Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tam, gdzie stąpały moje stopy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tam, gdzie stąpały moje stopy - ebook

Jaką cenę musi zapłacić kobieta, by stać się kochaną, spełnioną i wyzwoloną?

Los nie oszczędzał głównej bohaterki. Dzieciństwo spędzone z dala od rodziców naznaczyło ją traumą na całe życie. Małżeństwo, choć początkowo usłane różami, okazało się piekłem na ziemi. Po tragicznej śmierci męża, samotna z dwójką dzieci, targana różnymi emocjami, podejmuje walkę o byt dla siebie i swoich córek. Decyzje, z jakimi przyszło jej się zmierzyć, były mniej lub bardziej trafne, a wybory, jakich dokonała, nie zawsze pozytywnie wpłynęły na jej losy.

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66616-96-7
Rozmiar pliku: 469 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ile czasu by nie upłynęło, kiedy powracam w dziecinne strony, zawsze wkrada się w nozdrza powietrze Sobiboru, ten sam zapach. Zapach dzieciństwa – beztroskich lat, lat wolności, płonącej lampy naftowej, świeżych, pachnących sienników i świat bajek opowiadanych na dobranoc (bo nie wszystkich stać było na książki do oglądania obrazków, ale każda matka czy babcia znały bajki dla dzieci na pamięć).

Po wielu, wielu latach dowiedziałam się o swoich korzeniach i nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie to ważne, i jak mimochodem wpływa na naszą świadomość, inteligencję, ciekawość świata i rzeczy, które nas otaczają. Dom rodzinny, dzieciństwo to fundamenty; do tego domu zawsze się wraca i dlatego powinniśmy czuć się w nim bezpiecznie. Jeżeli zachwieje się kiedyś tę równowagę i w pogoni za dobrami materialnymi zapomni się o tym, to już nigdy i nigdzie człowiek dorosły czy dziecko nie poczują się bezpiecznie. Wszechogarniające dobra Europy Zachodniej oddzielone niegdyś „żelazną kurtyną”, wcale nie do końca są dobre dla nas, ludzi Wschodu. Słowianie to nie Germanie, Normanowie, Wikingowie czy inne nacje. A już my, Polacy, to taki specyficzny narodek, w którym bogactwo z biedą idą w parze, uczciwość miesza się ze zbrodnią i przemocą, a to wszystko odbywa się w majestacie prawa. Dano nam wolność? Za jaką cenę? Nie umieliśmy z niej korzystać, tak kiedyś myślałam. Dzisiaj myślę trochę inaczej, ale mam już blisko sześćdziesiąt lat i bagaż zarówno złych, jak i dobrych doświadczeń.

Sięgam myślą wstecz i widzę dziecko – małą dziewczynkę, która jest całym światem dla dziadków, „mamy” i „ojca”. Tak, to był taki mój świat. Dom pod lasem, a właściwie prawie w lesie. Sad, cudowny, wiosenny sad. Dziadek krzątający się przy ulach. I ten chleb z miodem wypiekany w wiejskim piecu.

W kuchni mieliśmy klepisko, za to w pokojach była już podłoga. Babcia, odkąd sięgam pamięcią, leżała w łóżku, chora na serduszko, jak mi tłumaczono. Gienia, moja wtedy pierwsza i jedyna matka, pracowała bardzo ciężko i za kobyłą cudnej maści obrabiała pole. Chodziło się do sąsiadów na odrobek, a ziemi było sporo, może z dziesięć hektarów. Jak na tamte czasy można nas było uznać za kułaków, jak niektórzy mówili.

W komorze stała skrzynia pełna soli i zawsze pełna mięsa. Było parę świń i krów. No i „tato” Witek był leśniczym, więc ciągle była dziczyzna, którą po polowaniu przywoził, a wraz z nim do domu wkraczała ekipa kumpli – starych kawalerów, i zaczynała się balanga do rana. A pomiędzy nimi dziecko „na barana” noszone i popijające czerwone wino. Dziś pewnie byłoby to nie do pomyślenia – uznano by to za niewychowawcze.

