- W empik go
Tam, gdzie czekał anioł - ebook
Tam, gdzie czekał anioł - ebook
Mama dwójki dorosłych dzieci wyjeżdża do Ueckermünde by uporządkować swoje życie. Pomimo wielu obaw podejmuje pracę jako opiekunka starszego małżeństwa. Wkrótce na drodze bohaterki pojawiają się osoby, które zmieniają jej życie. Czy to przeznaczenie? Małe niemieckie miasteczko stopniowo staje się dla Beaty oazą spokoju, jednak ta pozorna równowaga zostaje zakłócona zaskakującymi wiadomościami.
Książka Tam, gdzie czekał anioł to pozytywna, pełna nadziei i przebaczenia oraz wiary w drugiego człowieka opowieść zmuszająca Czytelnika do przemyśleń nad swoim życiem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-55-4 |
Rozmiar pliku: | 774 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Beata z trudem rozprostowała nogi. Zdrętwiały od ponad dwugodzinnego bezruchu. Miała wrażenie, że opanowały ją mrówki, dokuczliwe i kąsające. Po chwili to uczucie zamieniło się w dość bolesne kłucie. Jakby ktoś wbijał jej w skórę tysiące małych igiełek. Starała się rozmasować nogę.
– Dokąd jedzie? – Współpasażerka odezwała się po raz pierwszy, odkąd usiadła na swoim miejscu. Bezceremonialnie poustawiała wszystkie swoje bagaże pod nogami zamiast na półce nad głową.
Beata zastanawiała się, czy nie zwrócić jej uwagi. Parokrotnie otwierała usta, by to zrobić, ale w ostatniej chwili rezygnowała. Deprymował ją wiek kobiety. Nie potrafiła się przemóc, by zwracać uwagę niemal dwukrotnie starszym od siebie. Przez głowę przebiegło jej, że rówieśnikom także nie umiała. Wolała poprawić po kimś, zjeść zimną zupę w restauracji, zapłacić za sok z pleśnią podany w kawiarni niż czuć to denerwujące skręcanie w brzuchu i tłumić drżenie w głosie w chwili upominania się o coś. Od dzieciństwa tak miała. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi. Nigdy nie skarżyła na dzieci ciągnące ją za włosy w przedszkolu, na kolegę, który wbijał jej w plecy zabawkowy, lecz ostry śrubokręt, po którym została blizna, czy na koleżanki z liceum bezczelnie ściągające od niej na klasówce. Zwracać uwagę nauczyła się dopiero, gdy urodziła się Wiktoria, a zaraz po niej Janek. Gdy tylko działa się im jakaś niesprawiedliwość, niczym lwica broniła dzieci. Z tym że wydawała wtedy dźwięki hieny. W chwilach zdenerwowania jej głos stawał się piskliwy, drżący, niemal płaczliwy. Beata nie lubiła siebie w tych momentach. Miała wrażenie, że wszyscy mają ją za beksę lub histeryczkę.
– Dokąd jedzie? Drugi raz pytam! – Ton starszej osoby robił się natarczywy. Zaczęła lustrować sąsiadkę przeszywającym spojrzeniem.
– Do Szczecina – powiedziała Beata cicho, nie patrząc wiekowej podróżnej w oczy.
– Dziadowskie miasto! – Kobieta niemal wypluła te słowa. – Ani to polskie, ani niemieckie! Mieszkają tam tylko ludzie bez korzeni! A prawdziwy Polak powinien mieć historię i ziemię przekazywaną z dziada pradziada.
– O, nacjonalistka się trafiła! – odezwał się męski głos. – Człowiek nawet w pociągu nie ma chwili oddechu od polityki! Co ci, kobieto, przeszkadza w Szczecinie? Ja też tam jadę. Do wnuków. Szczecin to normalne polskie miasto.
– Jakie polskie? Historia się kłania! Gdyby wielmożny pan słuchał Cejrowskiego, to wiedziałby, że połowa mieszkańców Szczecina to Niemcy i Żydzi!
– Kobieto, na głowę chyba upadłaś! – Podróżny roześmiał się szyderczo. – Pewnie poznanianka – prychnął.
– Tak! I co z tego? – Starsza kobieta podniosła głos.
– Wy zawsze będziecie atakować tych w Szczecinie, bo zwyczajnie im zazdrościcie.
Beata założyła słuchawki na uszy, by nie śledzić dalszej wymiany zdań, która z każdą chwilą zamieniała się w awanturę. Właściwie była wdzięczna, że obcy mężczyzna wtrącił się i to na niego przeniosło się zainteresowanie. Miała nadzieję, że na dobre. Podkręciła głośność. Od lat słuchała radiowej Jedynki. Zerknęła na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Był sobotni poranek, więc audycję poprowadzi jej ulubiony redaktor Roman.
– Witam słuchaczy. – Po serwisie informacyjnym rozległ się sympatyczny i niezwykle ciepły głos prowadzącego program. – Zapraszam wszystkich w podróż do wyjątkowego miejsca. To miasto, gdzie wojna zakończyła się rok później niż gdziekolwiek indziej, bo w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku. Zabiorę was do ruin byłej fabryki benzyny syntetycznej Hydrierwerke oraz do zakładów chemicznych. Dzień dobry z Polic!
