Tam, gdzie rozmawiają umarli - ebook
Tam, gdzie rozmawiają umarli - ebook
Oklahoma, lata 80. XX wieku. Piętnastoletni chłopiec z plemienia Cherokee trafia do białej rodziny zastępczej, która opiekuje się już dwójką innych dzieci, w tym starszą od niego o dwa lata Rosemary, dziewczyną tak jak i on rdzennie amerykańskiego pochodzenia. Harold, ich zastępczy ojciec, pracuje jako nielegalny bukmacher, a jego "skarb", ukryte na terenie posesji dolary, mógłby odmienić los trojga młodocianych bohaterów... Gdyby tylko udało się je zdobyć.
Fascynacja Rosemary i piętno dziecięcych krzywd są tłem tej kameralnej historii o dorastaniu, jednocześnie lirycznej i surowej, która rozpoczyna się od tragedii, a następnie cofa, by opowiedzieć, jak do niej doszło. Ciemna, nieomal nocna powieść Hobsonaznalazła się w finale NationalBookAward, najważniejszej amerykańskiej nagrody literackiej.
Wyjątkowo poruszająca książka, wyrastająca ponad formułę „powieści o dorastaniu”.
Publishers Weekly
W bolesnej, pełnej naturalizmu narracji Hobson pokazuje dramat zapomnianych przez wszystkich ludzi, zmagających się z życiem na peryferiach społeczeństwa.
Booklist
Hobson posiada wyjątkowy dar: potrafi wciągnąć czytelnika w bardzo mroczne rejony, a potem wyprowadzić po stronie światła, nie tracąc przy tym wiarygodności.
Reader’s Digest
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3434-9 |
Rozmiar pliku: | 612 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Głodujący siądzie do stołu choćby z wilkiem”
– przysłowie rdzennych Amerykanów
„Biedni nieznajomi! Mają wiele powodów do strachu”
– Shirley Jackson
Od wielu lat jestem nieszczęśliwy.
Na ulicach widuję młode twarze. Przypominają mi znajomych, którzy umarli, gdy byłem jeszcze dzieckiem.
Przełomowy moment etapu mojego życia, o którym zamierzam opowiedzieć, nadszedł późną nocą w 1989 roku. Miałem wtedy piętnaście lat i stałem się świadkiem śmierci pewnej dziewczyny. Nazywała się Rosemary Blackwell. Mieszkaliśmy u tych samych rodziców zastępczych. Szczegóły zdarzenia są skomplikowane, a ja nadal często o niej myślę. Żyję, a ona nie. Powinienem od razu zaznaczyć, że moja opowieść nie będzie wyznaniem winy, próbą rozwikłania tajemnicy czy odszukania głębszego znaczenia w tym, co zaszło. Rosemary nie żyje. Ludzie żyją i umierają. Ludzie popełniają samobójstwa lub giną z rąk innych. A my, którzy przetrwaliśmy, istniejemy dalej, przygnieceni ciężarem tego, co nieuniknione.
OPUŚCILIŚMY HRABSTWO CHEROKEE, kiedy byłem bardzo młody. Moja matka i ja, jak niegdyś nasi przodkowie, wrzuciliśmy do worków ubrania i jedzenie, po czym wyruszyliśmy w drogę. Była noc. Parliśmy autostradą na północ, przedzierając się przez gniew zimowej burzy. Jechaliśmy powoli, a grad tłukł o przednią szybę. Matka mamrotała coś do siebie, trzymając obie dłonie na kierownicy.
Może odezwała się w nas czirokeska krew. Mój pradziadek wyruszył kiedyś sam na pustynię, by spotkać się z duchami ognia i wody – bóstwami łowów. Czuł się samotny po śmierci żony; zapragnął żyć w odosobnieniu, obcować z naturą. Jadł mięso bizonów i jeleni, które upolował. Wzniósł rusztowanie z żerdzi, na którym suszył owoce. Ubijał dzikie świnie. Samotność dodała mu sił. Ciężko pracował, żeby odnaleźć spokój, który znali jego przodkowie. Nocami rozpalał ogniska i posypywał klatkę piersiową popiołem. Spał w gałęziach dębów.
