- promocja
- W empik go
Tam gdzie ziemia styka się z niebem - ebook
Tam gdzie ziemia styka się z niebem - ebook
Książka jest spisanym blogiem podróżniczym o wyprawie w Himalaje. Miałam to szczęście, że dwadzieścia lat temu byłam w Nepalu aż trzy razy i Nepal uratował mnie z depresji i ze smutku. W ubiegłym roku udało mi się zrealizować moje marzenie i po raz kolejny odwiedzić Nepal, który wracał do mnie tylko w snach. Podróż do Nepalu połączyłam z szukaniem szczęścia w Bhutanie. Jeśli chcecie wspólnie ze mną powędrować w rejony gdzie ziemia styka się z niebem, to serdecznie zapraszam.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397355422 |
Rozmiar pliku: | 37 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okładka
Strona przedtytułowa
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Wstęp
Cytat
Dlaczego Himalaje?
Warszawa – Katmandu – początek podróży (12–13.10.2023)
Katmandu – włóczenie się po mieście (14.10.2023)
Ramechhap – koczowanie na lotnisku (15.10.2023)
Lukla – Phakding – pierwszy dzień trekkingu (16.10.2023)
Phakding – Namche Bazar – drugi dzień trekkingu (17.10.2023)
Odpoczynek w Namche Bazar i zmiana planów trekkingowych (18.10.2023)
Namche Bazar – Khumjung (19.10.2023)
Khumjung – Tengboche (20.10.2023)
Wracamy z gór, czyli trasa z Tengboche do Namche Bazar (21.10. 2023)
Włóczenie się po Namche Bazar (22.10. 2023)
Powrót do Phakding (23.10.2023)
Lukla – Katmandu (24–25.10.2023)
Katmandu (26–27.10.2023)
BHUTAN, czyli w KRÓLESTWIE SMOKA
W pogoni za szczęściem – pierwszy dzień w Bhutanie (28.10.2023)
W pogoni za szczęściem – drugi dzień w Bhutanie (29.10.2023)
W pogoni za szczęściem – trzeci dzień w Bhutanie (30.10.2023)
W pogoni za szczęściem – czwarty dzień w Bhutanie (31.10.2023)
Z powrotem w Katmandu (1–2.11.2023)
Ostatni dzień przygody i witaj w domu! (3–4.11.2023)Drodzy Czytelnicy,
często na początku lub na końcu książki pojawiają się podziękowania. Zawsze zastanawiałam się, kto je czyta, skoro zwykły Czytelnik z reguły nie zna żony, męża i dzieci (oraz wszystkich wymienianych przez autora osób), które w jakiś sposób przyczyniły się do powstania danej książki. Dopiero gdy sama napisałam książkę, a właściwie bardziej pasującym określeniem będzie „drukowany blog podróżniczy”, to pomyślałam sobie, że podziękowania powinny jednak się tu znaleźć.
A dla kogo w tym przypadku?
No, na pewno dla Asi i Marii (imiona dziewczyn, tak jak i moje oraz mojej rodziny, zostały zmienione ze względu na prywatny charakter tej opowieści). A więc dziękuję Asi i Marii za to, że zebrałyśmy się na odwagę i pojechałyśmy na tę niezwykłą wyprawę, a także za to, że wytrzymałyśmy ze sobą, i że dopisywał nam humor, i że dałyśmy radę na wysokościach. I że nie poszłyśmy do Gokyo, bo pewnie tak miało być i ubezpieczyciel zaoszczędził na zwracaniu kosztów za transport zwłok.
Gdyby nie dziewczyny, to nie byłoby ani tej wyprawy, ani tej książki.
Wyprawy też by nie było, gdyby mój mąż zgłosił ostre weto, bo żaden Nepal nie jest wart postawienia na szali małżeństwa, ale na szczęście weta nie postawił (chociaż wiem, że się martwił i denerwował). I za tę troskę mu bardzo, bardzo dziękuję. A mojej Zosi dziękuję przede wszystkim za to, że podczas mojego pobytu w Nepalu nie przysparzała trosk Markowi, co uczyniło podróż spokojniejszą, niż się spodziewałam.