Ożywiła się na dźwięk nazwy. Police! Oglądała kilka dni temu mapę, sprawdzając najbliższą okolicę miejsca, do którego właśnie się wybierała. W linii prostej obie miejscowości dzieliło czterdzieści kilometrów. I Zalew Szczeciński. I polsko-niemiecka granica… Ueckermünde. Gdyby ktoś pół roku temu powiedział jej, że wybierze się tam do pracy, nie uwierzyłaby. Przecież miała dobrą posadę w atelier znanej projektantki mody. Zajęcie może monotonne, wymagające mrówczej dokładności, ale dawało jej comiesięczny przypływ gotówki. Miała swój kącik i maszynę w rogu pracowni. Dostawała do szycia najtrudniejsze i najbardziej pracochłonne elementy stylizacji. Nad każdym zadaniem pochylała się jednak z pieczołowitością i zaangażowaniem. Akceptowała to, że nie wymieniano jej jako współtwórczyni. Autorką dzieła i tak była projektantka. To ona zbierała słowa uznania i zachwytu podczas pokazów i projekcji. To ona opowiadała z dumą o swoim dziele, wyłącznie swoim. Beatę tylko od czasu do czasu kłuło coś pod sercem, gdy w telewizyjnym wywiadzie szefowa opowiadała o wyjątkowej staranności i pracy, którą włożyła w niezwykle efektowną suknię. Ona! Nawet guzika w niej nie przyszyła!
Gdy w październiku wezwała Beatę do swojego biura, pracownica była pewna, że będą omawiać przygotowania do wiosennej kolekcji. Uzbrojona w brulion i ołówek, usiadła przed obliczem szefowej, gotowa do notowania poleceń i uwag. Pięć minut później zauważyła, że na kartce rysuje same szlaczki. Musiała czymś zająć ręce, by nie drżały nerwowo. W głowie dudniło usłyszane chwilę wcześniej zdanie: „Muszę cię zwolnić”. Nawet bez: „Przykro mi” jak w amerykańskim filmie. Zabrakło ludzkiego odruchu na koniec. Gdy zamiast tego padły słowa, że trzeba iść z duchem czasu, inwestować w młodych i ambitnych, Beata skuliła się w sobie. Znowu zrobiła coś nie tak. Nie nadaje się do tej pracy. Trafiła do projektantki pięć lat temu, wygrywając dzięki skrupulatności i dokładności z kilkoma innymi kobietami. Myślała, że ona – zwykła krawcowa – złapała Pana Boga za nogi. A teraz właścicielka pracowni wciąż myli jej imię, nazywając na przemian Bożeną i Beatą.
Jeszcze tego samego dnia miała zamiar rozesłać podanie o przyjęcie do pracy do szwalni, w której wcześniej pracowała, oraz do zakładów odzieżowych. Szyciem zajmowała się przez całe dorosłe życie. Wiele lat temu ukończyła szkołę zawodową, uzyskując stopień mistrza krawieckiego. Pracowała dobrze, była dokładna. Po prostu robiła to w taki sam sposób, jak każde inne życiowe zadanie. Gdy poznała Marcina, starała się być najpierw poprawną narzeczoną, później żoną, a z czasem matką. Poprawną, czyli z uśmiechem wykonującą obowiązki zawodowe, domowe i rodzicielskie, niepozwalającą sobie na chwile złości, kiepskiego nastroju czy płacz. Z tym ostatnim nauczyła się doskonale kryć. Podobnie jak z uczuciami. Jedynie dzieciom ich nie szczędziła. Córce i synowi dawała to, czego sama nie zaznała w dzieciństwie: czułość i uwagę. Bywało, że teściowa strofowała ją za zbytnie poświęcanie czasu dzieciom i zaniedbywanie męża.
– Myślisz, że Marcin naje się samym kapuśniakiem? – zżymała się, chodząc po ich kuchni. – Jest kilka godzin poza domem, więc należy mu się solidny obiad.
Na nic zdawały się próby wytłumaczenia, że mężczyzna wykupuje posiłki w pracy i nie potrzebuje dwóch dań w domu, że Wiktoria i Janek jedzą w szkole i w przedszkolu, a Beacie wystarczy zwykła zupa. Teściowa jakby nie przyjmowała tego do wiadomości. Hołdowała tradycyjnemu wychowaniu. Uważała, że kobieta ma zajmować się domem, a o resztę zadba mąż. Ciężko ją było przekonać, że sporo się zmieniło od czasów, gdy ona była młodą mężatką. Zresztą ilekroć Beata odważała się na jakąkolwiek polemikę, szybciutko była zalewana potokiem słów. Matka Marcina przeszywała ją takim wzrokiem, że synowa miała ochotę schować się do mysiej dziury. Odkąd pamiętała, bała się podniesionych głosów. Nieważne, czy chodziło o ostry ton nauczycielki w szkole, nieprzyjemne brzmienie ekspedientki w sklepie czy głośną mowę ojca. Każdego popołudnia po powrocie ze szkoły nasłuchiwała już z półpiętra głosu taty. Jeżeli dał się słyszeć, z pewnością ojciec był pod wpływem alkoholu. Im była bliżej mieszkania, tym bardziej starała się wysondować, w jakim jest humorze. Kiedy śpiewał, był zadowolony. Gorzej, gdy toczył polityczne dyskusje. Wtedy starała się wchodzić do domu tak, by jej nie zauważył. Przemykała niepostrzeżenie do swojego pokoiku i cichutko zamykała drzwi. Nie przeszkadzały jej skręcający się z głodu żołądek, dokuczliwe uczucie ssania i przełykana co chwilę ślina. Wiedziała, że gdy tylko wejdzie do kuchni, choćby po kromkę chleba, to czeka ją długa dyskusja z ojcem. Czepiał się wtedy wszystkiego. Nie podobał mu się sposób, w jaki na niego spojrzała – choć starała się tego unikać. Nie odpowiadał mu sweter, w którym przyszła. Był zły za oceny. Wszystko jej wypominał. Gdy nie pił, był małomówny. Słowotok uruchamiał mu się wraz z pierwszym łykiem alkoholu. Z każdym kolejnym piwem było tylko gorzej.
