- W empik go
Tam, gdzie diabeł ma młode - ebook
Tam, gdzie diabeł ma młode - ebook
Jest wrzesień 1947 rok. Życie toczy się wokół portów. Między Szczecinem a Świnoujściem kursują nie tylko podróżnicy, ale kwitnie też szara strefa przemytników. Tych ostatnich nie zrażają nawet codzienne kontrole funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Mistrz powieści milicyjnych Jerzy Siewierski tym razem zabiera czytelników w mroczne uliczki nadbrzeżnych portów. Wyraziste i mocne postacie sprawiają, że opowiadana historia trzyma czytelnika w napięciu.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-269-5091-5 |
Rozmiar pliku: | 321 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Pańskie dokumenty poproszę — mówi stanowczo i uważnie przygląda się kapitanowi.
Mógłby mnie przecież zapamiętać — myśli rozdrażniony kapitan, ale na zewnątrz zachowuje spokój. Uśmiecha się przyjaźnie do żołnierza i podaje mu swoją książeczkę marynarską.
— Proszę — mówi po szwedzku — mógłbyś mnie, przyjacielu, już chyba zapamiętać. Stoimy w porcie od trzech dni i sprawdzałeś moje papiery z dziesięć razy...
Żołnierz oczywiście nie rozumie z tej przemowy ani słowa. Uważnie ogląda kapitańskie dokumenty, porównuje zdjęcie z twarzą człowieka, który zszedł z pokładu. Następnie zwraca dokumenty, salutuje i wymownym gestem pokazuje, że droga wolna.
Kapitan Johansson rozpoczyna powolny, pozornie bezcelowy spacer ulicami Szczecina. Zna ten port dobrze. Przez cały okres wojny „Skania” wahadłowym ruchem kursowała między Ystad a Szczecinem, przewożąc pracowicie tony wysokogatunkowej szwedzkiej rudy. Ostatni wojenny kurs „Skanii” odbył się w styczniu roku 1945. Kiedy parowiec wchodził do portu, przywitało go wycie syren wszystkich zgromadzonych tu statków. A potem rozpętało się piekło. Z ogłuszającym rykiem silników nadleciały szturmowce z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach i na portowe nabrzeża, na dźwigi, wagony, barki, statki i okręty posypał się grad bomb i rakiet. Bladobłękitne, wymrożone niebo przesłoniło się kłębami rudo burego dymu, a krwiste płomienie utworzyły wokół „Skanii” rozmigotaną świetlistą kurtynę. Łajba wyszła z opresji cało, być może dzięki doskonale widocznej z powietrza ogromnej niebieskiej fladze z jaskrawożółtym krzyżem rozpiętej na deskach pokładu, ale kapitan Johansson, opuszczając po trzech dniach spowity dymami pożarów Szczecin, przysiągł sobie, że nigdy nie zawinie już do tego portu, który nagle wydał mu się przedsionkiem piekła.
Dotrzymał słowa przez dwa lata. W marcu 1947 roku S/S „Skania” ponownie zacumowała przy szczecińskim nabrzeżu. Ładunek był ten sam co przed laty. Wysokoprocentowa ruda. Tylko odbiorca się zmienił. I znowu szary parowiec rozpoczął regularne rejsy między Ystad a Szczecinem. Ten wrześniowy był już ósmym z kolei.
Kapitan Johansson idzie wolno ulicami Szczecina, mijając zaaferowanych przechodniów, obserwując szary tłumek, poprzetykany mundurowymi bluzami czy spodniami. Spaceruje wzdłuż nieprzerwanego ciągu wypalonych murów, szczerzących oczodoły pozbawionych stolarki otworów okiennych i płotów pokrytych ogromnymi napisami „Polaka znak 3 X TAK” oraz skromniejszymi informacjami głoszącymi, że „Min niet”. Pierwsze spotkanie ze zdruzgotanym miastem, które swego czasu znał tak dobrze, wywarło na kapitanie przygnębiające wrażenie. Teraz, gdy jest tu po raz ósmy, przyzwyczaił się już trochę do nowego wyglądu Szczecina, ale nie czuje się w tym mieście dobrze.
Dzisiejszy spacer nie jest wcale bezcelową przechadzką. Droga kapitana prowadzi do małej uliczki, na której dziwnym trafem ocalały wszystkie czynszowe, ruderowate kamienice. W suterenie jednej z nich mieści się bar „Lotos”. Wielki, jaskrawo wymalowany szyld głosi: BAR LOTOS. JAZZ. ZAKĄSKI ZIMNE I GORĄCE...