I muszę napisać o mojej siostrze Eli, a także o Ali i Kasi – moich przyjaciółkach, które dopingują mnie i zachęcają do pisania, a w dodatku mówią, że się im podoba.
A na koniec chcę podziękować Andrzejowi Tucholskiemu, z którym miałam warsztaty w mojej firmie. To on skontaktował mnie z Twardą Oprawą, a tam zaopiekowała się mną Kinga, Marta i przede wszystkim Agnieszka. Efektem tej opieki jest właśnie niniejsza książka.
Dla mnie pisanie było ogromną przyjemnością, tym bardziej że jeszcze raz mogłam przeżyć naszą – czyli moją i dziewczyn – wędrówkę.
Może i dla Was ta wycieczka będzie łatwa i przyjemna, tym bardziej że nie musicie wspinać się na 4000 m n.p.m.
Przyjemnego czytania!
NelaDlaczego Himalaje?
Drodzy Czytelnicy,
zanim opowiem Wam o mojej ostatniej podróży do Nepalu i Bhutanu, chcę, abyście wiedzieli, że macie do czynienia ze zwyczajną dziewczyną (niezależnie od wieku lubię mówić o sobie „dziewczyna”), która dwadzieścia lat temu była na dnie rozpaczy i którą los nagle i nieoczekiwanie rzucił do Nepalu. I Nepal ją uratował. Zmienił i uratował.
Czy jestem pisarką? Oj nie, na pewno nie. Czy jestem podróżniczką? A to zależy, kogo nazwiemy podróżnikiem. Jeśli osobę, która ma w sobie ciekawość świata, niezależnie czy ten świat znajduje się tuż za miedzą, czy też na drugim krańcu Ziemi, to tak, jestem podróżniczką. Pamiętam, że kiedy byłam mała i mieszkałam przez kilka lat na podlubelskiej wsi, zawsze się gdzieś wybierałam. A to na łąkę, a to z sąsiadem w pole, a to na pobliską górkę Dorotkę porośniętą dużymi liśćmi łopianu, spod których nie było mnie widać.
Gdy rodzice przeprowadzili się do miasta, to niestety skończyło się beztroskie odkrywanie świata. Miasto rządziło się swoimi prawami, a ja z niecierpliwością wyczekiwałam każdych wakacji, podczas których mogłam pojechać do ukochanej babci i znowu pobiec na łąkę. Z rodzicami (ze względów finansowych) nie zwiedzaliśmy świata. Świata! Też mi się napisało! Nie zwiedzaliśmy nawet Polski. Oknem na świat były wycieczki szkolne, których – dzięki naszej uczącej geografii wychowawczyni – mieliśmy sporo. I nagle w czasie wakacji zrodziła się możliwość wyjazdu na obóz do Zakopanego. Tam wszystko było atrakcją, począwszy od piętrowych łóżek w Domu Turysty, a skończywszy na chodzącym po Krupówkach białym miśku, z którym co zamożniejsi turyści mogli zrobić sobie zdjęcie.
Jednak najbardziej w pamięci utkwił mi szlak do Murowańca. Nie wiem, czy wtedy wiedziałam, co to Murowaniec i jakim szlakiem idziemy, ale góry, które zobaczyłam, były piękne.
Zachwyciłam się i tak mi już zostało. Pewnie dlatego, kiedy już mogłam sama wyjeżdżać, zawsze wybierałam Tatry. Prawie każdy wolny weekend oznaczał dla mnie wyjazd w najwyższe góry Polski.
To właśnie tam, w Dolinie Chochołowskiej, poznałam mojego przyszłego męża, z którym zaczęłam odkrywać inne góry. Zawsze jednak Tatry były na pierwszym miejscu.
Kolejnym odkrywaniem było poznawanie stolicy. Do Warszawy przywiodła mnie miłość. Oczywiście miłość nie do miasta, tylko do mojego przyszłego męża. Miałam zacząć z nim nową wędrówkę i nową podróż.