– Szanowni państwo, dojeżdżamy do stacji Poznań Główny – dobiegł baryton z głośnika. – Planowana jest półgodzinna przerwa. Zachęcamy do skorzystania z wagonu restauracyjnego.
Nieoczekiwany komunikat wybił Beatę z ponurych rozmyślań. Miała ochotę na kawę i rozprostowanie kości. Do celu zostały jeszcze dwie i pół godziny jazdy. Poczekała, aż starsza pani zabierze wszystkie swoje tobołki i opuści miejsce. Kobieta robiła to opieszale, burcząc pod nosem inwektywy skierowane pod adresem mężczyzny, który wdał się z nią w dyskusję. Mówiła podniesionym głosem, jakby prowokując Beatę do odezwania się, ale ta nie reagowała. Ledwo wydostała się ze swojego siedzenia, ruszyła w przeciwnym kierunku. Beata chciała wyjść innymi drzwiami niż męcząca współpasażerka.
Odetchnęła świeżym powietrzem i wzrokiem odszukała najbliższą kawiarenkę. Na dworcu było ich kilka. Weszła do pierwszej z brzegu. Chciała dokonać zakupu jak najszybciej, jakby obawiała się, że pociąg odjedzie bez niej. Rzadko zdarzało się, że wyjeżdżała, ale i w tych nielicznych momentach zjawiała się na peronie godzinę przed czasem i dokładnie sprawdzała, czy jej zegarek wskazuje tę samą minutę co dworcowy czasomierz.
– Co podać? – zwróciła się do niej młoda dziewczyna.
Beata miała za mało czasu, by przejrzeć spis kaw.
– Poproszę czarną.
– Z mlekiem i cukrem? – Głos sprzedawczyni zabrzmiał w taki sposób, jakby podanie tych dwóch rzeczy wymagało od niej nie lada wysiłku.
– Nie, dziękuję – odparła klientka cicho. Uwielbiała kawę słodzoną, ale ton dziewczyny skutecznie ją deprymował. Zapłaciła za napój i parząc sobie ręce gorącym kubkiem, odeszła w stronę pociągu. Po chwili zajęła miejsce.
Reszta pasażerów była na peronie, Beata miała więc chwilę spokoju. Wyciągnęła komórkę i zerknęła na wyświetlacz. Zapisały się dwa połączenia od Marcina. Wybrała numer do niego. Odebrał po czwartym sygnale.
– Cześć – rzucił krótko. – Nie mogłem się do ciebie dodzwonić.
Irytacja w jego głosie sprawiła, że Beata miała ochotę przepraszać za wyjście po kawę. Nie dał jej na to czasu.
– Gdzie jest numer telefonu naszego doktora?
– Co się stało?! – Wystraszyła się.
– Pomagałem kierowcy otworzyć zawór. – Marcin był kierownikiem technicznym w spółce miejskich przewozów. – Skorodowaną częścią przeciąłem sobie nadgarstek.
Przełknęła ślinę. Powinna być na miejscu, w Warszawie, i umawiać męża do lekarza. Przecież trzeba sprawdzić, czy nie wdało się zakażenie, zrobić szczepienie przeciwko tężcowi lub innemu dziadostwu! Ona, zamiast wszystkim się zająć, znajdowała się w połowie drogi do pracy. Wahadło diagnozujące, czy robi dobrze, przechyliło się na stronę „Wracaj jak najszybciej do stolicy! Tam jest twoje miejsce!”.
Marcin zawiesił głos, czekając na reakcję żony. Nieoczekiwanie dla samej siebie nabrała powietrza i odezwała się cichym głosem:
– Numer doktora jest przypięty motylkowym magnesem do bocznej ścianki lodówki.
– Jeszcze możesz wrócić – odezwał się mąż twardym głosem. – Pewnie jesteś gdzieś w połowie drogi.
– Tak, w Poznaniu.
– To wracaj!
Wdech – wydech, wdech – wydech…
– Nie mogę. Podjęłam zobowiązanie i muszę dotrzymać warunków.
– Zostawiasz rodzinę, żeby opiekować się jakąś starszą niemiecką parą! A co z nami? Nie konsultowałaś niczego!
– Dacie sobie radę. Dzieci są samodzielne. Będę przyjeżdżać co trzy tygodnie na siedem dni. – Starała się mówić spokojnie, choć czuła, że cała drży.
– I tak ma wyglądać normalne, rodzinne życie?
– To tylko rok. Na tyle podpisałam umowę.
– Dobrze się zastanów, czy po dwunastu miesiącach będziesz miała do czego wracać!
W słuchawce nastała głucha cisza.
Powoli odłożyła telefon i wróciła pamięcią do tamtego jesiennego dnia. Niezwykle trudnego. Takiego, kiedy trzeba przyznać się do porażki, do przegranej, do utraty pracy. Usiadła wtedy do komputera córki, by uzupełnić swoje CV. W rubryce z wykształceniem widniało: zawód – krawiec oraz wieczorowe liceum administracyjne. Edukacja Beaty kończyła się na szkole średniej. To ojciec przekonał ją, że lepszy fach w garści niż mrzonki o studiach. Potem w tym samym utwierdzali ją Marcin i jego matka. A później nie było czasu na jakiekolwiek myśli o edukacji, bo na świecie pojawiły się dzieci i to im trzeba było poświęcić uwagę. Kilkuletnią. Co zatem może wpisać w życiorysie? Doskonała znajomość języka niemieckiego i dobra organizacja pracy – dodała. To wszystko. Czytała tę frazę kilkukrotnie i wtedy ją olśniło! A gdyby z tego faktu zrobić wiodącą cechę? Przecież tak lubiła uczyć się języka zachodnich sąsiadów!