Niska sala, pełna dymu i gwaru. Obowiązki „jazzu” spełnia zapijaczony osobnik bębniący monotonnie po klawiaturze rozstrojonego pianina i dwóch zaspanych grajków rzępolących na mandolinach. Nikt ich zresztą nie słucha. Marynarze ze stojących w porcie statków, stanowiący główną klientelę lokalu, zajęci są ostrym piciem wódki i obmacywaniem przeraźliwie rozchichotanych dziewcząt o grubo wypacykowanych wulgarnych twarzach. Dziewcząt jest więcej niż cudzoziemskich marynarzy. Panienki bardzo się muszą starać, żeby wypaść atrakcyjniej od konkurencji.
Kapitan Johansson siada przy wolnym stoliku w kącie sali. Jest tam mroczno, ale jedna z panienek, która dotąd nie potrafiła znaleźć partnera, natychmiast go zauważa. Przysiada się bezceremonialnie, rozciąga w obleśnym uśmiechu grubo umalowane wargi i szczebiocze:
— Piękny jesteś, chłopaczku. Postaw mi drinka...
Kapitan nie rozumie ani słowa po polsku, ale w tym wypadku nie trzeba być poliglotą, aby pojąć, o co chodzi dziewczynie. Krzywi się, jakby połknął coś wyjątkowo niesmacznego, i niedwuznacznym gestem pokazuje, że nie życzy sobie towarzystwa.
Dziewczyna nie daje za wygraną.
— Nie podobam ci się, dziubdziusiu? Nie bądź taki prędki, koteczku... Jestem fajna, możesz się przekonać... — Pochyla się ku marynarzowi starając się, by mógł dobrze obejrzeć duże, tłuste piersi wylewające się z głębokiego dekoltu przyciasnej bluzki. Jednocześnie sięga prawą ręką do włosów kapitana. Chce mu je potarmosić. Nie zrobi tego. Johansson chwyta ją za rękę. Mierzy dziewczynę zimnym, obojętnym spojrzeniem i nie podnosząc głosu mówi:
— Odczep się, dziwko. Już cię tu nie ma...
Ona także nie jest poliglotką, nie zna szwedzkiego, ale ton, jakim wypowiedziane zostały słowa, nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do ich treści...
Wyszarpuje gniewnie rękę z uścisku jego palców, podnosi się i syczy przez zęby:
— Myślisz, że bym cię naprawdę chciała, ty ciapciaku... — Odwraca się i odchodzi. W chwilę później inna dziewczyna próbuje poderwać kapitana. Jest natrętna, bezczelna i naprawdę ładna. Nie wskórała jednak więcej niż poprzedniczka. I ona odchodzi, pogardliwie wzruszając ramionami i wyrażając głośno niepochlebne uwagi o męskiej sprawności marynarza.
Inne polujące na partnerów dziewczyny zauważyły klęskę koleżanek, trzeźwo oceniły szanse i zaniechały dalszych prób. Do kapitana podchodzi kelner. Dogadali się na migi. Po chwili przed marynarzem zjawia się talerz z kotletem schabowym i pół litra perły. Kapitan zabiera się do jedzenia. Wódkę, popija wolno, niespiesznie, jakby delektując się niesmacznym, ohydnie cuchnącym ciepłym płynem. I wtedy do kapitana podchodzi trzecia dziewczyna. Nie spotyka jej los poprzedniczek. To właśnie ta, na którą tu czeka. Ładna, wysoka, elegancko ubrana blondynka nie jest dziwką. Uważa się za artystkę. Co wieczór śpiewa piosenki w knajpie „Pod Różą Wiatrów” w Świnoujściu. Idzie jej nawet niezgorzej. Ma niski melodyjny głos, który łatwo wpada w ucho.
Do Szczecina przyjechała specjalnie po to, aby spotkać się z kapitanem Johanssonem. Nie jest to ich pierwsze spotkanie. Wszystkie poprzednie też miały miejsce w barze Lotos. I ograniczały się tylko do tego terenu. Nie miały nigdy dalszego, intymnego ciągu, bo były to spotkania w interesach. Dziewczyna umie trochę po niemiecku, kapitan doskonale włada tym językiem. Ona ma pewne zdolności aktorskie, a że z wielu względów zależy jej na tym, by nie zwracać na siebie uwagi i nie wyróżniać się, udaje, że czuli się do niego. On ochoczo podejmuje grę. Obejmuje dziewczynę lewym ramieniem i od czasu do czasu poi ją wódką ze swojej szklanki. Ale w ich rozmowie nie ma miejsca na sentymenty i miłosne pitigrilki Rozmawiają o interesach.
