końcem lata. Bo kiedy lato minie, Talon może przerzucić szpiega w inne miejsce i szansa zabicia kolejnego diabła przepadnie. Poza tym chyba nie muszę wam przypominać, że w kontaktach z cywilami musicie być bardzo ostrożni, bo nikt nie może się dowiedzieć ani o naszym Zakonie, ani o Talonie. Jest to ściśle tajne. Zrozumiano?
– Tak jest, panie poruczniku.
– W porządku. Teraz bierzcie się do roboty. Do Kalifornii wyjeżdżacie pod koniec tygodnia. Powodzenia!