Szkoła, do której chodziła, była nietypowa. Zamiast kształcić we wszechobecnym angielskim, uczyła niemieckiego. Beata polubiła ten język. Nauka przychodziła jej z łatwością. Poświęcała na nią każdą wolną chwilę, by już po kilku miesiącach wysławiać się najlepiej w klasie. Germanistka proponowała jej wtedy zmianę szkoły z zawodówki na liceum, ale Beata nie chciała. Jak powtarzał ojciec – musiała mieć zawód w ręku.
Gdy została żoną Marcina, rzadko zaglądała do niemieckich książek. Zaniedbała to zupełnie, gdy pojawiły się dzieci, ale wróciła do pasji cztery miesiące temu. Chciała wysłać podanie o pracę do szwalni, ale coś ją podkusiło i w wyszukiwarkę ofert w odpowiednim miejscu wpisała „dobra znajomość języka niemieckiego”. Wyskoczyło kilkanaście propozycji wyjazdu do Niemiec. Do tej pory nie umiałaby powiedzieć, co sprawiło, że odważyła się napisać do agencji oferującej opiekę nad osobami starszymi w zamian za godziwe zarobki. To był impuls! Gdy następnego dnia zadzwonił telefon, miała ochotę rozłączyć się po minucie. Kobiecy głos starał się przekonać ją, że dobrze zrobiła, kontaktując się z ich firmą. Że na pewno nie będzie żałować. Beata ponownie chciała przerwać rozmowę, gdy do pokoju wszedł jej mąż. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że żona z kimś rozmawia, za to zaczął głośno wyrażać pretensje o brak świeżych bokserek.
– Są na wieszaku na balkonie. – Kobieta starała się zakryć ręką mikrofon, by rozmówczyni jej nie słyszała.
– To je przynieś! Przecież nie pójdę nago na zewnątrz! Pospiesz się, bo zaraz muszę wyjść!
Zrozumiała wtedy bezsens całej sytuacji. Marcin wymagał, by ona natychmiast przerwała rozmowę i przyniosła mu bieliznę, choć mógłby wciągnąć na siebie dresowe spodnie wiszące na oparciu krzesła w sypialni i wyjść po bokserki! Beata powoli wyszła z pokoju, zamykając się w łazience i odpowiadając na pytania rozmówczyni. Tak, zgadza się wstępnie na roczny kontrakt w Niemczech. Tak, zgadza się na spotkanie w biurze pośredniczącym. Tak, zgadza się na weryfikację umiejętności językowych.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Tydzień później drżącym głosem przedstawiała mężowi swój zamiar.
– Ale jak to? – powtarzał w kółko. – Nie dasz sobie rady!
Im częściej to mówił, tym większej nabierała pewności, że podjęła trafną decyzję. Po raz pierwszy zadziałała spontanicznie. I choć później wielokrotnie miała ochotę się wycofać, w ostatniej chwili wygrywała wrodzona odpowiedzialność. Skoro powiedziało się A, należy powiedzieć B. Im bardziej mąż naciskał na zmianę decyzji, tym bardziej ona utwierdzała się w jej słuszności. I choć serce za każdym razem rozrywało się na pół, gdy o tym pomyślała, nie ugięła się. Po raz pierwszy w życiu! Na nic zdały się wyrzuty teściowej, że zostawia rodzinę na pastwę losu i sobie wyjeżdża, że próbuje w ten sposób rozwalić małżeństwo, bo przecież miejsce żony jest przy mężu. Beata nawet nie odpowiadała. Dopiero gdy matka Marcina wypaliła:
– A może ty masz już kogoś na boku i do niego jedziesz, co?
– Nie mam. Nie ja – odparła synowa, cedząc przez zęby i zaciskając usta w wąziutką kreskę.
Rozpłakała się, gdy tylko starsza kobieta wyszła z ich mieszkania. Na szczęście męża nie było w domu, zatem mogła sobie pozwolić na szloch i… wspominanie powakacyjnego znaleziska. Komórka Marcina leżała na kuchennym blacie, gdy nieoczekiwanie został przez sąsiada poproszony o pomoc. Nie zabrał ze sobą aparatu. Beata automatycznie spojrzała na wyświetlacz, gdy nadeszło powiadomienie.
Dziękuję za cudowną rozmowę i towarzystwo przy kawie – przeczytała.
Nigdy nie zaglądała do komórki męża, ale tym razem poczuła, że musi, tym bardziej że nadawcą była jakaś Agusia. Jej esemes przyszedł jako najnowszy w całym ciągu wiadomości. Beata przebiegła je wzrokiem. Były tam głównie podziękowania za spotkania, za miłe towarzystwo, za pomoc, a w niektórych momentach za to, że Marcin był. Pierwsza wysłana wiadomość z tego numeru nadana była pod koniec sierpnia. To wtedy mąż wrócił z dwutygodniowego pobytu w Kamieniu Pomorskim. Wybrał się tam, by podreperować kręgosłup. Zazwyczaj towarzyszyła mu Beata, jednak tym razem nie dostała urlopu w tym terminie. Wystarczyło, by jeden jedyny raz wyjechał sam, a już wykorzystał czas na nowe znajomości.
Nie przyznała się, że przejrzała jego telefon. Zrobiła to niezbyt dokładnie, ale wystarczyło, by utwierdzić się w przekonaniu, że do ich małżeństwa dołączyła trzecia osoba. I to ona stała się argumentem przemawiającym za wyjazdem. Marcin będzie miał czas, aby zdecydować, czego i kogo chce w dalszym życiu.