Ale wiecie, jak to jest w życiu. Los bywa przewrotny i bawi się naszymi oczekiwaniami i marzeniami. Ja zamknęłam za sobą drzwi w moim rodzinnym mieście i przyjechałam do stolicy, a mój przyszły mąż poszedł do szpitala. Historia ta nie skończyła się happy endem. Zdążyliśmy wziąć ślub, a potem niespełna dziewięć miesięcy walczyliśmy z chorobą. I tę walkę przegraliśmy. Zostałam sama w obcym mieście, w nowej pracy, z ogromną pustką w duszy i z beznadzieją w sercu. Modliłam się o śmierć, ale ta nie przychodziła. Chodziłam do pracy, a potem wracałam do domu i płakałam. I tak mijał dzień za dniem. Z czasem się przyzwyczaiłam, ale to nie było życie, a na pewno nie takie, jakie można sobie wymarzyć. I tak jak kiedyś nagle miałam okazję pojechać do Zakopanego, tak wtedy nadarzyła się okazja, aby razem z trójką przyjaciół pojechać do Nepalu, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma najwyższe góry świata i jest krajem Szerpów. Tak jak napisałam na początku, Nepal mnie uzdrowił i odmienił. Miałam szczęście wyjechać do tego kraju aż trzy razy z rzędu, rok po roku.
Czy wówczas, podczas tych podróży, wydarzyło się coś spektakularnego? Chyba tylko to, że po powrocie do Polski z pierwszej wyprawy zamiast czarnego swetra (po trzech latach noszenia czerni) założyłam niebieski. Był to symboliczny znak budzenia się z letargu i żegnania z żałobą. Rok później poleciałam do Nepalu drugi raz i na dobre zachwyciłam się Himalajami, zwłaszcza że mieliśmy zaplanowany trekking w okolicach Mount Everestu, czyli w bardzo malowniczym rejonie.
Trzeci raz z rzędu był już krótszym, bo tylko dwutygodniowym wypadem. Pojechałam głównie po to, aby jeszcze popatrzeć na Himalaje, poczuć zapach Katmandu i zasmakować egzotyki. Wiedziałam, że Nepal już na dobre zakorzenił się w moim sercu, a wyprawy spowodowały, że na nowo zaczęłam cieszyć się życiem.
Później poznałam Marka, mojego drugiego męża, urodziłam córkę Zosię i „skończyło się rumakowanie”, jak to mówił Osioł z filmu Shrek. Z gór wysokich od czasu do czasu udało nam się rodzinnie wyjechać w Tatry, ale o Himalajach mogłam zapomnieć.
Pozostała jedynie tęsknota.
Czasami śniło mi się tylko, że przylatuję do Katmandu, a potem wybieram się na trekking. Oczywiście Katmandu z mojego snu nie było tym miastem, które zapamiętałam, a trekking prowadził po dziwnych i obcych szlakach. Gubiłam się na Thamelu, spałam w jakichś ciemnych pomieszczeniach i wszystko było raczej przerażające. Na szczęście budziłam się z ulgą, że był to tylko zły sen, zastanawiając się jednocześnie, czy poznałabym te miejsca, po których podróżowałam tak wiele lat temu.
Nie sądziłam, że po tak długiej przerwie będę miała szansę, aby się o tym przekonać. Od mojego ostatniego pobytu w tamtych stronach minęło dwadzieścia lat, a ja byłam w takim momencie swojego życia, że bardzo, ale to rozpaczliwie bardzo chciałam wrócić do Nepalu.
I właśnie o tym jest ta moja opowieść. Opowieść o powrocie do Nepalu, o wędrówce w Himalaje i o zasmakowaniu legendarnego szczęścia w Bhutanie, a także o wędrówce w głąb siebie. Czy coś znalazłam? Czy otrzymałam odpowiedź na moje pytania? To nigdy nie jest jednoznaczne i ostatecznie może nie aż tak ważne. Niezależnie od tego, czy osiągnęłam zamierzony cel, czy nie, zapraszam do wspólnej wędrówki. Może Was zainspiruję i zachęcę? Przecież jestem zwyczajną dziewczyną, której po ponad dwudziestu latach udało się wyruszyć w kolejną podróż do Nepalu…
Sadhu – święci mężowie (zdjęcia z mojego archiwum, 2001 r.)Warszawa – Katmandu – początek podróży (12–13.10.2023)
Siedziałam w samolocie. Obok mnie Maria i Aśka. Leciałyśmy do Dubaju, gdzie czekała nas przesiadka na bezpośredni lot do Katmandu.