Matka opowiadała mi o pradziadku, gdy wiozła nas do Tulsy swoim el camino. Wierzyłem w świat duchów tak samo jak on. Jak on próbowałem dostrzegać je we wszystkim, co mnie otaczało: w drzewach, równinach, na niebie. Szukałem ich w chmurach i w deszczu. Badałem wzrokiem twarze nieznajomych i zastanawiałem się, czy mają mi do przekazania jakąś wiadomość od duchów. Czekałem, aż usłyszę ich nieziemskie głosy. Pradziadek słyszał je we śnie. Zdradzały tajemnice, przepowiadały przyszłość. Przynosiły wieści. Pradziadek twierdził, że spotkał kiedyś piękną kobietę-ducha. Był wycieńczony po długiej podróży i ucieszył się na jej widok. Zaplecione w warkocze włosy sięgały jej piersi. Objawiła mu się na pustyni, niosąc kosze z jedzeniem, zdobione kolcami jeżozwierzy. W jej oczach płonął ogień. Wytrzymała spojrzenie pradziadka, ucałowała jego dłonie i zapadła wraz z nim w długi, głęboki sen.
Matka i ja też byliśmy sami na świecie od dnia, w którym mój ojciec po prostu nas zostawił. Spakował rzeczy do jeepa i ruszył na zachód w poszukiwaniu Boga. Właściwie nie znałem ojca. Matka powiedziała mi tylko, że ostatecznie dotarł do Meksyku wraz z grupą misjonarzy. Miał kilkoro innych dzieci z czasów, zanim się z nią ożenił, ale nie znałem żadnego z nich i nie miało to znaczenia. Nigdy więcej się do nas nie odezwał.
Byłem jedynym dzieckiem moich rodziców. Nazwali mnie Sequoyah, co znaczy „wróbel”, na cześć wielkiego nauczyciela, który opracował alfabet Czirokezów. Matka mówiła, że powinienem nosić imię Żółte Niebo, bo rozjaśniam jej życie niczym świt. Byłem wtedy za młody, by zrozumieć, że jest pijaczką. Gdy zostawiała mnie samego i wychodziła na noc, zasypiałem w jej łóżku. Budził mnie dopiero jej powrót.
– Śpij – mówiła, ściągając buty. Padała na materac i zasypiała w ubraniu. Rano przynosiłem jej mokry ręcznik, szklankę wody, jedzenie i lekarstwa na ból głowy i brzucha. Nie rozumiałem jeszcze przyczyn jej porannych dolegliwości.
– Znajomi dolewają ci trucizny do napojów – mówiłem.
– To normalne – odpowiadała. – Wszyscy tak mają.
Nie wierzyłem jej. Przez pewien czas bałem się, że umiera. Co mogłem zrobić? Zawsze pachniała papierosami i kwaśnym alkoholem. Byłem przy niej, gdy wymiotowała. Trzymałem wiadro przy łóżku i śpiewałem lecznicze pieśni. Gładziłem jej długie włosy i koraliki, które nosiła na szyi. Kiedy spała, wpełzałem do łóżka i tuliłem się do niej, aż drętwiało mi całe ciało. Nie chciałem, by umarła.
Kiedy miałem jedenaście lat, poparzył mnie gorący olej. Stało się to całkiem przypadkowo, choć matka była akurat pijana. Smażyła bekon późną nocą i krzyczała na kogoś przez telefon. Obudziłem się i wszedłem do kuchni – bez koszulki – akurat wtedy, kiedy się odwróciła, machając łopatką. Gorący olej trafił mnie w szyję i policzek. Sparzył i zwalił z nóg. Z krzykiem upadłem na podłogę. Matka wybuchnęła płaczem, zaciągnęła mnie pod zimny prysznic. Pamiętam lodowatą wodę na skórze i szloch matki, która powtarzała, że powinniśmy jechać na pogotowie, ostatecznie jednak nie pojechaliśmy. Blizny są nieduże, ale widoczne. Kumple ze szkoły przez jakiś czas wołali na mnie „Skwara”.