O dziwo, dzieci przyjęły wiadomość o pracy matki za granicą wyjątkowo wyrozumiale.
– Wreszcie pomyślisz o sobie – powiedziała Wiktoria wprost do ucha Beaty i mocno ją przytuliła.
Po chwili do uścisku dołączył Janek. Rodzeństwo dzieliły dwa lata, ale było niezwykle ze sobą zżyte. Beata pomyślała, że ich dwoje to jej największy życiowy sukces. Jedyny chyba. Wiedziała, że syn – student informatyki – oraz córka studiująca pedagogikę dadzą sobie radę.
– Trzy tygodnie miną błyskawicznie – powiedziała, gdy dzieci stały z nią na Dworcu Centralnym. Mąż nie mógł uczestniczyć w sobotnim porannym pożegnaniu, bo nagle został wezwany do pracy z powodu awarii. – I dbajcie o tatę. – Choć tym zajmuje się już ktoś inny, dodała w myślach.
Przez pierwsze kilometry podróży ukradkiem wycierała łzy. W miarę jak odległość od domu się zwiększała, powoli nadchodziło uspokojenie przerwane jedynie aktywnością męczącej towarzyszki w pociągu. Od Poznania jechała już sama. Z zaskoczeniem obserwowała zmieniający się krajobraz. Rano wyjeżdżała z mroźnej, śnieżnej Warszawy, a przed Szczecinem zorientowała się, że temperatura rosła. Krajobraz już za stolicą Wielkopolski przestał być biały. Teraz przeważała w nim szarość. Drzewa ogołocone z liści sprawiały przygnębiające wrażenie. Trawa była brunatna, wcale nie zielona. Im bardziej Beata zbliżała się do zachodniej granicy, tym mocniej świat wydawał się pozbawiony kolorów. Zupełnie jakby tej zimy nie leżał tu śnieg! A może naprawdę tu nie sypał?! Oglądając prognozę pogody po wieczornych wiadomościach, zawsze zwracała uwagę jedynie na Warszawę. Pozostałe regiony kraju mogły dla niej nie istnieć.
Gdy męski głos zapowiedział Stargard, wiedziała, że od Szczecina dzielą ją trzy kwadranse. W skupieniu przyglądała się, jak krajobraz z leśnego przemienia się w industrialny, wypełniony kominami, zakładami, trąbiącymi na przejazdach samochodami. Z zafascynowaniem patrzyła na Odrę – dużą rzekę, choć mniejszą od Wisły. Z daleka widziała stocznię, poustawiane wzdłuż nabrzeża większe i mniejsze jednostki wodne, dźwigi i motorówki. Wreszcie ogłoszona została stacja końcowa: Szczecin Główny. Beata chwyciła bagaż leżący nad głową i z trudem ściągnęła go z półki. Gdy już stał obok jej nóg, z plecaka wyciągnęła notes, w którym miała zapisane wszelkie informacje. Jako pierwszy widniał numer telefonu do biura pośredniczącego w znalezieniu pracy. Była świadoma, że wyjeżdżającym Polkom przytrafiają się najróżniejsze sytuacje, dlatego wolała się przygotować. Przejrzała fora, na których kobiety opowiadały o przykrościach, jakie je spotykały po przekroczeniu granicy. Jeszcze w Warszawie uznała, że lepiej wiedzieć, czego się spodziewać. Dobrze, że to całe Ueckermünde nie leży tak daleko. Trzy kwadranse jazdy i jest się w Policach, a chwilę później w Szczecinie.
Ueckermünde. Cóż za dziwna nazwa. Przez chwilę usiłowała przetłumaczyć ją w myślach na język polski. Wkryujście! Jeszcze dziwniej.
Pociąg powoli się zatrzymał. Beata nabrała powietrza, by uspokoić nerwy, które zaczęły dawać o sobie znać, i wyszła na peron. W ciągu ostatnich dwóch tygodni przeprowadziła kilka rozmów telefonicznych z synem starszych ludzi, którymi ma się opiekować. Pochwalił jej bardzo dobrą znajomość języka niemieckiego. Rzeczywiście, choć była pewna, że ze zdenerwowania nie wydusi ani słowa, głos ani na chwilę jej nie zadrżał. Może dlatego, że po drugiej stronie odezwał się niezwykle sympatyczny baryton mówiący powoli, by zrozumiała każde słowo. Słuchała go z prawdziwą przyjemnością i nie wiedzieć kiedy sama zaczęła aktywnie uczestniczyć w konwersacji. Andreas – tak przedstawił się rozmówca – powoli wprowadzał ją w świat obowiązków. Jego rodzice byli starszymi, aczkolwiek dość sprawnymi ludźmi. Oboje cierpieli jednak na alzheimera. Matka w poważniejszym stopniu. Potrzebowali uważnej towarzyszki w ciągu dnia, która dopilnuje, by wzięli leki, położyli się na poobiednią drzemkę, zjedli cały obiad i wyszli na spacer. Naturalnie tych czynności było więcej, lecz nie wydawały się one ciężkie do wykonania. Beata dowiedziała się, że kilka razy w tygodniu trzeba będzie ich także zawieźć na rehabilitację, masaże oraz na umówione wizyty do lekarzy. Od czasu do czasu potowarzyszyć podczas spotkań, urodzin i wieczorków u znajomych. Polka powtarzała kilkakrotnie, że nie posiada medycznego wykształcenia lub choćby kursu opiekunki. Andreas zapewnił, że nie ma takiej konieczności.