Zamknęłam oczy. Wyleciałyśmy po dwudziestej drugiej, więc była to dobra pora, aby zasnąć. Ja jednak nie mogłam spać, gdyż wszystko we mnie się gotowało. Za dużo emocji i wrażeń spowodowanych nie tylko typową gorączką podróżniczą, ale nagromadzonym od blisko dwóch lat stresem.
– Spokojnie, spokojnie – mówiłam sama do siebie. – Nepal cię uratuje. Zobaczysz. Będzie tak samo jak dwadzieścia lat temu. Polecisz, pójdziesz w góry i wszystko ułoży się w głowie. Zobaczysz – ułoży się w głowie.
Jednak stres odpływał bardzo powoli. Byłam zmęczona. Kilka dni przed wylotem pakowałam się, sprawdzałam listę rzeczy, potem wszystko wyrzucałam z plecaka i pakowałam jeszcze raz, aby zmieścić się w przepisowej wadze bagażu.
Węzeł w żołądku rósł i nie mogłam spać, a smutku i rezygnacji dołożyła niespełna dwa tygodnie przed wylotem śmierć mojego najlepszego przyjaciela Tadzika. Rozbiło mnie to totalnie. Odszedł najbardziej optymistyczny i pełen energii człowiek, jakiego znałam. Nie sposób opisać straty, jeśli ktoś był przy tobie przez ponad dwadzieścia pięć lat, a potem nagle go nie ma.
– Chicken or vegetables? – Stewardesa roznosząca posiłek wyrwała mnie z rozmyślań.
– Chicken – odpowiedziałam bez większego zastanawiania się, mając na uwadze fakt, że w Nepalu raczej będę wolała jeść dania wegetariańskie.
Aśka z Marią, które trochę przysypiały, też obudziły się, aby zjeść posiłek.
Leciałyśmy liniami Flydubai i nie wiem, dlaczego założyłam (pewnie ze względu na Dubaj w nazwie), że wszystko w samolocie będzie „na wypasie”. Nic bardziej mylącego. Można powiedzieć, że te linie są trochę ulepszoną wersją tanich linii lotniczych. Mało miejsca w samolocie, takie sobie posiłki, a filmy, które można było oglądać na monitorach wbudowanych w siedzenia, były dodatkowo płatne. Tak samo jak i wino, które kiedyś bez limitu serwowano do posiłków i którym kilkukrotnie podczas naszej pierwszej podróży wznosiliśmy toasty za Nepal.
Cóż poradzić? Loty z roku na rok stawały się coraz bardziej powszechne i popularne, rosła liczba linii lotniczych, ale często nie wiązało się to ani z wygodą lotu, ani z niższą ceną. Mimo tej powszechności lot trzeba było rezerwować wcześniej, zarówno ze względu na cenę, jak i na dostępność miejsc, dlatego już w marcu zrobiłyśmy z dziewczynami wstępną rezerwację. Najbardziej popularnymi połączeniami z Polski do Nepalu są loty z przesiadką w Dubaju lub w Doha. Nie wiem, czy w samolotach linii Qatar Airways lub Emirates oferują lepszy standard niż w Flydubai, ale jak sprawdzałyśmy ceny biletów, to te linie miały droższe połączenia, dlatego też zdecydowałyśmy się na tańszą opcję. Jednak i tak w porównaniu z tym, co było kiedyś, to rezerwacja lotu przebiega w miarę sprawnie. Można w Internecie wyszukać połączenia, zarezerwować, zapłacić i otrzymać elektroniczny bilet. „Żadne odkrycie Ameryki” – powiedziałby niejeden. Tak, racja, teraz wydaje się to tak naturalne i można pomyśleć, że było tak zawsze. Nie, nie było, ale to pamiętają tylko najstarsi górale. Zarówno kupno biletów, jak i sam lot dwadzieścia lat temu wyglądały trochę inaczej.