Widziałem, że kolejni partnerzy mojej matki źle ją traktują. Jeden wciąż powtarzał, żeby „zamknęła pieprzoną mordę”. Inny w trakcie kłótni szarpnął ją za ramię. Nauczyłem się odwracać wzrok, ignorować ich, z całej siły udawać, że nie stosują przemocy. Właśnie przez tych okropnych mężczyzn opuściliśmy ostatecznie hrabstwo Cherokee, by zacząć nowe życie. Wynajęliśmy dom pod Tulsą, a matka została kelnerką, ale ją wyrzucili, bo przyszła do pracy pijana. Złe duchy podążały za nami jak dym. Wpełzły do naszego domu i do moich koszmarów sennych. Miałem łapacz snów, tyle że nawet go nie wypakowaliśmy – leżał w garażu w którymś z pudeł. Pewnego razu spróbowałem go odszukać, ale bez powodzenia. Duchy nie chciały odejść. Czasem wlatywały do sypialni i wypełniały mi głowę chmurą natrętnych koszmarów. Niekiedy budził mnie trzask, jakby ktoś przebijał pięścią szybę.
Matka wciąż piła i spędzała noce poza domem. Kelnerowała w kolejnych miejscach, z których w końcu zawsze ją wyrzucano. Inne dziewczyny jej nie lubiły. Krok po kroku, z biegiem czasu, było z nią coraz gorzej, aż wreszcie trafiła do więzienia dla kobiet za posiadanie sprzętu do brania narkotyków i za jazdę pod wpływem. Była już wcześniej notowana, skazano ją więc na trzy lata. Trafiłem pod opiekę państwa. Wysłano mnie do domu dziecka, podczas gdy kurator szukał dla mnie rodziny zastępczej.
W wieku czternastu lat paliłem już papierosy i samotnie włóczyłem się nocami po okolicy. Razem z pracownicą socjalną, którą mi przydzielono, odwiedzałem mamę w więzieniu i wciąż czekałem, aż spełni powtarzane obietnice i wyjdzie na prostą. Gdy mówiła, że znów zamieszkamy razem, czułem w środku ból, jakby ktoś trzymał mnie pod wodą. Jakbym nie mógł oddychać.
W domu dziecka zaprzyjaźniłem się z kilkoma dzieciakami. Między innymi z Coco, który wyznał mi, że regularnie okradał ludzi na festynach stanowych. Codziennie podbierał też papier toaletowy z łazienki w jednej z meksykańskich restauracji El Vaquero, aż knajpa oblała zbyt wiele inspekcji sanitarnych i została zamknięta. Przez jakiś czas, zanim go zgarnęli, sypiał, gdzie popadło – u nieznajomych mężczyzn, w altanie w parku, na drewnianych podłogach opuszczonych domów. Mimo nowych znajomości w sierocińcu zawsze czułem się schwytany w pułapkę i samotny. W snach widywałem wielki pożar. Cały budynek płonął, a ciemny dym wił się i sięgał bladego nieba. Śniłem, że chcę płynąć w tym dymie, krążyć po niebie niczym jastrząb. Gdy wychodziłem na zewnątrz, przeganiałem złe duchy, uderzając łyżką w żelazne ogrodzenie, aż leciały iskry.
Nocami wymykałem się i chodziłem do kina samochodowego. Szedłem Waterman Road do Rockland, mijałem Grill Ojczulka i motel El Cortez, gdzie nocowali spawacze i pracownicy rafinerii przybyli do miasta podczas boomu naftowego. Docierałem do kina Kometa i przełaziłem przez drewniane ogrodzenie, żeby dostać się na wysypany żwirem parking. Kometa była dla mnie wyjątkowym miejscem. W dzieciństwie, gdy mieszkaliśmy jeszcze w hrabstwie Cherokee, mama często zabierała mnie do kin samochodowych.
Lubiłem odwiedzać Kometę, kiedy na zewnątrz robiło się chłodno. Zapinałem kurtkę i siadałem na koślawej drewnianej ławce obok dzieciaków ściskających w dłoniach żółtozielone patyczki fluorescencyjne, podczas gdy ich rodzice stali w kolejce do stoiska z przekąskami. Ludzie wokół nie mieli dla mnie znaczenia. Uważałem ich za cienie, ulotne duchy. Siedziałem na ławce pod niskim ciemnym niebem i zatracałem się w filmie.