Wysiadając z pociągu, niepokoiła się, czy go odnajdzie. Umówili się, że będzie czekał w samym środku dworcowej poczekalni, niedaleko kawiarni Niebieska. Odnalazła ten punkt, ale w pobliżu była tylko całująca się para. Beata rozejrzała się bezradnie. Obok niej przechodzili pasażerowie, żaden jednak nie zbliżał się w stronę kawiarenki. Mijali ją obojętnie. Może Andreas nie znalazł parkingu i dlatego jeszcze go nie ma? Postanowiła, że zadzwoni do niego za dziesięć minut. Czas wlókł się niemiłosiernie. Z trudem wytrzymała wyznaczony sobie czas. Patrząc w notes, wbiła na pulpicie telefonu długi numer niemieckiej komórki.
– Abonent poza zasięgiem. – Usłyszała komunikat.
Cholera jasna! Spróbowała raz jeszcze. To samo! No tak, miły głos ją zwiódł. Dała się nabrać na pracę, a to jedno wielkie oszustwo!
Od przyjazdu pociągu minęło już ponad trzydzieści minut, a ona bezradnie stała w nieznanym sobie mieście, bo zaufała obcym. Trzeba było słuchać męża! Mam za swoje! Zachciało mi się ekscentryzmu w życiu! Pierwszy i ostatni raz.
Już widziała pełne politowania miny dzieci, triumfującą teściową i wzdychającego Marcina. Beata na pewno usłyszy: „Wiedziałem, że tak będzie”. Pospiesznie otarła spływającą po policzku łzę. Nie chciała, by ktokolwiek ją zobaczył. Podeszła szybko do tablicy odjazdów, skupiła wzrok na połączeniach Szczecin – Warszawa i dzięki temu powstrzymała płacz. Najbliższy pociąg do stolicy odjeżdżał dopiero pod wieczór. Była dwunasta czterdzieści pięć. Stwierdziła, że przesiedzi kilka godzin na ławce w poczekalni. Jeszcze raz wyciągnęła telefon, usiłując skontaktować się z Andreasem. Na próżno. Zadzwoniła do biura pośrednictwa – tam włączyła się automatyczna sekretarka. No tak, sobota, nikt nie pracuje.
Co ją podkusiło, by wyruszać w weekendowy dzień? Prośba Niemca, który twierdził, że tylko wtedy ma wolne i może po nią przyjechać. Poczucie zawodu wzrastało w niej z minuty na minutę. Była zła na siebie. Poczuła, że koniecznie musi wypić kawę i się uspokoić.
W Niebieskiej nie było ludzi. Zaopatrzyła się w parujący napój i usiadła przy stoliku w samym rogu, odwrócona plecami do wejścia. Z kubka buchała para, ogrzewając łzy spływające jej po policzkach. Nie dała rady ich powstrzymać. Siedziała, a jej drobnymi ramionami wstrząsało łkanie. W domu trzymała fason przez kilka tygodni, nie dając po sobie poznać, że dręczą ją obawy i niepewność. W tym momencie tamy puściły i uczucia znalazły ujście.
– Beata? – Usłyszała swoje imię wymówione z obcym akcentem. Nie zwróciła uwagi na to, że do lokalu ktoś wszedł i stanął za nią. Rozmówca przeszedł na niemiecki: – Witaj! To ja, Andreas.
Starała się w pośpiechu obetrzeć łzy.
Mężczyzna patrzył na nią zaskoczony, a po chwili zaczął pokornie przepraszać.
– Spóźniła się wynajęta opiekunka – tłumaczył skruszonym głosem. – Podobno po drodze był jakiś wypadek. Nie mogłem rodziców zostawić samych, a podróż z nimi do Szczecina byłaby jeszcze gorsza! Owszem, jeżdżą samochodem, ale na krótkich odcinkach, maksymalnie do pięćdziesięciu kilometrów w jedną stronę. Wyjazd do dużego miasta nie dość, że rozregulowałby ich rytm dnia, to jeszcze spowodowałby zmęczenie.
Beata patrzyła na niego, zastanawiając się, czy to, co mówi, jest szczere. Być może słowa troski o rodziców miały zakryć złe wrażenie spowodowane godzinnym spóźnieniem.
– Próbowałam do pana zadzwonić – powiedziała z wyrzutem.
– Mam niemiecki numer telefonu. Nie działa po polskiej stronie – odparł. – Jeszcze raz przepraszam. Nie pomyślałem, że coś może się wydarzyć i potrzebna będzie komunikacja. To jak? Biorę bagaż i możemy jechać?
Beata powoli skinęła głową. Początek współpracy był nie najlepszy. Jakby los usilnie chciał jej powiedzieć, że ma wracać do Warszawy, do dawnego życia, do codziennej monotonii, do wizyt utyskującej teściowej i do Marcina, z którym prawie już nie rozmawiała. Bo o czym można mówić po ćwierćwieczu bycia razem?
– Jedziemy – odparła z mocą w głosie.
Pięć minut później w samochodzie wyciągnęła telefon i napisała wiadomość do męża, że wyjeżdża ze Szczecina i za chwilę straci zasięg polskiego operatora, przechodząc na roaming. Prześledziła w internecie, że połączenia międzynarodowe nadal były drogie. Chyba będzie musiała postarać się o niemiecką kartę, by swobodnie korzystać z internetowych komunikatorów umożliwiających tańszy kontakt z domem. Ale pomyśli o tym dopiero w poniedziałek. Niedziela miała być powolnym wprowadzeniem w obowiązki.
Andreas spokojnym głosem opowiadał Beacie, jak wygląda miejscowość, w której mieszka.