Gdy lecieliśmy do Nepalu pierwszy raz, mieliśmy tę przyjemność (lub, jak kto woli, nieprzyjemność) lecieć do Katmandu Aerofłotem z przesiadką w Moskwie. To dopiero była przygoda! Bilety rezerwowałam w biurze Aerofłotu przez telefon, prawie dziesięć miesięcy przed wylotem. Co jakiś czas dzwoniłam do nich i potwierdzałam rezerwację. Płacić mieliśmy dopiero na około trzy tygodnie przed planowanym wyjazdem. I wtedy okazało się, że zamiast czterech biletów mamy trzy! I co im zrobimy, skoro w żaden sposób nie mogliśmy udowodnić, że rezerwowaliśmy cztery? Nie mieliśmy żadnego potwierdzenia, żadnego maila, nic. Co robić? Rezygnować? Ciągnąć losy, kto poleci? Robić awanturę? Nie miało to sensu. Byliśmy na straconej pozycji. Trzeba to było inaczej rozegrać. Zadzwoniłam do biura Aerofłotu i zaczęłam błagać. Autentycznie błagałam. Mówiłam o wyczekiwaniu, nadziei, zburzonych marzeniach i tym podobnych rzeczach. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale wyprosiłam u pracownika biura cztery bilety do Katmandu! Dawno nic nie sprawiło mi tyle radości. Tak! Jedziemy! Matko, jedziemy! Razem z koleżanką z naszej nepalskiej grupy poszłyśmy do biura Aerofłotu, które mieściło się w Warszawie przy Alejach Jerozolimskich, i od razu wykupiłyśmy cztery bilety, aby nie przepadły. Nepal był już prawie na wyciągnięcie ręki. Z Warszawy do Moskwy lecieliśmy niedużym samolotem ponad dwie godziny. Z podróży dobrze zapamiętałam lotnisko Szeremietiewo w Moskwie, gdzie czekaliśmy aż jedenaście godzin na lot do Katmandu, przez co ogarniała nas głupawka. Siedzieliśmy w jedynej dostępnej restauracji, gdzie za herbatę musieliśmy płacić w dolarach. Ale przynajmniej siedzieliśmy, gdyż na całym lotnisku nie było krzeseł, na których można by było odpocząć. Sączyliśmy herbatę jak najdłużej i graliśmy w karty. Aerofłot zapewniał nawet posiłek w trakcie oczekiwania. Przezornie zamówiłam sobie danie wegetariańskie i dostałam miskę ryżu i dwa plasterki ogórka. Tak było. Zrobiłam nawet zdjęcie tego egzotycznego dania. Reszta dostała makaron ze sztuką mięsa. Danie jak danie, ale bez noża i widelca, tylko łyżka do jedzenia.
Wegetariańskie danie. Lotnisko Szeremietiewo, 2001 r.
Natomiast i tak najbardziej zaskoczyły mnie wielkie porcje i ilości jedzenia w samolocie, a także stewardesy, które absolutnie nie były podobne do stewardes z innych linii lotniczych. Postawne, duże kobiety, a nie wychudzone młode dziewczyny. Takim kobietom żaden awanturujący się podróżny na pewno nie podskoczył. Były w nich taka siła i moc, że jestem przekonana, iż nawet w przypadku przymusowego lądowania wyniosłyby niejednego mężczyznę z samolotu. Mimo że były różne opinie na temat Aerofłotu, np. że samoloty nie są bezpieczne, to my dolecieliśmy do Nepalu szczęśliwie i rozpoczęliśmy naszą przygodę. Teraz też miałam nadzieję na taki rozwój wydarzeń. Sześciogodzinny lot upłynął nam częściowo na czytaniu, a częściowo na drzemaniu i na tępym gapieniu się przez okno.
Około szóstej nad ranem doleciałyśmy do Dubaju. Mimo wczesnej pory powietrze na zewnątrz było niezwykle gorące. Na szczęście szok temperaturowy nie trwał długo, gdyż zarówno autobus, którym przemieszczałyśmy się pomiędzy terminalami, jak i sama hala odlotów były klimatyzowane. Na przesiadkę musiałyśmy czekać ponad pięć godzin. Terminal, z którego odlatywały samoloty do Katmandu, nie był duży, a co za tym idzie, oprócz McDonald’s i KFC nie było specjalnych miejsc, aby zatrzymać się na jedzenie, a potem w spokoju poczekać na lot. Jak tylko zobaczyłam McDonalda, to od razu pomyślałam sobie o mojej córce Zosi, która byłaby przeszczęśliwa, gdyby miała czekać na lot w tym miejscu. W przeciwieństwie do mnie jest fanką tej sieciówki od momentu, kiedy w wieku mniej więcej czterech lat opiekunka zaprowadziła ją tam na frytki. Zosia opowiadała wtedy z zachwytem, że była w bardzo pięknej restauracji. Zachwyt pozostał jej niestety do dziś.