I to byłby błąd, bo prawie nikt nikomu dziś nie okazuje tyle serca, ciepła i miłości, ile miała ta mała, może trzyletnia, dziecina. Dziadek Antoni, gdy patrzę na stare fotografie, wygląda jak Piłsudski – też dryl wojskowy, sumiaste wąsy, a serce diamentowe. Ta dziewczynka była ich całym światem. Dzielny człowiek zabrał troje dzieci, w tym jedno swoje i dwoje swego rodzeństwa, i ruszył po wojnie w drogę do Polski, tej nowej, wyzwolonej. Droga w wagonach bydlęcych, jak myślę, kosztowała ich wiele. Dostali nakaz osiedlenia się na Ziemiach Zachodnich, lecz wylądowali przy granicznej wsi Żłobek koło Sobiboru.

Jak daleko sięga pamięć trzyipółletniego dziecka? Do tego, że dom był duży, ze starą piwnicą murowaną w ziemi i studnią z żurawiem. Dziś już mało kto wie, jak to wygląda. No i czarodziejska szopa, a w niej wielka skrzynia, w której składało się mięso, przesypywało solą. Mięso, które od zabicia świni czy też dziczyzny przechowywało się znakomicie przez osiem, dziewięć miesięcy, bo tyle hodowało się świnie na naturalnej paszy. Parnik, w którym chowano kartofle, skrzynie z osypką, skrzynki z jabłkami, no i beczka z miodem. Dla mnie było to życie sielskie, anielskie. Dla dorosłych pełne znoju, trudne bez tych maszyn i sprzętu, które dziś mają rolnicy.

Do sklepu we wsi miałam ze trzy kilometry i sama chodziłam po drobne zakupy. Dziadek często dawał mi pieniądze na papierosy i chleb, jak nie było swojego, a ja wracałam bez niczego, bo kupiłam czekoladę. Gdy szłam przez całą wieś, rozdawałam ją wszystkim dzieciom.

Do kapliczki w niedzielę chodziło się przez las głębokim, piaszczystym wąwozem. Oczywiście latem i wiosną do Sobiboru, do kapliczki, a po drodze to dzik przeleciał albo wilk, niekiedy sarny przebiegły. W blasku słońca znajdowało się kawałki złota pozostawionego przez Żydów różnej narodowości, którzy w czasie wojny szli na stracenie. Ilekroć coś przyniosłam do domu, babcia zawsze mówiła:

– Zanieś to tam, skąd wzięłaś, zakop, bo to czyjeś cierpienie i życie było tym opłacone i nikomu nie przyniesie szczęścia.

Nigdy nie było u nas złota. Czasem podsłuchiwałam rozmowy dorosłych, żeby na mnie uważać, bo zjeżdżają ludzie z różnych stron, kopią, szukają złota i mogą zrobić mi krzywdę.

I tak mijały lata.

Pamiętam pierwszy kontakt z moją biologiczną matką Janeczką – wieczór, lampa na stole i „mama”, która mówi mi:

– Przyjeżdża twoja prawdziwa mama, coś ci przywiezie.

A ja taka zdziwiona:

– Skąd? Jak to, druga prawdziwa? Co to znaczy „prawdziwa”?

No i przybyła. Dla mnie był to ktoś obcy, czułam strach, jak to będzie. Wzięła mnie na kolana, pokazała szew po cesarce i powiedziała:

– Połknęłam ziarenko i rosłaś w moim brzuszku, a później doktór cię wyjął.

A ja na to:

– Jak nie przywiozłaś prezentu, to biorę kociubę.

Pewnie nikt z Czytelników nie wie, do czego służyła kociuba – do przegarniania węgla drzewnego w piecu chlebowym i wyciągania garnków z pieca.

Dziś jak myślę o tym, to przypuszczam, że pewnie serce jej pękało, ale cóż ja mogłam? Cały świat mi się walił. Jak to – każdy ma jedną mamę, a ja mam dwie? Jak to? Co to jest? Przyrzekłam sobie, że nic nie będę ubarwiać, tylko pisać prawdę – niewiele takich wizyt pamiętam, a może po prostu chciałam je wyprzeć z pamięci. Po nich wszystko wracało do normy.

Jak inne dzieci chodziłam w pole na tak zwany odrobek i pasać krowy z całej wsi. Oczywiście boso po rosie, a jak nogi zmarzły, to się wsadzało w placki krowie i było ciepło. Latałam do sąsiedniej leśniczówki. Miałam tam koleżankę, rówieśniczkę Grażynkę. Biegłyśmy albo nad glinianki, albo do Grobu Nieznanego Żołnierza, stroiłyśmy go po swojemu i tak mijały lata dzieciństwa, przerwane tylko raz epizodem pójścia do przedszkola. Przyjechała po mnie mama, ta z miasta, i zabrała mnie, bo czas było iść do przedszkola. Niestety, gdy parokrotnie uciekłam z przedszkola, rodzice odwieźli mnie z powrotem na wieś. I znów wróciły szczęście, spokój, bezpieczeństwo.