Opustoszałą, bezludną uliczką w Świnoujściu idzie wysoki mężczyzna w średnim wieku. Ma prawie białe włosy i pociągłą, smagłą twarz. Pali papierosa. Ubrany jest w mocno sfatygowany battle dress, granatowe bryczesy i wysokie, starannie oczyszczone buty. Gwoździe, którymi podkute są podeszwy jego oficerek, z chrzęstem miażdżą drobiny szkła. Domki po obu stronach ulicy stoją martwe i opuszczone, wszystkie szyby wybite, szkło pokrywa wąską jezdnię i chodniki. Jak dotąd nie znalazł się nikt, kto w ciągu ostatnich dwóch lat zdecydowałby się to szkło wymieść. Tylko jeden domek, przy samym końcu uliczki, wydaje się zamieszkany. W oknach szyby i firaneczki. Białowłosy mężczyzna wyciąga z kieszeni klucz, otwiera drzwi i wchodzi do środka. Pokoik, w którym się znalazł, jest niewielki i bardzo skromnie umeblowany. Dwa żelazne, starannie zasłane łóżka, szafa, stół, kilka krzeseł. Nad jednym z łóżek makatka z łabędziami pływającymi w nocnej scenerii po parkowym stawie. Na drugim łóżku rozczapierzyła swą strojną spódnicę lalka-Cyganka o oczach z koralików i czerwonych usteczkach w kształcie serca. Na obu wąskich okiennych parapetach doniczki z pelargoniami. Mężczyzna rozpina bluzę, zdejmuje ją i wiesza na poręczy krzesła. Wrześniowe słońce tego dnia mocno dopieka. Mężczyzna czuje, że chce mu się pić. Naciska klamkę przy obdrapanych drzwiach. Otwiera je i chce wejść do kuchni. Nie wchodzi. Nieruchomieje w progu. Twarz ma spokojną i opanowaną, ale po plecach przelatuje mu dreszcz lęku. Nogi sztywnieją.
— Witaj, Białas, pozwoliłem sobie rozgościć się tutaj. Po starej znajomości. Mam nadzieję, że się nie obrazisz — mówi człowiek, który czeka w kuchni.
Jest młody. Znacznie młodszy od białowłosego. Siedzi wygodnie rozparty na krześle ustawionym koło kuchennego stołu. Ma na sobie samodziałową marynarkę o szerokich wywatowanych ramionach. Dłoń prawej ręki ukrył w kieszeni marynarki. Uśmiecha się. Ma ptasią, suchą i nieprzyjemną twarz.
Moment zaskoczenia mija. Białowłosy jest już naprawdę spokojny. Nogi odzyskują sprężystość i sprawność. Obojętnie mijając gościa podchodzi do ławy, na której stoi przykryty gazetą emaliowany kubeł napełniony wodą. Zdejmuje gazetę, blaszanym półkwaterkiem czerpie wodę i pije. Woda jest ciepła, niesmaczna, ale gasi pragnienie.
Młody człowiek w samodziałowej marynarce obserwuje pijącego uważnie. Uśmiecha się nieprzyjemnie.
— Podobno nazywasz się teraz Stawecki. Ładne nazwisko...
Białowłosy ociera wargi wierzchem lewej dłoni, odstawia kubek na ławę, spogląda w oczy młodzieńca w samodziałowej jasnej marynarce.
— Nazywam się Stawecki — mówi cicho. — To po prostu moje prawdziwe nazwisko. Wróciłem do prawdziwego nazwiska...
Nieprzyjemny uśmiech nie znika z twarzy człowieka, który trzyma prawą dłoń w wypchanej kieszeni marynarki.
— Powiedzmy. Wiele miałeś tych prawdziwych nazwisk. Dla nas zawsze zostaniesz Białasem. Często cię wspominaliśmy...
Stawecki siada ciężko na ławie obok kubła z wodą.
— Jak się tu dostałeś? — pyta.
— Zwyczajnie — zapytany nie przestaje się uśmiechać. — Drzwi były wprawdzie zamknięte, ale nie chciało mi się wyczekiwać na ulicy... Wszedłem więc tędy — wskazuje delikatnym ruchem głowy na okno od podwórza. — Wystarczyło lekko podważyć scyzorykiem...
— Niedobrze zrobiłeś, że tu przyszedłeś — spokojnie stwierdza gospodarz. — Bardzo niedobrze. Rok temu powiedziałem, że przeszłość jest zamknięta. Powinniście to zapamiętać...
— Pamiętaliśmy, Białas. Ale to wcale nie znaczy, że i my tak uważaliśmy...
— Byłem waszym dowódcą. Powinniście słuchać tego, co mówi dowódca...