Kiedy byłem mały, matka siadała razem ze mną na ziemi pod gigantycznym ekranem. Pamiętam, że pewnego razu oglądaliśmy western: Indianie jechali na koniach. Pamiętam kowbojów, którzy strzelali do siebie nawzajem w zakurzonych saloonach; mężczyzn grających w pokera i wszczynających bójki. W kinie przed każdym filmem puszczano kreskówki. Pamiętam odcinek przygód Królika Bugsa, w którym Bugs strzelał do Indian, śpiewając rymowankę „Dziesięciu małych Indian”. Użył nawet słowa „Indianiec”. Znałem już tę kreskówkę i szczerze jej nie znosiłem. Do dziś noszę w sobie to wspomnienie z kina dla zmotoryzowanych. Nadal mnie irytuje. Szkoda, że nie miałem wtedy pistoletu – mógłbym podziurawić ekran kulami, aż runąłby na ziemię.
Wymykałem się z domu dziecka tak często, że jego pracownicy uznali, że któregoś dnia mogę prysnąć na dobre. Mieli dość ciągłych poszukiwań, wzywania i proszenia o pomoc policji. Zagrozili Liz, mojej opiekunce, że przestaną wpuszczać mnie z powrotem. Ale nie mieli prawa mnie zamknąć. Po prostu lubiłem wychodzić na spacery.
Krążyłem po okolicy. Docierałem na stację benzynową, żeby patrzeć na wchodzących i wychodzących klientów. Przekraczałem ulicę, siadałem na ławce w parku i obserwowałem bawiące się dzieci. Klaskałem, gdy skakały z huśtawek albo wspinały się po drabinkach. Plułem na ziemię i grzebałem w niej palcem. Nikt nie zwracał uwagi.
Jeśli nie szedłem akurat do kina samochodowego, kierowałem się albo do sklepu 7-Eleven przy autostradzie i przeglądałem czasopisma, albo do kręgielni, gdzie rozmawiałem z Leo – starym weteranem wojny w Wietnamie, który utykał na jedną nogę. Chętnie opowiadał mi, że kiedy mieszkał jeszcze w Luizjanie, miał kapelę country-westernową, w której grał na mandolinie, zawsze po pijanemu. Kupował mi cherry colę, a pewnego niedzielnego popołudnia, siedząc przy barze, nauczył mnie grać w szachy.
Liz powiedziała, że jeśli nie przestanę się wymykać, będzie musiała powiadomić wydział do spraw nieletnich, że wymagam dodatkowego nadzoru. Służby wyznaczą mi zestaw reguł, za których złamanie będą groziły kary, między innymi weekend pod kluczem w schronisku dla nieletnich. Więc zacząłem bardziej się starać w domu dziecka.
Większość nocy spędzałem, leżąc w łóżku, słuchając muzyki na słuchawkach. Próbowałem prowadzić pamiętnik, ale każdy wpis wydawał mi się durny. Opiekunowie pozwalali nam grać po kolacji na atari, a po odrobieniu pracy domowej – oglądać filmy. Nigdy nie mogłem zasnąć po zgaszeniu świateł. Pamiętam, że leżałem w ciemności i gapiłem się na brudną białą firankę w oknie wychodzącym na parking. Raz śniło mi się, że przez nie wyjrzałem i zobaczyłem ojca. Z niewyjaśnionych przyczyn miał brodę i długie, brązowe włosy. Uderzałem w szybę, żeby przyciągnąć jego uwagę, ale on wciąż patrzył w górę, w niebo. Po chwili na jego ramionach i głowie rozsiadło się stado ptaków. Obudziłem się zbity z tropu.
Kiedy wychodziłem nocą z domu dziecka, nikt mnie nie zaczepiał. Dlatego się nie bałem. Czasem podkreślałem oczy kredką. Ukradłem ją dziewczynie, która opuściła już ośrodek. Używałem kredki tylko dlatego, że podobał mi się efekt. Coco twierdził, że pasuje mi do ciemnych włosów.