Nie dla mnie były te wszystkie zabawki, dyscyplina, wszystko na czas. Wolałam swoje szyte przez „babcię” szmaciane lalki, umorusane buzie wiejskich dzieci oraz pajdę chleba posypaną cukrem i wodę.

Kolejnego szoku i lęku doznałam, gdy przyjechał jakiś człowiek, mężczyzna z kwiatami, a „mama”, ta wiejska, akurat kąpała mnie w balii. I pamiętam te słowa:

– Nie, nie zgadzam się, bo mi ją (czyli mnie) zabiorą, jak wyjdę za mąż.

Po latach zrozumiałam. Ona poświęciła dla mnie swoje życie i rodzinę, którą mogłaby założyć. Może dziś dożywałaby starości u mego boku, lecz los chciał inaczej. Witek też stawał się starym kawalerem, no i czas był wielki, by się ożenił, a że był przystojny i serce miał na dłoni, latały za nim panienki z sąsiednich wsi i nie tylko.

Ten dom rodzinny miał w sobie jakąś magię i liczne, skrzętnie ukrywane historie. Otóż tych troje dzieci, które dziadek zabrał ze sobą ze Wschodu, zaczęło darzyć się nawzajem uczuciem niekoniecznie siostrzano-braterskim. Z trojga dzieci, które dziadek przywiózł do Polski, tylko Gienia była jego rodzoną córką. Janeczka, czyli moja biologiczna matka, była córką jego siostry, a Witek był synem drugiej siostry, czyli też był siostrzeńcem dziadka. Gienia po cichu kochała Witka, a Witek kochał inne dziewczyny, a także moją rodzoną matkę. Każdy po cichu cierpiał z tej miłości, może trochę chorej, niedozwolonej. No cóż, tyle widziałam oczami dziecka, a może mi się to śniło. Witek znalazł sobie narzeczoną – młodą, ładną dziewczynę, świadka Jehowy. Kiedy przyjechała pierwszy raz, wzięła mnie na ręce i zapytała:

– Gdzie twój tata?

A ja mówię:

– A tam, wywala gnój.

Jak mnie trzymała na rękach, tak mnie puściła; poleciałam, aż ziemia zadudniła. Witek wyleciał, coś tam do niej krzyczał, a ona na to:

– Jednak ludzie dobrze mówili, że masz dziecko!

Mogła tak pomyśleć. Dziś jej to wybaczam, no bo tata to tata, a takie historie nie zdarzają się co dnia.

Naskoczył na mnie:

– Czyś ty zwariowała?

I tak mijały lata; stopniowo przyzwyczaiłam się, że mam dwie matki i dwóch ojców.

Nadszedł dla mnie wiek szkolny, więc we wrześniu, mając siedem lat, poszłam do szkoły podstawowej, tam gdzie mieszkali moi rodzice biologiczni. Czułam ogromną tęsknotę za domem pod lasem, za ciepłem i bezpieczeństwem, za beztroskimi latami, które tam przeżyłam. Zaczęły występować u mnie różne objawy: ból serca, omdlenia, bezsenność i przepłakane noce. Byłam ogólnie lubiana wśród rówieśników, więc na szczęście szybko zjednałam sobie kolegów i koleżanki.

Ciężko było się przenieść z wiejskiego, ogromnego domu pod lasem do zbiorowiska ludzi skupionych w baraku – bo tak ten budynek nazywano – w którym były tylko kuchnia i pokój, no i wspólny korytarz dla dziesięciu rodzin. Nie miałam własnego kąta. Nie mogłam zrozumieć, jak rodzice mogli tak mieszkać.

Zawsze byłam zdolnym dzieckiem. Nie wiem, czy geny, czy wychowanie na to wpłynęło. Dziadek kiedyś uczył mnie niemieckiego, rosyjskiego (posługiwał się łamanym rosyjskim), no i francuskiego, jak pamiętam. Kiedyś nie zastanawiałam się, skąd on zna tyle języków.