My, chociaż nie podzielałyśmy fascynacji Zosi, to i tak prawie przez pięć godzin okupowałyśmy stolik w McDonaldzie, jedząc co nieco i rozmawiając na różne tematy. Często w rozmowach przewijał się temat pracy, ponieważ pracujemy razem w jednej dużej korporacji. Nie będę wchodzić w szczegóły skomplikowanych struktur naszej firmy, ale – mówiąc w skrócie – każda z nas jest związana z pracą w dziale personalnym, czyli tak zwanym HR. Ja pracuję w Warszawie, a Maria i Aśka w miastach na zachodzie Polski. Fizycznie na co dzień się nie widujemy, jednak od czasu do czasu mamy wspólne wirtualne spotkania, na których omawiamy sprawy służbowe, ale też czasami zahaczamy o tematy niezwiązane z pracą. Nie pamiętam, kiedy nasza rozmowa zeszła na Himalaje i ewentualny wspólny wyjazd, bo pomysł na pewno trochę kiełkował, zanim przemienił się w realizację. Grunt, że się zdecydowałyśmy i teraz, siedząc na lotnisku w Dubaju, podgryzałyśmy frytki z McDonalda, popijając je coca-colą.
O wieku grupy nie wypada mówić, ale myślę, że jak napiszę, że wszystkie oscylowałyśmy w okolicach pięćdziesiątki (gdzie oscylacja oznaczała kilka lat po pięćdziesiątce i kilka lat przed), to nie minę się z prawdą. Śmiałam się, że będziemy miały hasło: „Gang emerytek jedzie w Himalaje”.
Jeszcze kończąc prezentację „gangu”, dodam, że z Aśką byłam trzy razy w Nepalu na wcześniejszych wyprawach i wydawało mi się, że znam ją na tyle, że wiem, czego mogę się po niej spodziewać podczas wspólnego wyjazdu, natomiast z Marią miałam tylko przelotne spotkania. Wiedziałam, że lubi podróżować oraz aktywnie spędza czas, przede wszystkim jeżdżąc na różnego rodzaju dłuższe i krótsze wypady rowerowe. Maria nigdy nie była na trekkingu, ale bardzo chciała pojechać do Bhutanu, więc połączyłyśmy siły i marzenia i w połowie października 2023 roku rozpoczęłyśmy wspólny trzytygodniowy urlop, mając w planach trekking do Gokyo, a następnie wycieczkę do Bhutanu.
Mówiąc szczerze, nie analizowałam szczegółowo, czy jadąc w takim składzie uda nam się przez te trzy tygodnie przeżyć ze sobą we względnym spokoju, nie pokłócić się i – co najważniejsze – dać radę zdrowotnie na wysokościach. Poza tym takie analizy to mogłam robić dziewięć miesięcy przed wylotem, kiedy rezerwowałyśmy bilety i układałyśmy plan wyprawy. Teraz już było za późno, aby o tym myśleć. Siedziałyśmy w Dubaju, koczując przy McDonaldzie i czekając na samolot do Katmandu. Lot trwał prawie cztery i pół godziny, a samolot był jeszcze mniejszy i ciaśniejszy niż ten, którym leciałyśmy z Warszawy, ale w ogóle nie zwracałam na to uwagi. Nie mogłam się doczekać, kiedy wylądujemy w Katmandu i zobaczę Rama, który jako przewodnik zawsze towarzyszył nam podczas naszych trzech trekkingów.
Wylądowałyśmy po godzinie dziewiętnastej czasu nepalskiego. Autobus podwiózł nas do wejścia na lotnisko, gdzie turystów witała złota rzeźba jednego z czczonych bogów.