– Czasami czuję się jak na wsi. Mamy dom na obrzeżach Ueckermünde, a za nami są już tylko łąki i pola. Jesienią wypasa się na nich owce. Nieświadomych może straszyć beczenie w ciemności i dźwięk dzwoneczków. Nikt nie chce uwierzyć, że po beczeniu rozróżniam, w jakim kolorze jest zwierzę. Inne dźwięki wydają białe, inne czarne, a jeszcze inne ciemnobrązowe. – Uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od drogi. Jechał ostrożnie, nie przekraczając dozwolonej prędkości. Nieco zwalniał, zbliżając się do świateł, by móc spokojnie zahamować, nim z zielonego zrobi się nagle czerwone.
Marcin jeździł podobnie, ale to Beacie przeszkadzało. W Warszawie ostrożny kierowca postrzegany jest jak dziwadło, na które należy trąbić, wyprzedzać w pośpiechu i wskazywać palcem. Po Pomorzu Zachodnim jakby inaczej się jeździło. Spokojniej, bez nerwowości, jaka udzielała się mieszkańcom stolicy. A przecież też było w tym mieście wiele rond i skrzyżowań z torami tramwajowymi.
– To już koniec miasta? – Beata zaskoczona wskazała pętlę, za którą już były drzewa.
– Tak. Za jakieś piętnaście kilometrów będziemy na granicy w Dobieszczynie. – Nazwę miejscowości wymówił z ogromnym trudem i tak zabawnie, że musiała parsknąć śmiechem.
– Dobieszczyn – wymówiła wyraźnie, by dobrze usłyszał.
– Mam nadzieję, że poduczysz mnie polskiego. Mieszkam tak blisko granicy, że powinienem znać choć kilka zwrotów.
– Czy Niemcy chętnie uczą się języka sąsiadów? – spytała.
Pokręcił głową.
– Nie. Sam nie znam nic więcej ponad „dzień dobry” i „ładna kobieta”. – Na chwilę się odwrócił w jej stronę i mrugnął okiem. – Chociaż był czas, że bardzo chciałem mówić po polsku… – zawiesił głos, jakby w głowie wrócił wspomnieniami do tamtego momentu.
Beata nie wyrwała go z zadumy.
– Polacy mieszkający na pograniczu przyzwyczaili nas do dobrego – odezwał się nieco zamyślonym głosem. – Gdy przyjeżdżacie do nas, oczekujemy, że będziecie mówili po niemiecku. Bo przecież to wy przyjeżdżacie. Natomiast gdy odwiedzamy Szczecin, uważamy za normalne, że sprzedawca w sklepie czy pracownik stacji benzynowej posługują się naszą mową.
– Czyli to my, Polacy, jesteśmy winni waszej niechęci do poznania języka sąsiadów? – Beata spojrzała zaskoczona i nieco zirytowana.
– Raczej przyzwyczailiście nas do tego, że wiele z siebie dajecie. Dlatego tak chętnie zatrudniamy was i wynajmujemy jako specjalistów. W Ueckermünde jest szpital, w którym prawie połowa zatrudnionego personelu to Polacy lub obywatele krajów wschodnich. Wiemy, że poważnie podchodzicie do obowiązków i powierzonych zadań.
– Nie wszyscy tacy są – powiedziała, przypominając sobie opinie o rodakach, jakie wyczytała na forum polonijnym. Sama miała epizod pracy w Niemczech. Pierwszy zakład szwalniczy, w którym została zatrudniona, podpisał umowę na serię ubrań z firmą we Frankfurcie. Część polskiej załogi, w tym ona, przez dwa miesiące pracowała u zachodniego pracodawcy. Wtedy zauważyła przekrojowość polonijnego społeczeństwa.
– W każdym narodzie jest różnorodność – odparł Andreas. – Po prostu trzeba umieć wybrać towarzystwo dla siebie. A Polacy za granicą, podobnie jak Niemcy, bardzo często łapią się pierwszego lepszego kontaktu, bo są złaknieni przebywania z rodakami.
– Obczyzna powinna zbliżać… a widzę, że w większości dzieli – powiedziała Beata cicho.
– Jeżeli trafi się na odpowiednich ludzi, to nie ma problemów – odezwał się Niemiec. – Wcześniej zatrudniałem do pomocy przy rodzicach dwie Polki. Tylko przez tydzień był spokój. Po tym czasie jakby piorun w nie strzelił. Nie było dnia, by czegoś przeciwko sobie nie mówiły. Jedna chciała wypadać lepiej niż druga. Donosiły na siebie i dokuczały. Próbowałem być rozjemcą, ale w końcu ile można! Skoro nie ma woli zrozumienia po żadnej ze stron, to zwolniłem obie. Na ich miejsce jest pani.
– A jeżeli i ja was rozczaruję? – spytała.
– Nie ukrywam, że muszę się z tym liczyć – odparł poważnie. – Dlatego tak istotne jest przedstawienie oczekiwań. Obopólne. Mam nadzieję, że jutro to wszystko zrobimy. Dochodzi czternasta. Za dwie godziny będzie ciemno. Chciałbym pokazać pani miasteczko. Właśnie mijamy granicę.
Jedynym dowodem tego były dwa słupy, jeden pomalowany w barwy polskiej flagi, drugi – niemieckiej. Zmieniły się także słupki drogowe oznaczające odległość. Z biało-czerwonych przeszły w biało-czarne. Poza tym wszystko wyglądało tak samo. Kilka chwil później minęli służby celne wypatrujące samochodów przez lornetkę. Beata zadrżała.