Przyszedł czas, że moja tęsknota za Gienią i dziadkiem zaczęła przeradzać się w chorobę, a ponieważ oni nie dawali już rady pracować w swoim gospodarstwie, moi rodzice wpadli na genialny dla mnie wtedy pomysł, aby dom wraz z ziemią sprzedać i sprowadzić ich do miasta. Do tego małego mieszkanka w baraku, choć było tam ciasno. Dla mnie to był raj, wreszcie miałam wszystkich bliskich obok siebie. Przenieśliśmy się na drugą stronę baraku, mieliśmy więc trochę większy pokój, kuchnię i z części korytarza zrobioną łazienkę-prowizorkę oraz kuchenkę. Dziadek spał w kuchni, mama z ojcem na tapczanie, a ja z „mamą” Gienią na łóżku. No i pojawił się telewizor. Za pieniądze ze sprzedaży gospodarstwa Gieni kupiono w Łodzi maszynę do robienia swetrów. Mam ją do dziś, w częściach, w swoim domu.

Pomału polubiłam i to miejsce. W barakach mieszkało dużo dzieci, więc były zabawy w berka, palanta, chowanego, dwa ognie; w swojej klasie miałam już pierwsze przyjaźnie, które zresztą trwają do dziś. Obok baraku, w którym mieszkaliśmy, płynęła rzeka Piwonia. Nie wiem, jakim cudem zdobyliśmy oponę od traktora i potrafiliśmy na niej przepływać całą rzekę, mijając co chwila szczury wodne. Po drugiej stronie ulicy w baraku mieszkali Cyganie. Często tam zaglądałam, bo pomagałam ich dzieciom odrabiać lekcje, no i nasi rodzice się przyjaźnili. Zawsze zachwycał mnie ogromny porządek, jaki tam panował. Łoża mieli wyścielone przepięknymi, wykrochmalonymi poduchami z cudnymi haftami. To był dla nas taki trochę inny świat, w którym każdy musiał zarabiać, aby jeść. Ponieważ w tamtym okresie zabroniono już im wędrować, te wszystkie kolorowe wozy cygańskie były zaparkowane przy baraku. Miały w sobie dla mnie i dla innych polskich dzieci jakąś nieznaną magię. Romki wróżyły ludziom z kart na miejskim ryneczku, mężczyźni handlowali końmi, starsze kobiety zajmowały się domem, a dzieci uciekały od szkoły jak diabeł od święconej wody. Byli to ludzie z natury wolni, im też trudno było przywyknąć do stałego osadnictwa. Do dziś pamiętam smak pieczonej kury oblepionej gliną, której i później, po latach, miałam okazję spróbować (w dodatku też była to kura kradziona).

W szkole podstawowej, do której lubiłam chodzić, miałam wspaniałą wychowawczynię, panią Szymulę. Była dla nas jak matka, mnie zaś szczególnie hołubiła; z uśmiechem traktowała mnie i moje wybryki – smarowanie tablic smalcem, wzywanie pogotowia i wiele innych. Nauczyła mnie stawiać pierwsze litery. Mądra kobieta, nauczycielka z powołania, a nie, jak to dzisiaj bywa, i bywało w latach siedemdziesiątych, z przypadku. Do zawodu trafiali ludzie po ogólniakach, którzy z różnych przyczyn nie poszli lub nie dostali się na studia.

Szkołę podstawową ukończyłam ze średnią 4,8. Do liceum musiałam jednak zdawać egzamin, bo parę setnych mi zabrakło. Byłam, jak określali nauczyciele – zdolnym leniem. Jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów. Ciągle urządzaliśmy prywatki. Już jako siódmo-, ósmoklasiści mieliśmy zgraną paczkę. Nawet graliśmy w butelkę! Były też pierwsze pocałunki i pierwsze wielkie miłości, które do dziś spotykam i z przymrużeniem oka wspominam. Na przykład „Brekauta”, który woził mnie na rowerze, a dokładnie ramie od roweru, na wycieczki. Czy wiecie, co to znaczy – chłopak, za którym szalały dziewczyny z całej podstawówki, woził właśnie mnie? No nie, to było jak sen! Potem „Taja”, który miał wkrótce pójść do wojska, bo był dużo starszy; piosenka _To ostatnia niedziela_ do dziś, jak jej słucham, tylko z nim mi się kojarzy. No i sąsiad „Byko”, taki pokręcony, prawie dwumetrowy chuligan. Wiecznie ciągnęło mnie do inteligentnych chuliganów.