Lotnisko, w porównaniu z tym, które miałam w pamięci, zdecydowanie się zmieniło. Technika zawitała i tutaj. Nie trzeba było wypełniać w samolocie papierowych wniosków o wizę. Zawnioskowałyśmy na miejscu, wpisując dane online na jednym z ekranów znajdujących się w hali przylotów, zrobiłyśmy zdjęcie wniosku, zapłaciłyśmy pięćdziesiąt dolarów i już jedną nogą byłyśmy poza strefą lotniskową. Jedną nogą, bo trzeba było jeszcze odebrać bagaże. Pomyślałam sobie, że nie było mnie tutaj dwadzieścia lat i cena za wizę wzrosła o dwadzieścia dolarów. Jeden dolar na rok. Nie było aż tak źle.
Już na samym początku spotkała nas dość zabawna sytuacja. Pamiętałyśmy z Aśką o tym, że dawniej, jak tylko wychodziło się z lotniska, to tłum ludzi rzucał się na bagaże turystów, aby zanieść je do oczekujących taksówek i zainkasować po kilka dolarów. Nie chciałyśmy paść ofiarą fałszywych bagażowych, więc strzegłyśmy naszych plecaków jak niepodległości i kiedy dwóch Nepalczyków zaczęło ich dotykać, rzuciłyśmy się na bagaże, głośno protestując: No, no, no. No, no, no! Okazało się, że nie byli to żadni tragarze, tylko kolejna kontrola lotniskowa, jednak nasze no, no, no tak ich rozśmieszyło, że odpuścili sprawdzanie plecaków i śmiejąc się w głos, zaczęli naśladować nasz rozpaczliwy sprzeciw. No głupio wyszło, nie ma co. Jednak nie miałam czasu, aby się tym przejmować. Wypatrywałam Rama.
Był! Przyszedł!
Poznałam go! Wiadomo, zmienił się trochę. Nie był to już taki szczuplutki trzydziestoparolatek, ale źle nie wyglądał. Przywitał nas, jak to było w zwyczaju, wieńcami z pomarańczowych nagietków, które zarzucił nam na szyję.
„Uff! Jest dobrze” – pomyślałam.
I wiecie co? Wcale nie czułam tej wieloletniej przerwy. Miałam wrażenie, jakby to było całkiem niedawno, kiedy żegnaliśmy się, mówiąc sobie Goodbye.
Ram spojrzał na mnie i swoim prostym angielskim, bez żadnych ogródek stwierdził, że dobrze wyglądam, co miało znaczyć ni mniej, ni więcej, że… no… dobrze wyglądam.
Oczywiście byłam świadoma, co miał na myśli. Niestety upłynęło dwadzieścia lat, od kiedy widział mnie po raz ostatni, i miałam wrażenie, że tak, jak cena za wizę wzrastała średnio o jednego dolara na rok, tak i moja waga wzrastała średnio o jeden kilogram na rok.
Czy byłam z tego zadowolona? No jak normalna kobieta może być zadowolona z takiego stanu rzeczy? Nie może. Wystarczy, że popatrzy w lustro. Ja też patrzyłam i nie byłam zadowolona. Dodatkowo miałam świadomość tego, że nawet wrodzony urok osobisty i pojawiające się czasami błyski w blue eyes na niewiele mi się zdadzą.
Jednak czy to było teraz najważniejsze? Nie, nie było. Ram w swojej szczerości i braku dyplomacji stwierdził fakt i nawet nie sądził, że powiedział coś niestosownego. Jak tylko wsiedliśmy do samochodu, zaczął opowiadać, co u niego słychać. Starałam się słuchać go uważnie, jednocześnie obserwując otoczenie, które bardzo się zmieniło. Przed lotniskiem wybudowano duży parking, a wokół były restauracje. „WOW – pomyślałam sobie – tyle zmian”.
Zmartwiło nas natomiast to, co usłyszałyśmy od Rama, który nie czuł się dobrze po przebytej niedawno operacji. Wiedziałam, że był w szpitalu, gdyż sam mi to powiedział przez telefon kilka tygodni przed naszym przylotem, jednak miałam nadzieję, że wydobrzeje na tyle, aby iść z nami na trekking.