– Proszę się nie obawiać – uspokoił ją Andreas. – Zatrzymują tylko samochody z polską rejestracją. W dodatku te kontrole są sporadyczne, głównie w weekendy.
Beata z zaciekawieniem oglądała mijane miejscowości. Hintersee, Gegensee, Ahlbeck były niewielkimi wioskami. Przykuwały wzrok zadbane domostwa, przygotowane do zimy ogródki, uporządkowane obejścia. Zupełnie jakby każdego dnia ich mieszkańcy coś przy domach robili. Sporadycznie wisiały jeszcze pozostałości bożonarodzeniowych dekoracji. Beata była zaskoczona. W Polsce praktycznie wszystkie budynki były przystrojone i oświetlone. Był trzeci stycznia, okres świąteczny. Za kilka dni przypada święto Trzech Króli. Przejeżdżając przez ziemię niemiecką, miała wrażenie, jakby Boże Narodzenie było tutaj dawno temu. Chociaż… ona także nie miała udanych świąt.
– Wjeżdżamy do Ueckermünde. – Usłyszała głos Andreasa wyrywający ją z zamyślenia. – Pojedziemy najpierw na lewo.
Po chwili droga z szerokiej przeszła w węższą i brukowaną.
– Dokładnie miasteczko chciałbym pokazać jutro. Ułatwi to sprawę, gdy trzeba będzie zawieźć rodziców do lekarza czy na terapię. Dzisiaj robię to pobieżnie. Tutaj mamy plażę. Latem Zalew Szczeciński wypełniony jest jachtami. Zimą wszystkie są pochowane do hangarów lub na posesjach właścicieli. Jedźmy dalej. – Zawrócił samochodem i pojechali tą samą drogą, którą dopiero przebyli. Dotarli do niewielkiego ronda. – W naszym miasteczku są tylko trzy – powiedział, jakby odgadując jej myśli. – W zupełności wystarczają, aby ruch był płynny.
Rozglądała się. Przejechali przez most, przed którym umieszczono znak informujący, że pod nim płynie Wkra. Objechali drugie rondo, a po jakichś stu metrach – trzecie. Z niego Andreas skręcił na prawo.
– A to nasz rynek, ratusz i kilka kamieniczek – wyjaśnił. Na środku placu stała ogromna choinka pozbawiona już światełek. Pewnie służby porządkowe niedługo się nią zajmą. Okalające plac budynki były naprawdę piękne i zachowały zabytkowy charakter. Chwilę później mijali ogromny, zbudowany z czerwonej cegły kościół ze strzelistymi wieżami. – Ewangelicki. Ale gdyby pani chciała katolicki, to też jest. Malutki, ale czynny.
Beata nie wiedziała, czy chce. Nie odpowiedziała.
Jednokierunkową ulicą objechali starówkę i wracali tą samą drogą. Na rondzie skierowali się jednak prosto.
– Jedziemy już do domu. – Andreas z niepokojem zerknął na zegarek. – Proszę spojrzeć na lewo. – Mijali budynek, wokół którego roiło się od plakatów i zdjęć zwierząt. – To małe zoo. Największa lokalna atrakcja. Każdego roku przyjeżdża tu kilka tysięcy Niemców i Polaków ze Szczecina oraz okolicznych miejscowości – dodał. – A nasz dom jest tutaj.
Powoli wjechał na podwórze ostatniego domostwa po prawej stronie. Samochód zaparkował pod wiatą. Pasażerka była przejęta.
– Zapraszam. Pokażę pani siedzibę. – Chwycił jej plecak i ruszył w stronę niewielkiego domku, jakby murowanej altany stojącej obok głównego budynku. – Latem udostępniamy go turystom lub przyjaciołom. Od teraz służy pani.
Ciekawie rozglądała się po ładnie umeblowanym wnętrzu. Pokój, kuchnia wyposażona w najpotrzebniejsze sprzęty, a w łazience dodatkowy kaloryfer, gdyby było jej zimno.
– Na biurku pod oknem stoi komputer, z którego może pani korzystać. Ma internet, Skype i to wszystko, co jest potrzebne do kontaktu z najbliższymi. W szufladzie jest telefon komórkowy, niestety starszego typu. Włożyłem do aparatu niemiecką kartę. Proszę w razie potrzeby korzystać.
Postawił bagaż obok łóżka. Polka spojrzała z wdzięcznością.
– Przyjdę za pół godziny i razem pójdziemy do rodziców, tymczasem może się pani odświeżyć po podróży. Teraz muszę sprawdzić, jak mama i tata sprawowali się podczas mojej nieobecności.
Mężczyzna wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Beata była mile zaskoczona jego opiekuńczością i miała nadzieję, że nie jest ona na pokaz. Mimo że droga upłynęła im na niezwykle miłej konwersacji, to gdzieś tam na dnie serca czaiła się nieufność, czy przypadkiem nie jest to wyreżyserowany spektakl na jej użytek. Skąd ten mężczyzna wie tyle o Polkach?
Nie miała jednak czasu, by ten problem zgłębiać. Zajęła się rozpakowywaniem plecaka i powierzchownym układaniem rzeczy w szafkach. Potem sięgnęła po telefon, by odnaleźć dostępne sieci. Łudziła się, że będzie tu zasięg – choćby słaby – polskiego operatora, ale nadzieje okazały się płonne. Gdy w końcu połączyła się z niemiecką siecią, przez chwilę wpatrywała się w ekran komórki. Liczyła, że Marcin odpisze na jej wiadomość choćby jednym zdaniem. Kiedy dziesięć minut później do drzwi pukał Andreas, powiadomienia nadal nie było. Altankę opuszczała nie tyle zdenerwowana, ile ogromnie rozczarowana.