No i wreszcie dostałam się do liceum. Z bijącym sercem patrzyłam na listę przyjętych i wyobraźcie sobie – siebie nie widziałam! Wreszcie Ewa, kumpela z podstawówki, krzyczy:

– Jesteś, chodź!

Wybrałam sobie bardzo dobrą szkołę – liceum im. Mikołaja Kopernika w Parczewie – i co to był za prestiż, kiedy się było jej uczennicą. I chyba właśnie zawarte tam przyjaźnie to najlepsze wspomnienie z moich szkolnych lat, bo już ani studium, ani studia nie dały mi tego, co wyniosłam stamtąd. W klasie były w większości dziewczyny, jak to w liceum (a jeszcze klasa humanistyczna, to wiadomo). Pięciu chłopa na krzyż, reszta babiniec. No ale obok było technikum, więc już miałyśmy na kim oko zawiesić.

Ponieważ kochałam literaturę, sztukę i języki, miałam jeden zeszyt do wszystkiego. I zielono w głowie. Matma sama wchodziła mi do głowy, nie wiem skąd i jak.

Siedzieliśmy po cztery osoby w jednej ławce i wiecie co? Pod latarnią najciemniej, zawsze mogłyśmy ściągać, jak czegoś nie wiedziałyśmy. Miałam dwie serdeczne przyjaciółki jeszcze ze szkoły podstawowej: Marylę Korybską i Ulę Czech, oraz dwie licealne: Marysię Lato i Gosię Wrzesińską, które w odpowiedniej chwili szarpały mnie jak nie za jeden, to za drugi rękaw. Dziś to dla mnie ubaw, ale wtedy trochę mnie to męczyło.

Nigdy nie byłam osa, czasem WF sprawiał mi kłopot, bo parę kilo za dużo to kompleks (niestety, tak jest do dziś), ale ładne nogi, oczy, przyjazne usposobienie i trochę szaleństwa w duszy sprawiało, że byłam lubiana. Po nocach czytałam pod kołdrą – słuchajcie, jakie ja książki czytałam! – bo ojciec gasił światło i basta. Wyrobiły one we mnie niesamowitą wrażliwość, styl wypowiedzi, głębię uczuć i chyba dlatego dziś jestem tym człowiekiem, jakim jestem, no i dzięki temu, że prowadziłam kronikę i gazetkę szkolną, więc mogłam się wyżyć na tej niwie.

W szkole nie było „fali”, młodzież internacka może trochę trzymała się razem, ale miasto i dojeżdżający też to robili. I tak płynął czas.

W domu – przesadna dyscyplina; czasem się zastanawiałam, czy mój ojciec to naprawdę mój ojciec, bo traktował mnie tak po hitlerowsku, i to było moje drugie, złe życie. Zawsze musiałam zgadnąć, czego ode mnie chce, stale był zazdrosny o to, że mówiłam do jednej mamy, która mnie wychowała, „mamo” i do rodzonej tak samo. Chyba dlatego w pewien sposób stworzył mi małe piekło na ziemi. Wiem, o nieżyjącym nie mówi się źle, ale jak tego z siebie nie wyrzucę… i tak już moja psychika na tym ucierpiała. No ale miałam swoją oazę i ta inicjatywa księdza Blachnickiego wciągnęła mnie i moje kumpele. To było coś, na co czekało się z utęsknieniem. Gdyby moi rodzice wiedzieli, na co jesteśmy narażeni, pewnie by się nie zgodzili, bym należała do tego ruchu, ale dzięki temu przeżyłam to, co przeżyłam, poznałam ludzi, których nigdy bym nie poznała.

Jak to nastolatka kochałam przygodę i jedną z nich była oaza. Zaliczyłam wszystkie oazowe zimowiska i letnie zgrupowania. Był to ruch nielegalny w Polsce, więc nieraz uciekaliśmy nocą z domów, w których ludzie dobrej woli nieodpłatnie zapewniali nam nocleg. Kochałam ten czas – czas miłości do Boga, wielkiej miłości do kolegi z grupy, no i nieuświadomionej miłości księdza. Wiem, wiem, powiecie, że to nienormalne. Nie, to ludzka rzecz, jesteśmy tylko ludźmi. Moja nieuświadomiona miłość dość szybko awansowała na biskupa do spraw młodzieży w Siedlcach. We wcześniejszych latach oazowych, o których wspominałam, był proboszczem w Wisznicach i szaleńczo kochał szesnastolatkę. Wysoki, przystojny, z lekka szpakowaty, niezwykle ciepły i opiekuńczy. Dzisiaj może by powiedziano, że molestował małoletnią, ale to nie było tak. On kochał mnie miłością czystą, a ponieważ wtedy brakowało mi prawdziwej ojcowskiej miłości, tak właśnie traktowałam jego uczucie. Na każdy wyjazd na zgrupowanie, czy to do Krościenka, czy Murzasichla, czy Siedlec, leciałam jak na skrzydłach. Ta niezwykła miłość, może jednostronna, przewijała się przez cały mój okres oazowy i była na tyle dobrze skrywana, że nikt oprócz mojej psiapsióły Ewy o niej nie wiedział.