— Sam powiedziałeś, że byłeś dowódcą. Ale już od roku nie jesteś...
— Czego chcecie?
— Wiesz dobrze. Wtedy, kiedy się rozstawaliśmy, też chcieliśmy tego samego... Jeżeli nam to oddasz, nie usłyszysz już o nas więcej. Nigdy. Nic więcej od ciebie nie chcemy.
— A jeżeli się nie zgodzę? — Twarz Staweckiego po raz pierwszy traci wyraz kamiennej obojętności. Przelatuje po niej cień uśmiechu. Za to jego rozmówca poważnieje. Wpatruje się w Staweckiego uważnym, taksującym spojrzeniem i mówi:
— Wtedy cię po prostu wykończymy. Sam nas uczyłeś, jak się sprawę załatwia najskuteczniej. To była dobra szkoła...
Stawecki uśmiecha się teraz już zupełnie wyraźnie:
— A nie zastanawiałeś się, synku, że mogę was sypnąć?
— Nie zrobisz tego. Jeśli nas zamkną, wpadniesz i ty. Z amnestii nie skorzystałeś. Staniesz pod murem razem z nami. Będziesz umierać w przyzwoitym towarzystwie...
Zapada milczenie. Słychać ich oddechy i bzykot much figlujących na popstrzonej szybie. Stawecki pociera czubeczkami palców czoło i nasadę nosa. Marszczy się, mruży oczy. I tak trwa nieruchomy, milczący.
— Więc jak będzie? — pyta chłopak w samodziałowej marynarce. — Zdecydowałeś się?
— Jeżeli wam to oddam... — Stawecki cedzi z wolna poszczególne wyrazy — odczepicie się raz na zawsze?
Wyraz napięcia znika z twarzy człowieka w samodziałowej marynarce.
— No nareszcie! Zmądrzałeś, Białas! Wiedziałem, że się dogadamy! Możemy ci zresztą zapłacić... forsy u nas jak lodu...
— Nie potrzebuję waszych pieniędzy — odpowiada Stawecki i ciężko podnosi się z ławy — chcę mieć tylko spokój. Raz na zawsze... Zaraz to dostaniesz...
Rozprężony i uradowany nieproszony gość po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia rozmowy wyciąga rękę z kieszeni.
— Przepraszam, że byłem trochę nieprzyjemny... Zapomnij o tym... Wspominaj nas dobrze. Ostatecznie przez te kilka lat przeszliśmy razem niejedno...
— Pamiętam — mruczy Stawecki. Idzie w kierunku pokoju, mija krzesło, na którym siedzi jego gość, a potem bez żadnego ostrzeżenia, nagłym skrętem całego ciała wyprowadza piorunujący cios prawą ręką. Pięść ląduje na szczęce chłopaka w samodziałowej marynarce. Skutek jest natychmiastowy. Uderzony wali się wraz z krzesłem na podłogę... Nie usiłując się nawet podnieść, sięga do kieszeni marynarki po pistolet. Jest szybki, ale Stawecki szybszy. Celnie wymierzony kopniak wybija broń z ręki leżącego. Wytrącony pistolet szerokim łukiem przelatuje w powietrzu i z głuchym stukiem ląduje pod stołem. Napadnięty niemrawo usiłuje się podnieść, ale trafiony kolejnym kopniakiem nieruchomieje na podłodze. Stawecki staje w pobliżu leżącego.
— Wstawaj.
Chłopak unosi niepewnie głowę nad podłogą.
— Wstawaj, gówniarzu...
Pobity gramoli się niezdarnie, a kiedy jest już wyprostowany, dwa nowe ciosy rzucają go na półkę zawieszoną na ścianie koło kuchni. Sypią się talerze i z brzękliwym. gruchotem rozbijają o podłogę. Oszołomiony uderzeniami człowiek w samodziałowej marynarce nie usiłuje się nawet bronić. Przykuca pod ścianą i zasłania twarz. Stawecki pochyla się nad nim, chwyta go lewą ręką za włosy, unosi mu głowę i prawą zadaje kolejne uderzenia. Kiedy przestaje bić, człowiek w samodziałowej marynarce opiera się plecami o ścianę. Głowa kiwa mu się nieporadnie, ręce bezwładnie opadają w dół. Stawecki podnosi spod ławy pistolet. Wyjmuje magazynek i ładunek z komory nabojowej. Magazynek i luźny nabój chowa do kieszeni. Ujmuje pistolet za lufę i zbliża się do człowieka przykucniętego pod ścianą. Zamierza się na niego wzniesionym do góry pistoletem. Chłopak kurczy się jeszcze bardziej i bełkocze wypluwając krew:
— Nie bij... nie bij... wystarczy...