Kilku facetów próbowało mnie podrywać, ale miałem to gdzieś. Szedłem dalej. Wyglądałem na biedaka, więc pewnie robiło im się mnie żal.
Pewnej nocy spotkałem prostytutkę. Minąłem kręgielnię i dotarłem do sklepu z alkoholem przy McKinley Street. W środku kręcił się kot kasjera. Ocierał mi się o nogi w całkowitej ciszy. Podniosłem go i pozwoliłem zwinąć się w kłębek w moich ramionach. Kasjer poprosił o dowód, więc powiedziałem, że go zgubiłem.
– Zmiataj, zanim wezwę gliny – powiedział.
Na ulicach panowała cisza. Nie czułem się za dobrze i rozważałem powrót do ośrodka, ale kiedy przeszedłem na drugą stronę ulicy, przywołała mnie nieznajoma kobieta, która następnie zaprosiła mnie na randkę. Dała mi papierosa, nazwała chłopcem i spytała, ile mam lat.
– Siedemnaście – skłamałem.
– Chłopiec ma siedemnaście lat – powtórzyła. Zaczęła się śmiać.
Powiedziałem, że źle się czuję.
– Ja tak samo – odparła.
Zaprowadziła mnie po schodach do niewielkiego mieszkania, po czym usiadła tuż obok mnie. Poczęstowałem się papierosem i wypiłem trochę piwa, ale wciąż było mi niedobrze.
– Wszystko w porządku, skarbie – powiedziała. – Chcesz porobić coś innego?
– Zmarzłem na kość – powiedziałem.
– To tylko nerwy.
Poszedłem do łazienki i włożyłem sobie palec w gardło, żeby zwymiotować, ale nie mogłem. Kiedy wyszedłem, miałem załzawione oczy i pot na czole. Nadal było mi zimno.
Zbliżyłem się do kanapy, a kobieta rozgniotła papierosa w popielniczce. Usiadłem obok i zamknąłem oczy. Próbowałem się rozgrzać.
Czułem na ustach ciepło jej brzucha. Była bardzo miła. Uniosła koszulkę i objęła ręką moją głowę. Przycisnęła moje usta do swego pępka.
– Muszę iść – powiedziałem.
– Co? – spytała. – Co, co, co?
Gdy wyszedłem, ruszyłem prosto do ośrodka i natychmiast położyłem się spać.
PRZESTAŁEM OPOWIADAĆ ZNAJOMYM w szkole o moich nocnych wyprawach. Nikogo to nie obchodziło. Nawet historia o prostytutce. Kiedy Liz wpadała, żeby zabrać mnie na obiad albo do dentysty, zawsze rozmawialiśmy o szkole, o tym, że powinienem wystrzegać się narkotyków i tak dalej. Czasem paliłem trawkę z Coco, ale wtedy nie brałem jeszcze nic mocniejszego. Jako dziecko często widziałem, jak mama wciąga kokainę ze znajomymi motocyklistami.
Liz kilka razy zabrała mnie do więzienia, żebym mógł odwiedzić matkę. Strażnikami byli rośli faceci ostrzyżeni na jeża. Przeszukiwali nas i wciąż łypali na mnie, jakbym wyglądał podejrzanie. Czy patrzyli tak na wszystkie dzieciaki? Podczas widzeń matka siadała po przeciwnej stronie stolika. Wyglądała na zmęczoną. Na jej twarzy rysował się wstyd i ból.
– Wynagrodzę ci to wszystko – powtarzała. – Musisz teraz myśleć tylko o sobie.
Mówiła, że mnie kocha i że będzie pisać do mnie listy, ale rzadko znajdowałem cokolwiek w skrzynce pocztowej. Co najwyżej krótkie kartki na Gwiazdkę i urodziny.
Im dłużej na nią czekałem, tym bardziej byłem wkurzony. Wkrótce połapałem się, że im mniej o niej myślę, tym lepiej się czuję.