Przynależność do tej grupy wyrobiła we mnie życzliwość dla ludzi i świata przyrody. Z niej właśnie wyszło wielu wspaniałych dzisiaj ludzi – reżyserzy, księża, aktorzy, nauczyciele.

W tym okresie mój mały pokoik przerodził się w wakacyjne miejsce spotkań dwunastu najbardziej zaprzyjaźnionych osób. Mały blok tętnił muzyką sakralną; w dzisiejszej bazylice dawały się słyszeć dźwięki mszy bitowej! Czy dzisiaj ktoś w tej okolicy o tym słyszał? Nie. A wtedy wieczorami wszyscy sąsiedzi z zapartym tchem słuchali i uczyli się _Mój Mistrzu_ czy też _Barki_. W pobliżu tylko Łuków, Garwolin i Międzyrzec Podlaski oraz Wisznice były miejscami takich spotkań. Na jednym z wyjazdów zdobyłam trzeci stopień animatora – dziś więc bez trudu mogłabym uczyć religii. Tyle że, niestety, dziś moje spojrzenie na religię katolicką jest nieco inne. To tam na zjazdach oazowych proboszcz z Garwolina dostrzegł u mnie talent muzyczny. To był nietuzinkowy ksiądz. Tłumaczył nam Stary Testament. Wyjaśniał, że był on pisany na miarę umysłów ludzi z tamtego okresu. My natomiast powinniśmy ten przekaz odbierać jako przenośnię, i tak na pewno jest, bo ludziom z tamtej epoki nie można było inaczej wytłumaczyć pewnych dogmatów.

Tam też narodziła się wielka miłość mojej dziś już nieżyjącej koleżanki Ewy, miłość do chłopaka. Sprawiła ona, że jej życie potoczyło się tragicznie. Ojciec Ewy zmarł; matka znalazła sobie faceta z dwojgiem dzieci, a jej własne potomstwo poszło w odstawkę – co miała w tej sytuacji zrobić dziewczyna szesnasto-, siedemnastoletnia? Szukała miłości, która mogłaby być dla niej namiastką miłości rodzicielskiej. Jeden z oazowiczów nigdy nie ukrywał, że ma zamiar zostać księdzem, ale… miłość nie wybiera. Oboje z Ewą darzyli się wzajemnie uczuciem, pewnie już niekoniecznie platonicznym, na pewno też padały przysięgi i obietnice. Zaznaczam, że to był okres licealny. Kumpela zawaliła klasę przez wyjazdy do seminarium, bo miłość jej życia tam właśnie zaczęła naukę. A ja jako powiernica tuliłam ją do serca, próbowałam wytłumaczyć, że on nie rzuci seminarium dla niej – nie pomogło. Uciekała z domu na parę dni, koczowała przy seminarium, a nocami wysłuchiwała, jak to jest piękna, kochana i że wszystko będzie okej. Ale nic nie było okej. Matka w pewnej chwili wywaliła ją z domu – pewnie bała się, że córka odbije jej przyszłego męża, bo Ewa wyrosła na dziewczynę piękną, inteligentną i wrażliwą. Powiedziała córce:

– Jak nie chcesz się uczyć, to do pracy.