— Wstawaj. Nie czekaj, żebym cię podnosił...
— Nie bij... proszę, nie bij...
— Ostatni raz mówię, wstawaj...
Sęk wstaje, przez cały czas starając się zasłonić ramionami zmasakrowaną twarz. Nawet nie myśli o najmniejszej próbie oporu.
Stawecki podaje mu pistolet:
— Trzymaj swoje żelastwo i spływaj stąd w podskokach, gówniarzu. Nie zapomnij opowiedzieć kumplom, jak cię przyjąłem. I niech zapamiętają, że jeśli którykolwiek z nich zechce ze mną się spotkać, niech przedtem weźmie miarę na trumnę i zamówi miejsce na cmentarzu. Następnym razem zabiję...
Wciska pistolet w rozdygotaną dłoń Sęka. Tamten kurczowo zaciska palce na chłodnej kolbie, a potem niemrawo wkłada broń do kieszeni marynarki. Spogląda na Staweckiego żałośnie spod zapuchniętych powiek i koniuszkiem języka oblizuje krew sączącą się z rozbitych warg.
— Wynoś się z tego domu — mówi Stawecki i niespodziewanie uśmiecha się prawie przyjaźnie. — I dobrze ci radzę, przestań zajmować się tym, co robisz. Nie nadajesz się. Jesteś twardy, dopóki ci ktoś solidnie nie przyłoży... Zawsze to podejrzewałem. Nigdy nie miałem do ciebie zaufania...
Sęk odwraca się bez słowa i rusza do wyjścia. Nic nie odpowiada. Stawecki idzie za nim obserwując go uważnie. A kiedy tamtego już nie ma w mieszkaniu, starannie przekręca klucz w zamku, zapala papierosa i siada na jednym z łóżek. Wcale nie jest z siebie zadowolony. Zdaje sobie sprawę, że tamci nie zrezygnują, a marzenie o odcięciu się od przeszłości, o nowym życiu, w którym nie będzie już nagłych śmierci, gwałtu, krwi, strachu i nienawiści, jeszcze długo pozostanie tylko marzeniem. Podnosi się z łóżka. Odsuwa od ściany małą komódkę, klęka i naciska jedną z desek podłogi. Potem podważa ją ostrzem scyzoryka. Deska odskakuje i odsłania wnętrze skrytki. Stawecki wyciąga z niej parabellum i trzy magazynki. Przez chwilę waży broń w ręku, sprawdza działanie zamka. Pistolet pokrywa delikatna warstewka równomiernie rozprowadzonego tłuszczu. Smar lepi się do dłoni. Trzeba będzie porządnie oczyścić, inaczej pobrudzi mi ubranie — myśli. Odkłada broń i magazynki na stół, zamyka skrytkę i przesuwa komodę na poprzednie miejsce.
Och, jak pieprzy, jak on cholernie pieprzy — powtarza sobie w duchu i wpatruje się w twarz szefa. Jest zmęczony, głodny i zły. Chciałby już wyjść z tego ciasnego pokoju o okratowanych oknach, wypełnionego gęstym dymem tanich papierosów. Ma w tej chwili serdecznie dość szefa, służby, wszystkiego. Chciałby oderwać się od tego, czym żyje na co dzień. Od kolegów i przełożonych.
Widać coś z tych myśli i pragnień odmalowało się na jego twarzy, bo człowiek prowadzący odprawę przerywa nagle swój długi wywód:
— A chorąży Korejwo śpi — stwierdza nagle. — Jak rany, ten człowiek potrafi spać z otwartymi oczami! Co jest, do cholery?!
Korejwo wzdraga się niespodziewanie, jakby rzeczywiście dopiero się obudził. Ktoś wybucha stłumionym chichotem. Skarcony surowym spojrzeniem szefa milknie natychmiast. Kapitan Sowa nie lubi chichotów. Korejwo, brutalnie przywołany do rzeczywistości, robi minę człowieka niewinnie posądzonego o najgorsze i oświadcza z godnością:
— Nie śpię, towarzyszu kapitanie. Słyszę wszystko, o czym mowa...
— No to powtórzcie — spojrzenie kapitana Sowy jest nabrzmiałe powątpiewaniem i naganą.
Powtórzyć? Dlaczego nie — myśli — przecież nie spałem...
— Towarzysz kapitan — zaczyna — przedstawiał zalecenia ze Szczecina... To, na co mamy zwrócić uwagę... informację taką nam przekazał... — milknie.
— Powtórzcie tę informację. — Szef jest nieustępliwy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.