Niedługo po tym, jak skończyłem piętnaście lat, los się do mnie uśmiechnął. Liz powiedziała, że znalazła rodzinę zastępczą, która mieszka na wsi – niedaleko rzeki Black River, w Oklahomie, tuż pod miasteczkiem Little Crow – i z którą powinienem się dogadać. W styczniu, w samym środku zimy, pomogła mi spakować ciuchy do starej walizki, którą matka kupiła kiedyś na wyprzedaży garażowej. Liz nauczyła mnie składać koszulki i pakować je schludnie, żeby zajmowały jak najmniej miejsca. Ruszyliśmy z samego rana. Na zewnątrz było lodowato. Mżyło. Po drodze zatrzymaliśmy się na śniadanie w restauracji na obrzeżach Tulsy – była to jedna z przydrożnych knajpek dla podróżnych. Pożarłem naleśniki z kiełbasą, podczas gdy Liz tłumaczyła, że muszę szanować cudzą własność i reguły wyznaczone przez rodziców zastępczych, bo inaczej szybko wrócę do domu dziecka.
– Bardzo dojrzałeś przez ostatni rok – powiedziała. – Nie muszę ci już tego wszystkiego wyjaśniać. Tylko przypominam.
– Jasne – odparłem. – Nie zrobię niczego nie tak.
– Polubisz tych ludzi. Wiem, że się powtarzam, ale nie mam co do tego wątpliwości.
– Opiekują się już innymi dzieciakami?
– Dwójką. Siedemnastoletnią Rosemary i chłopcem, który ma chyba trzynaście lat. Nazywa się George.
Liz od samego początku rozumiała, że przeprowadzki to dla mnie nie problem. Mieszkałem już w innych domach zastępczych. W ostatnim z nich początkowo wszyscy byli dla mnie bardzo mili, ale w końcu zaczęli mnie nienawidzić, więc odszedłem. Wprowadzali przesadny rygor. Okrzyczeli mnie za to, że paliłem w garażu. Kazali chodzić do łóżka o dziewiątej, nawet w lecie. Chciałem spotykać się z przyjaciółmi, ale ciągle mi tego zabraniali. Powtarzali, że to kwestia zasad. Jeśli chcesz tu żyć, musisz ich przestrzegać. Wszyscy w życiu przestrzegają jakichś zasad, więc równie dobrze możesz zacząć tu i teraz. Młodszym dzieciakom pozwalali na wszystko, ale mnie nie. Bo mnie nienawidzili.
– W porządku – powiedziałem Liz. – Na pewno nie będą gorsi od poprzednich.
– Chciałam omówić z tobą jeszcze jedną kwestię – dodała. – W przyszłym miesiącu sąd rozpatrzy wniosek twojej matki. Mogą ją zwolnić warunkowo, pamiętasz?
Czułem, że Liz stara się być delikatna i że czeka, jak zareaguję. Zachowałem spokój. Ostatnio widziałem mamę dwa lata wcześniej, kiedy Liz i inna pracownica socjalna zabrały mnie do kobiecego więzienia w odwiedziny. Od tamtego czasu matka wysłała do mnie kilka listów, z których żaden nie zawierał zbyt wiele treści. W jednym z nich napisała: Drogi Sequoyah, bardzo się nudzę. Staram się przyzwyczaić do życia w tym miejscu. Jedzenie jest kiepskie. Niestety nie wiem, co ci napisać. Nie byłem nawet pewien, czy zachowałem jej listy.
Liz mówiła dalej.
– Zakładając, że ją wypuszczą, mogę poprosić sędziego, żeby zgodził się na nadzorowane odwiedziny. Jeżeli chcesz. Temat na pewno wyjdzie podczas posiedzenia.
Patrzyłem przez okno na mokry parking. Mżawka przeszła w lekki śnieg, wiatr miotał maleńkimi płatkami na wszystkie strony. Gromada epoletników, która obsiadła jedną z kałuż, poderwała się do lotu i rozpłynęła w szarości nieba.
– Niech będzie – powiedziałem.
– Masz czas, żeby się zastanowić. Jeszcze miesiąc. Mówię ci o tym na wypadek, gdybyś miał jakieś pytania.
Kelnerka zabrała nasze talerze i podała Liz rachunek. Zagapiła się na oparzenia na mojej twarzy.