Ewa miała sprzątać u jakiegoś samotnego kuzyna i prowadzić mu dom. No, niedaleko Siedlec, więc myślała, że będzie bliżej swojej miłości. Niestety, ukochany odebrał jej wszelką nadzieję na przyszłe wspólne życie – poświęcił się Bogu i do dziś jest księdzem, nieważne w jakiej parafii; nie wiem, jak można służyć Bogu, krzywdząc drugiego człowieka. Załamana Ewa uciekła od kuzyna, bo zaczął się do niej dobierać. Zadzwoniła do domu, że wraca, matka na to, że nie ma mowy. Dziewczyna koczowała dwa dni na Dworcu Centralnym, a że, jak mówiłam, była ładna – znalazł się opiekun i amant, co to niby się w niej zakochał; przygarnął ją do domu. Była bardzo łatwowierna, więc wydawało jej się, że wreszcie będzie miała swój własny kąt. Jakież więc było jej rozczarowanie, kiedy w końcu powiedział:

– Mała, czas zarabiać na życie.

Co się pod tym kryło, to już, Czytelniku, możesz się domyślić.

Kupił piękne ciuchy i woził ją i jeszcze drugą współlokatorkę na – jakby to dziś młodzież powiedziała – strzały. Załamała się. O prostytucji dowiedziałam się dużo później, o wiele za późno; wtedy, kiedy nasza wspólna kumpela pojechała na zakupy do Warszawy i wieczorem Ewa, chcąc się pokazać, zaprosiła ją do hotelu Europa na kolację. Tam policja obie zwinęła, a że Ewa była już notowana jako prostytutka i miała wszystkie badania, to ją puścili, no bo pewnie jej alfons miał kontakty. Drugą zwolnili na drugi dzień. Do dziś nie wiem, czy przyszło zawiadomienie (czego się obawiała) do liceum, czy też dobrze ustawieni rodzice jakoś zatuszowali sprawę. Później bezskutecznie próbowałam jakoś Ewę odnaleźć. Nie udało się. Dobrze zarabiała, była najlepiej zarabiającą prostytutką w Warszawie; znano ją jako Krzywą Ewkę, bo miała problem z kręgosłupem szyjnym. Po czterech latach dowiedziałam się, że wyszła za mąż, mieszka w Katowicach i dobrze jej się powodzi. Taka była w każdym razie wersja jej matki, z którą miałam współpracować po latach.

Odbiegłam teraz daleko od moich czasów licealnych. Toczyły się zwyczajnie, jak to w szkole – nauka, obozy, dyskoteki, prywatki i problemy w domu.

Kiedy byłam na jednym z zimowisk oazowych, dziadek ciężko zachorował; a trzeba wiedzieć, że telefonów tam nie było. Kierowana przeczuciem, że muszę wracać do domu przed zakończeniem, wyjechałam. Dziadek jakby na to czekał. Trzymałam zapaloną gromnicę, a on umierał. Powiedział:

– Czekałem, aż wrócisz, wiedziałem, że wrócisz. Wiesz, tam, gdzie był Grób Nieznanego Żołnierza, pod trzecią sosną jest zakopane wiadro złota.

I zmarł. Sama jego śmierć była szokiem. Nie myślałam o żadnym złocie, tylko „dlaczego on?”. Tak odeszła bardzo bliska mi osoba, która prawie dobiegała setki. Wtedy nie zastanawiałam się, skąd ten człowiek zna tyle języków, jak to możliwe. W rocznicę jego śmierci zaprosiłam starych oazowiczów. Zorganizowaliśmy mszę bitową i małe przyjęcie w moim domu, a raczej namiastce domu (dwa małe pokoiki, kuchnia i łazienka, no i wspólne podwórko). Było cudownie. Takich chwil już później nie było – każdy pomału dorastał i szedł w swoją stronę. Trochę żal.

Życie w ogólniaku dzięki wielu fajnym nauczycielom toczyło się super. Z łezką w oku wspominam historycę, profesor od niemieckiego, polonistkę Elę Moniuk, Martuśkę Lipkę od rosyjskiego, no i Zosię od WF-u, która była naszą wychowawczynią. Bardzo ubolewaliśmy nad tym, że Zosia zachorowała na raka i zmieniono nam wychowawcę. Ławki w klasach były czteroosobowe. Ja i trzy moje psiapsióły – Ula, Maryla i Marysia – zasiadałyśmy w pierwszej ławce. Pod latarnią najciemniej i najłatwiej ściągać i pomagać sobie. Przy naszej ławce zawsze stawał muzyk i mówił:

– Myjcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia ani godziny.

A my przeżywałyśmy horror, bo facet w ogóle nie dbał o higienę, a szczególnie o spodnie i intymne części ciała. No to wzięłyśmy się na sposób. Czy ktoś jeszcze pamięta chińskie gumki zapachowe? Jak podchodził do nas, to my w śmiech. Każda gumkę do ręki i koło nosa, no i miałyśmy problem z głowy. Że też nikt oprócz nas w klasie o tym nie pomyślał… no, ale takich jak my cztery to nie było ani jednej.

Z chemikiem też mieliśmy nieraz niezły ubaw, jak to nastolatki. Fajny facet, dość przystojny, no i te duże, wywinięte usta. Jakiś diabeł mnie podkusił i mówię do dziewczyn, Urszuli i Maryli:

– Wyobraźcie go sobie nagiego, jak lata po klasie i usta mu wiszą i nie tylko!

No i ryk śmiechu; wiecie, jak taki śmiech się udziela. Wszystkie ryczymy, każda doda jakiś komentarz, no i ja nie mogłam się opanować.

– Przestań – mówi profesor – bo cię wyproszę.

To ja jeszcze głośniej. I wylądowałam na korytarzu z gromkim śmiechem. Oczywiście drzwi do wszystkich klas się pootwierały, więc uciekłam do WC i tam pieję. Profesor zaczął mnie szukać i krzyczy:

– Wracaj do klasy!

Opanowałam się i przyszłam. Nie dowiedział się wtedy ode mnie, z czego się śmiałam, ale musiał to zapamiętać. Po latach zorganizowaliśmy zjazd klasowy. Profesorowie wylądowali u mnie w domu i wypili buteleczkę, i wówczas zdradziłam mu tę tajemnicę, bo widać bardzo go to nurtowało.

Zawsze coś musiałam narozrabiać. Przyszedł nowy matematyk Makary. Facet z niesamowitą wiedzą matematyczną i taki misio trochę; ani w ząb nie umiał przekazać tej swojej wiedzy. Tylko co zdolniejsi łapali, o co biega. Stary kawaler. Nie powiem, że się tego nie czuje, że ktoś się tobą interesuje i ma trochę inne podejście do ciebie. Wszyscy drżeli, ja nie, no bo co ma być, to będzie. Wiedziałam, że z matmą nic mnie nie będzie łączyło. Miałam do matmy jeden zeszyt, jak zwykle. Z jednej strony geometria, z drugiej matematyka zwykła. No i mamy klasówkę, a że wcześniej historyca postawiła mi pałę, to miałam nerwa, bo kobita, stara panna, uwzięła się na mnie (a może wiedziała, że mam potencjał, tylko brak ambicji – zawsze wystarczała mi trója). To jeszcze pytam Makarego, co dostałam z klasówki, a on:

– Jak to co? Dwója.

Na drugi dzień zastanawiałam się, czy iść do szkoły, ale do odważnych świat należy. Pierwsza była łacina, a chciałam dodać, że miałam supernauczycielkę, cudowną kobietę, obojętnie kto co by o niej opowiadał. Pani Maria uczyła łaciny i niemieckiego. Podśmiechiwano się z niej, robiono głupie uwagi, bo była bardzo otyła. Miała gołębie serce; mało kto się przyznawał, ilu uczniom pomogła. Wracając do lekcji łaciny: gdy tylko przyszłam do klasy, weszła Maria swoim majestatycznym, ociężałym krokiem. Oczywiście pierwsze słowa skierowała do mnie:

– Dlaczego uciekłaś z matematyki? Musisz przeprosić pana profesora, bo wbiegł nerwowy do pokoju nauczycielskiego i oburzony powiedział: „Uciekła mi wczoraj z lekcji moja sympatia. Co ona myślała, że ja tego nie zauważę? Przecież siedzi w pierwszej ławce. I za co?”.

No to ja:

– Okej, sorko, przeproszę.

Zbliżała się matma. Weszłam do klasy, wszyscy zasiedli w ławkach, a ja czekam, co on do mnie powie – a tu nic. Rozłożył zeszyty klasowe do sprawdzianów i alfabetycznie wywoływał każdego, aby podał mu swoją ocenę. Doszło do mnie, więc nawet nie otwierałam zeszytu, tylko mówię:

– Dwója.

A on na to:

– Otwierałaś zeszyt?

– Po co? I tak dwója.

– No to sprawdź.

Wiecie, jaką mogłam mieć minę, jak zobaczyłam cztery minus! A u niego taka ocena to już coś.

– I co teraz mi powiesz? Dlaczego uciekłaś z lekcji? – zapytał.

Reszta tekstu w pełnej wersji pliku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: