Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Tam gdzie ziemia styka się z niebem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tam gdzie ziemia styka się z niebem - ebook

Książka jest spisanym blogiem podróżniczym o wyprawie w Himalaje. Miałam to szczęście, że dwadzieścia lat temu byłam w Nepalu aż trzy razy i Nepal uratował mnie z depresji i ze smutku. W ubiegłym roku udało mi się zrealizować moje marzenie i po raz kolejny odwiedzić Nepal, który wracał do mnie tylko w snach. Podróż do Nepalu połączyłam z szukaniem szczęścia w Bhutanie. Jeśli chcecie wspólnie ze mną powędrować w rejony gdzie ziemia styka się z niebem, to serdecznie zapraszam.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397355422
Rozmiar pliku: 37 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Okładka

Strona przed­ty­tu­łowa

Strona ty­tu­łowa

Strona re­dak­cyjna

De­dy­ka­cja

Wstęp

Cy­tat

Dla­czego Hi­ma­laje?

War­szawa – Kat­mandu – po­czą­tek po­dróży (12–13.10.2023)

Kat­mandu – włó­cze­nie się po mie­ście (14.10.2023)

Ra­me­ch­hap – ko­czo­wa­nie na lot­ni­sku (15.10.2023)

Lu­kla – Phak­ding – pierw­szy dzień trek­kingu (16.10.2023)

Phak­ding – Na­mche Ba­zar – drugi dzień trek­kingu (17.10.2023)

Od­po­czy­nek w Na­mche Ba­zar i zmiana pla­nów trek­kin­go­wych (18.10.2023)

Na­mche Ba­zar – Khum­jung (19.10.2023)

Khum­jung – Teng­bo­che (20.10.2023)

Wra­camy z gór, czyli trasa z Teng­bo­che do Na­mche Ba­zar (21.10. 2023)

Włó­cze­nie się po Na­mche Ba­zar (22.10. 2023)

Po­wrót do Phak­ding (23.10.2023)

Lu­kla – Kat­mandu (24–25.10.2023)

Kat­mandu (26–27.10.2023)

BHU­TAN, czyli w KRÓ­LE­STWIE SMOKA

W po­goni za szczę­ściem – pierw­szy dzień w Bhu­ta­nie (28.10.2023)

W po­goni za szczę­ściem – drugi dzień w Bhu­ta­nie (29.10.2023)

W po­goni za szczę­ściem – trzeci dzień w Bhu­ta­nie (30.10.2023)

W po­goni za szczę­ściem – czwarty dzień w Bhu­ta­nie (31.10.2023)

Z po­wro­tem w Kat­mandu (1–2.11.2023)

Ostatni dzień przy­gody i wi­taj w domu! (3–4.11.2023)Dro­dzy Czy­tel­nicy,

czę­sto na po­czątku lub na końcu książki po­ja­wiają się po­dzię­ko­wa­nia. Za­wsze za­sta­na­wia­łam się, kto je czyta, skoro zwy­kły Czy­tel­nik z re­guły nie zna żony, męża i dzieci (oraz wszyst­kich wy­mie­nia­nych przez au­tora osób), które w ja­kiś spo­sób przy­czy­niły się do po­wsta­nia da­nej książki. Do­piero gdy sama na­pi­sa­łam książkę, a wła­ści­wie bar­dziej pa­su­ją­cym okre­śle­niem bę­dzie „dru­ko­wany blog po­dróż­ni­czy”, to po­my­śla­łam so­bie, że po­dzię­ko­wa­nia po­winny jed­nak się tu zna­leźć.

A dla kogo w tym przy­padku?

No, na pewno dla Asi i Ma­rii (imiona dziew­czyn, tak jak i moje oraz mo­jej ro­dziny, zo­stały zmie­nione ze względu na pry­watny cha­rak­ter tej opo­wie­ści). A więc dzię­kuję Asi i Ma­rii za to, że ze­bra­ły­śmy się na od­wagę i po­je­cha­ły­śmy na tę nie­zwy­kłą wy­prawę, a także za to, że wy­trzy­ma­ły­śmy ze sobą, i że do­pi­sy­wał nam hu­mor, i że da­ły­śmy radę na wy­so­ko­ściach. I że nie po­szły­śmy do Go­kyo, bo pew­nie tak miało być i ubez­pie­czy­ciel za­osz­czę­dził na zwra­ca­niu kosz­tów za trans­port zwłok.

Gdyby nie dziew­czyny, to nie by­łoby ani tej wy­prawy, ani tej książki.

Wy­prawy też by nie było, gdyby mój mąż zgło­sił ostre weto, bo ża­den Ne­pal nie jest wart po­sta­wie­nia na szali mał­żeń­stwa, ale na szczę­ście weta nie po­sta­wił (cho­ciaż wiem, że się mar­twił i de­ner­wo­wał). I za tę tro­skę mu bar­dzo, bar­dzo dzię­kuję. A mo­jej Zosi dzię­kuję przede wszyst­kim za to, że pod­czas mo­jego po­bytu w Ne­palu nie przy­spa­rzała trosk Mar­kowi, co uczy­niło po­dróż spo­koj­niej­szą, niż się spo­dzie­wa­łam.

I mu­szę na­pi­sać o mo­jej sio­strze Eli, a także o Ali i Kasi – mo­ich przy­ja­ciół­kach, które do­pin­gują mnie i za­chę­cają do pi­sa­nia, a w do­datku mó­wią, że się im po­doba.

A na ko­niec chcę po­dzię­ko­wać An­drze­jowi Tu­chol­skiemu, z któ­rym mia­łam warsz­taty w mo­jej fir­mie. To on skon­tak­to­wał mnie z Twardą Oprawą, a tam za­opie­ko­wała się mną Kinga, Marta i przede wszyst­kim Agnieszka. Efek­tem tej opieki jest wła­śnie ni­niej­sza książka.

Dla mnie pi­sa­nie było ogromną przy­jem­no­ścią, tym bar­dziej że jesz­cze raz mo­głam prze­żyć na­szą – czyli moją i dziew­czyn – wę­drówkę.

Może i dla Was ta wy­cieczka bę­dzie ła­twa i przy­jemna, tym bar­dziej że nie mu­si­cie wspi­nać się na 4000 m n.p.m.

Przy­jem­nego czy­ta­nia!

NelaDlaczego Himalaje?

Dro­dzy Czy­tel­nicy,

za­nim opo­wiem Wam o mo­jej ostat­niej po­dróży do Ne­palu i Bhu­tanu, chcę, aby­ście wie­dzieli, że ma­cie do czy­nie­nia ze zwy­czajną dziew­czyną (nie­za­leż­nie od wieku lu­bię mó­wić o so­bie „dziew­czyna”), która dwa­dzie­ścia lat temu była na dnie roz­pa­czy i którą los na­gle i nie­ocze­ki­wa­nie rzu­cił do Ne­palu. I Ne­pal ją ura­to­wał. Zmie­nił i ura­to­wał.

Czy je­stem pi­sarką? Oj nie, na pewno nie. Czy je­stem po­dróż­niczką? A to za­leży, kogo na­zwiemy po­dróż­ni­kiem. Je­śli osobę, która ma w so­bie cie­ka­wość świata, nie­za­leż­nie czy ten świat znaj­duje się tuż za mie­dzą, czy też na dru­gim krańcu Ziemi, to tak, je­stem po­dróż­niczką. Pa­mię­tam, że kiedy by­łam mała i miesz­ka­łam przez kilka lat na pod­lu­bel­skiej wsi, za­wsze się gdzieś wy­bie­ra­łam. A to na łąkę, a to z są­sia­dem w pole, a to na po­bli­ską górkę Do­rotkę po­ro­śniętą du­żymi li­śćmi ło­pianu, spod któ­rych nie było mnie wi­dać.

Gdy ro­dzice prze­pro­wa­dzili się do mia­sta, to nie­stety skoń­czyło się bez­tro­skie od­kry­wa­nie świata. Mia­sto rzą­dziło się swo­imi pra­wami, a ja z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wa­łam każ­dych wa­ka­cji, pod­czas któ­rych mo­głam po­je­chać do uko­cha­nej babci i znowu po­biec na łąkę. Z ro­dzi­cami (ze wzglę­dów fi­nan­so­wych) nie ­zwie­dza­li­śmy świata. Świata! Też mi się na­pi­sało! Nie zwie­dza­li­śmy na­wet Pol­ski. Oknem na świat były wy­cieczki szkolne, któ­rych – dzięki na­szej uczą­cej geo­gra­fii wy­cho­waw­czyni – mie­li­śmy sporo. I na­gle w cza­sie wa­ka­cji zro­dziła się moż­li­wość wy­jazdu na obóz do Za­ko­pa­nego. Tam wszystko było atrak­cją, po­cząw­szy od pię­tro­wych łó­żek w Domu Tu­ry­sty, a skoń­czyw­szy na cho­dzą­cym po Kru­pów­kach bia­łym miśku, z któ­rym co za­moż­niejsi tu­ry­ści mo­gli zro­bić so­bie zdję­cie.

Jed­nak naj­bar­dziej w pa­mięci utkwił mi szlak do Mu­ro­wańca. Nie wiem, czy wtedy wie­dzia­łam, co to Mu­ro­wa­niec i ja­kim szla­kiem idziemy, ale góry, które zo­ba­czy­łam, były piękne.

Za­chwy­ci­łam się i tak mi już zo­stało. Pew­nie dla­tego, kiedy już mo­głam sama wy­jeż­dżać, za­wsze wy­bie­ra­łam Ta­try. Pra­wie każdy wolny week­end ozna­czał dla mnie wy­jazd w naj­wyż­sze góry Pol­ski.

To wła­śnie tam, w Do­li­nie Cho­cho­łow­skiej, po­zna­łam mo­jego przy­szłego męża, z któ­rym za­czę­łam od­kry­wać inne góry. Za­wsze jed­nak Ta­try były na pierw­szym miej­scu.

Ko­lej­nym od­kry­wa­niem było po­zna­wa­nie sto­licy. Do War­szawy przy­wio­dła mnie mi­łość. Oczy­wi­ście mi­łość nie do mia­sta, tylko do mo­jego przy­szłego męża. Mia­łam za­cząć z nim nową wę­drówkę i nową po­dróż.

Ale wie­cie, jak to jest w ży­ciu. Los bywa prze­wrotny i bawi się na­szymi ocze­ki­wa­niami i ma­rze­niami. Ja za­mknę­łam za sobą drzwi w moim ro­dzin­nym mie­ście i przy­je­cha­łam do sto­licy, a mój przy­szły mąż po­szedł do szpi­tala. Hi­sto­ria ta nie skoń­czyła się happy en­dem. Zdą­ży­li­śmy wziąć ślub, a po­tem nie­spełna dzie­więć mie­sięcy wal­czy­li­śmy z cho­robą. I tę walkę prze­gra­li­śmy. Zo­sta­łam sama w ob­cym mie­ście, w no­wej pracy, z ogromną pustką w du­szy i z bez­na­dzieją w sercu. Mo­dli­łam się o śmierć, ale ta nie przy­cho­dziła. Cho­dzi­łam do pracy, a po­tem wra­ca­łam do domu i pła­ka­łam. I tak mi­jał dzień za dniem. Z cza­sem się przy­zwy­cza­iłam, ale to nie było ży­cie, a na pewno nie ta­kie, ja­kie można so­bie wy­ma­rzyć. I tak jak kie­dyś na­gle mia­łam oka­zję po­je­chać do Za­ko­pa­nego, tak wtedy nada­rzyła się oka­zja, aby ra­zem z trójką przy­ja­ciół po­je­chać do Ne­palu, o któ­rym wie­dzia­łam tylko tyle, że ma naj­wyż­sze góry świata i jest kra­jem Szer­pów. Tak jak na­pi­sa­łam na po­czątku, Ne­pal mnie uzdro­wił i od­mie­nił. Mia­łam szczę­ście wy­je­chać do tego kraju aż trzy razy z rzędu, rok po roku.

Czy wów­czas, pod­czas tych po­dróży, wy­da­rzyło się coś spek­ta­ku­lar­nego? Chyba tylko to, że po po­wro­cie do Pol­ski z pierw­szej wy­prawy za­miast czar­nego swe­tra (po trzech la­tach no­sze­nia czerni) za­ło­ży­łam nie­bie­ski. Był to sym­bo­liczny znak bu­dze­nia się z le­targu i że­gna­nia z ża­łobą. Rok póź­niej po­le­cia­łam do Ne­palu drugi raz i na do­bre za­chwy­ci­łam się Hi­ma­la­jami, zwłasz­cza że mie­li­śmy za­pla­no­wany trek­king w oko­li­cach Mo­unt Eve­re­stu, czyli w bar­dzo ma­low­ni­czym re­jo­nie.

Trzeci raz z rzędu był już krót­szym, bo tylko dwu­ty­go­dnio­wym wy­pa­dem. Po­je­cha­łam głów­nie po to, aby jesz­cze po­pa­trzeć na Hi­ma­laje, po­czuć za­pach Kat­mandu i za­sma­ko­wać eg­zo­tyki. Wie­dzia­łam, że Ne­pal już na do­bre za­ko­rze­nił się w moim sercu, a wy­prawy spo­wo­do­wały, że na nowo za­czę­łam cie­szyć się ży­ciem.

Póź­niej po­zna­łam Marka, mo­jego dru­giego męża, uro­dzi­łam córkę Zo­się i „skoń­czyło się ru­ma­ko­wa­nie”, jak to mó­wił Osioł z filmu Shrek. Z gór wy­so­kich od czasu do czasu udało nam się ro­dzin­nie wy­je­chać w Ta­try, ale o Hi­ma­la­jach mo­głam za­po­mnieć.

Po­zo­stała je­dy­nie tę­sk­nota.

Cza­sami śniło mi się tylko, że przy­la­tuję do Kat­mandu, a po­tem wy­bie­ram się na trek­king. Oczy­wi­ście Kat­mandu z mo­jego snu nie było tym mia­stem, które za­pa­mię­ta­łam, a trek­king pro­wa­dził po dziw­nych i ob­cych szla­kach. Gu­bi­łam się na Tha­melu, spa­łam w ja­kichś ciem­nych po­miesz­cze­niach i wszystko było ra­czej prze­ra­ża­jące. Na szczę­ście bu­dzi­łam się z ulgą, że był to tylko zły sen, za­sta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy po­zna­ła­bym te miej­sca, po któ­rych po­dró­żo­wa­łam tak wiele lat temu.

Nie są­dzi­łam, że po tak dłu­giej prze­rwie będę miała szansę, aby się o tym prze­ko­nać. Od mo­jego ostat­niego po­bytu w tam­tych stro­nach mi­nęło dwa­dzie­ścia lat, a ja by­łam w ta­kim mo­men­cie swo­jego ży­cia, że bar­dzo, ale to roz­pacz­li­wie bar­dzo chcia­łam wró­cić do Ne­palu.

I wła­śnie o tym jest ta moja opo­wieść. Opo­wieść o po­wro­cie do Ne­palu, o wę­drówce w Hi­ma­laje i o za­sma­ko­wa­niu le­gen­dar­nego szczę­ścia w Bhu­ta­nie, a także o wę­drówce w głąb sie­bie. Czy coś zna­la­złam? Czy otrzy­ma­łam od­po­wiedź na moje py­ta­nia? To ni­gdy nie jest jed­no­znaczne i osta­tecz­nie może nie aż tak ważne. Nie­za­leż­nie od tego, czy osią­gnę­łam za­mie­rzony cel, czy nie, za­pra­szam do wspól­nej wę­drówki. Może Was za­in­spi­ruję i za­chęcę? Prze­cież je­stem zwy­czajną dziew­czyną, któ­rej po po­nad dwu­dzie­stu la­tach udało się wy­ru­szyć w ko­lejną po­dróż do Ne­palu…

Sa­dhu – święci mę­żo­wie (zdję­cia z mo­jego ar­chi­wum, 2001 r.)Warszawa – Katmandu – początek podróży (12–13.10.2023)

Sie­dzia­łam w sa­mo­lo­cie. Obok mnie Ma­ria i Aśka. Le­cia­ły­śmy do Du­baju, gdzie cze­kała nas prze­siadka na bez­po­średni lot do Kat­mandu.

Za­mknę­łam oczy. Wy­le­cia­ły­śmy po dwu­dzie­stej dru­giej, więc była to do­bra pora, aby za­snąć. Ja jed­nak nie mo­głam spać, gdyż wszystko we mnie się go­to­wało. Za dużo emo­cji i wra­żeń spo­wo­do­wa­nych nie tylko ty­pową go­rączką po­dróż­ni­czą, ale na­gro­ma­dzo­nym od bli­sko dwóch lat stre­sem.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie – mó­wi­łam sama do sie­bie. – Ne­pal cię ura­tuje. Zo­ba­czysz. Bę­dzie tak samo jak dwa­dzie­ścia lat temu. Po­le­cisz, pój­dziesz w góry i wszystko ułoży się w gło­wie. Zo­ba­czysz – ułoży się w gło­wie.

Jed­nak stres od­pły­wał bar­dzo po­woli. By­łam zmę­czona. Kilka dni przed wy­lo­tem pa­ko­wa­łam się, spraw­dza­łam li­stę rze­czy, po­tem wszystko wy­rzu­ca­łam z ple­caka i pa­ko­wa­łam jesz­cze raz, aby zmie­ścić się w prze­pi­so­wej wa­dze ba­gażu.

Wę­zeł w żo­łądku rósł i nie mo­głam spać, a smutku i re­zy­gna­cji do­ło­żyła nie­spełna dwa ty­go­dnie przed wy­lo­tem śmierć mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela Ta­dzika. Roz­biło mnie to to­tal­nie. Od­szedł naj­bar­dziej opty­mi­styczny i pe­łen ener­gii czło­wiek, ja­kiego zna­łam. Nie spo­sób opi­sać straty, je­śli ktoś był przy to­bie przez po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat, a po­tem na­gle go nie ma.

– Chic­ken or ve­ge­ta­bles? – Ste­war­desa roz­no­sząca po­si­łek wy­rwała mnie z roz­my­ślań.

– Chic­ken – od­po­wie­dzia­łam bez więk­szego za­sta­na­wia­nia się, ma­jąc na uwa­dze fakt, że w Ne­palu ra­czej będę wo­lała jeść da­nia we­ge­ta­riań­skie.

Aśka z Ma­rią, które tro­chę przy­sy­piały, też obu­dziły się, aby zjeść po­si­łek.

Le­cia­ły­śmy li­niami Fly­du­bai i nie wiem, dla­czego za­ło­ży­łam (pew­nie ze względu na Du­baj w na­zwie), że wszystko w sa­mo­lo­cie bę­dzie „na wy­pa­sie”. Nic bar­dziej my­lą­cego. Można po­wie­dzieć, że te li­nie są tro­chę ulep­szoną wer­sją ta­nich li­nii lot­ni­czych. Mało miej­sca w sa­mo­lo­cie, ta­kie so­bie po­siłki, a filmy, które można było oglą­dać na mo­ni­to­rach wbu­do­wa­nych w sie­dze­nia, były do­dat­kowo płatne. Tak samo jak i wino, które kie­dyś bez li­mitu ser­wo­wano do po­sił­ków i któ­rym kil­ku­krot­nie pod­czas na­szej pierw­szej po­dróży wzno­si­li­śmy to­a­sty za Ne­pal.

Cóż po­ra­dzić? Loty z roku na rok sta­wały się co­raz bar­dziej po­wszechne i po­pu­larne, ro­sła liczba li­nii lot­ni­czych, ale czę­sto nie wią­zało się to ani z wy­godą lotu, ani z niż­szą ceną. Mimo tej po­wszech­no­ści lot trzeba było re­zer­wo­wać wcze­śniej, za­równo ze względu na cenę, jak i na do­stęp­ność miejsc, dla­tego już w marcu zro­bi­ły­śmy z dziew­czy­nami wstępną re­zer­wa­cję. Naj­bar­dziej po­pu­lar­nymi po­łą­cze­niami z Pol­ski do Ne­palu są loty z prze­siadką w Du­baju lub w Doha. Nie wiem, czy w sa­mo­lo­tach li­nii Qa­tar Air­ways lub Emi­ra­tes ofe­rują lep­szy stan­dard niż w Fly­du­bai, ale jak spraw­dza­ły­śmy ceny bi­le­tów, to te li­nie miały droż­sze po­łą­cze­nia, dla­tego też zde­cy­do­wa­ły­śmy się na tań­szą opcję. Jed­nak i tak w po­rów­na­niu z tym, co było kie­dyś, to re­zer­wa­cja lotu prze­biega w miarę spraw­nie. Można w In­ter­ne­cie wy­szu­kać po­łą­cze­nia, za­re­zer­wo­wać, za­pła­cić i otrzy­mać elek­tro­niczny bi­let. „Żadne od­kry­cie Ame­ryki” – po­wie­działby nie­je­den. Tak, ra­cja, te­raz wy­daje się to tak na­tu­ralne i można po­my­śleć, że było tak za­wsze. Nie, nie było, ale to pa­mię­tają tylko naj­starsi gó­rale. Za­równo kupno bi­le­tów, jak i sam lot dwa­dzie­ścia lat temu wy­glą­dały tro­chę ina­czej.

Gdy le­cie­li­śmy do Ne­palu pierw­szy raz, mie­li­śmy tę przy­jem­ność (lub, jak kto woli, nie­przy­jem­ność) le­cieć do Kat­mandu Ae­ro­fło­tem z prze­siadką w Mo­skwie. To do­piero była przy­goda! Bi­lety re­zer­wo­wa­łam w biu­rze Ae­ro­fłotu przez te­le­fon, pra­wie dzie­sięć mie­sięcy przed wy­lo­tem. Co ja­kiś czas dzwo­ni­łam do nich i po­twier­dza­łam re­zer­wa­cję. Pła­cić mie­li­śmy do­piero na około trzy ty­go­dnie przed pla­no­wa­nym wy­jaz­dem. I ­wtedy oka­zało się, że za­miast czte­rech bi­le­tów mamy trzy! I co im zro­bimy, skoro w ża­den spo­sób nie mo­gli­śmy udo­wod­nić, że re­zer­wo­wa­li­śmy cztery? Nie mie­li­śmy żad­nego po­twier­dze­nia, żad­nego ma­ila, nic. Co ro­bić? Re­zy­gno­wać? Cią­gnąć losy, kto po­leci? Ro­bić awan­turę? Nie miało to sensu. By­li­śmy na stra­co­nej po­zy­cji. Trzeba to było ina­czej ro­ze­grać. Za­dzwo­ni­łam do biura Ae­ro­fłotu i za­czę­łam bła­gać. Au­ten­tycz­nie bła­ga­łam. Mó­wi­łam o wy­cze­ki­wa­niu, na­dziei, zbu­rzo­nych ma­rze­niach i tym po­dob­nych rze­czach. Nie wiem, jak to zro­bi­łam, ale wy­pro­si­łam u pra­cow­nika biura cztery bi­lety do Kat­mandu! Dawno nic nie spra­wiło mi tyle ra­do­ści. Tak! Je­dziemy! Matko, je­dziemy! Ra­zem z ko­le­żanką z na­szej ne­pal­skiej grupy po­szły­śmy do biura Ae­ro­fłotu, które mie­ściło się w War­sza­wie przy Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich, i od razu wy­ku­pi­ły­śmy cztery bi­lety, aby nie prze­pa­dły. Ne­pal był już pra­wie na wy­cią­gnię­cie ręki. Z War­szawy do Mo­skwy le­cie­li­śmy nie­du­żym sa­mo­lo­tem po­nad dwie go­dziny. Z po­dróży do­brze za­pa­mię­ta­łam lot­ni­sko Sze­re­mie­tiewo w Mo­skwie, gdzie cze­ka­li­śmy aż je­de­na­ście go­dzin na lot do Kat­mandu, przez co ogar­niała nas głu­pawka. Sie­dzie­li­śmy w je­dy­nej do­stęp­nej re­stau­ra­cji, gdzie za her­batę mu­sie­li­śmy pła­cić w do­la­rach. Ale przy­naj­mniej sie­dzie­li­śmy, gdyż na ca­łym lot­ni­sku nie było krze­seł, na któ­rych można by było od­po­cząć. Są­czy­li­śmy her­batę jak naj­dłu­żej i gra­li­śmy w karty. Ae­ro­fłot za­pew­niał na­wet po­si­łek w trak­cie ocze­ki­wa­nia. Prze­zor­nie za­mó­wi­łam so­bie da­nie we­ge­ta­riań­skie i do­sta­łam mi­skę ryżu i dwa pla­sterki ogórka. Tak było. Zro­bi­łam na­wet zdję­cie tego eg­zo­tycz­nego da­nia. Reszta do­stała ma­ka­ron ze sztuką mięsa. Da­nie jak da­nie, ale bez noża i wi­delca, tylko łyżka do je­dze­nia.

We­ge­ta­riań­skie da­nie. Lot­ni­sko Sze­re­mie­tiewo, 2001 r.

Na­to­miast i tak naj­bar­dziej za­sko­czyły mnie wiel­kie por­cje i ilo­ści je­dze­nia w sa­mo­lo­cie, a także ste­war­desy, które ab­so­lut­nie nie były po­dobne do ste­war­des z in­nych li­nii lot­ni­czych. Po­stawne, duże ko­biety, a nie wy­chu­dzone młode dziew­czyny. Ta­kim ko­bie­tom ża­den awan­tu­ru­jący się po­dróżny na pewno nie pod­sko­czył. Były w nich taka siła i moc, że je­stem prze­ko­nana, iż na­wet w przy­padku przy­mu­so­wego lą­do­wa­nia wy­nio­słyby nie­jed­nego męż­czy­znę z sa­mo­lotu. Mimo że były różne opi­nie na te­mat Ae­ro­fłotu, np. że sa­mo­loty nie są bez­pieczne, to my do­le­cie­li­śmy do Ne­palu szczę­śli­wie i roz­po­czę­li­śmy na­szą przy­godę. Te­raz też mia­łam na­dzieję na taki roz­wój wy­da­rzeń. Sze­ścio­go­dzinny lot upły­nął nam czę­ściowo na czy­ta­niu, a czę­ściowo na drze­ma­niu i na tę­pym ga­pie­niu się przez okno.

Około szó­stej nad ra­nem do­le­cia­ły­śmy do Du­baju. Mimo wcze­snej pory po­wie­trze na ze­wnątrz było nie­zwy­kle go­rące. Na szczę­ście szok tem­pe­ra­tu­rowy nie trwał długo, gdyż za­równo au­to­bus, któ­rym prze­miesz­cza­ły­śmy się po­mię­dzy ter­mi­na­lami, jak i sama hala od­lo­tów były kli­ma­ty­zo­wane. Na prze­siadkę mu­sia­ły­śmy cze­kać po­nad pięć go­dzin. Ter­mi­nal, z któ­rego od­la­ty­wały sa­mo­loty do Kat­mandu, nie był duży, a co za tym idzie, oprócz McDo­nald’s i KFC nie było spe­cjal­nych miejsc, aby za­trzy­mać się na je­dze­nie, a po­tem w spo­koju po­cze­kać na lot. Jak tylko zo­ba­czy­łam McDo­nalda, to od razu po­my­śla­łam so­bie o mo­jej córce Zosi, która by­łaby prze­szczę­śliwa, gdyby miała cze­kać na lot w tym miej­scu. W prze­ci­wień­stwie do mnie jest fanką tej sie­ciówki od mo­mentu, kiedy w wieku mniej wię­cej czte­rech lat opie­kunka za­pro­wa­dziła ją tam na frytki. Zo­sia opo­wia­dała wtedy z za­chwy­tem, że była w bar­dzo pięk­nej re­stau­ra­cji. Za­chwyt po­zo­stał jej nie­stety do dziś.

My, cho­ciaż nie po­dzie­la­ły­śmy fa­scy­na­cji Zosi, to i tak pra­wie przez pięć go­dzin oku­po­wa­ły­śmy sto­lik w McDo­nal­dzie, je­dząc co nieco i roz­ma­wia­jąc na różne te­maty. Czę­sto w roz­mo­wach prze­wi­jał się te­mat pracy, po­nie­waż pra­cu­jemy ra­zem w jed­nej du­żej kor­po­ra­cji. Nie będę wcho­dzić w szcze­góły skom­pli­ko­wa­nych struk­tur na­szej firmy, ale – mó­wiąc w skró­cie – każda z nas jest zwią­zana z pracą w dziale per­so­nal­nym, czyli tak zwa­nym HR. Ja pra­cuję w War­sza­wie, a Ma­ria i Aśka w mia­stach na za­cho­dzie Pol­ski. Fi­zycz­nie na co dzień się nie wi­du­jemy, jed­nak od czasu do czasu mamy wspólne wir­tu­alne spo­tka­nia, na któ­rych oma­wiamy sprawy służ­bowe, ale też cza­sami za­ha­czamy o te­maty nie­zwią­zane z pracą. Nie pa­mię­tam, kiedy na­sza roz­mowa ze­szła na Hi­ma­laje i ewen­tu­alny wspólny wy­jazd, bo po­mysł na pewno tro­chę kieł­ko­wał, za­nim prze­mie­nił się w re­ali­za­cję. Grunt, że się zde­cy­do­wa­ły­śmy i te­raz, sie­dząc na lot­ni­sku w Du­baju, pod­gry­za­ły­śmy frytki z McDo­nalda, po­pi­ja­jąc je coca-colą.

O wieku grupy nie wy­pada mó­wić, ale my­ślę, że jak na­pi­szę, że wszyst­kie oscy­lo­wa­ły­śmy w oko­li­cach pięć­dzie­siątki (gdzie oscy­la­cja ozna­czała kilka lat po pięć­dzie­siątce i kilka lat przed), to nie minę się z prawdą. Śmia­łam się, że bę­dziemy miały ha­sło: „Gang eme­ry­tek je­dzie w Hi­ma­laje”.

Jesz­cze koń­cząc pre­zen­ta­cję „gangu”, do­dam, że z Aśką by­łam trzy razy w Ne­palu na wcze­śniej­szych wy­pra­wach i wy­da­wało mi się, że znam ją na tyle, że wiem, czego mogę się po niej spo­dzie­wać pod­czas wspól­nego wy­jazdu, na­to­miast z Ma­rią mia­łam tylko prze­lotne spo­tka­nia. Wie­dzia­łam, że lubi po­dró­żo­wać oraz ak­tyw­nie spę­dza czas, przede wszyst­kim jeż­dżąc na róż­nego ro­dzaju dłuż­sze i krót­sze wy­pady ro­we­rowe. Ma­ria ni­gdy nie była na trek­kingu, ale bar­dzo chciała po­je­chać do Bhu­tanu, więc po­łą­czy­ły­śmy siły i ma­rze­nia i w po­ło­wie paź­dzier­nika 2023 roku roz­po­czę­ły­śmy wspólny trzy­ty­go­dniowy urlop, ma­jąc w pla­nach trek­king do Go­kyo, a na­stęp­nie wy­cieczkę do Bhu­tanu.

Mó­wiąc szcze­rze, nie ana­li­zo­wa­łam szcze­gó­łowo, czy ja­dąc w ta­kim skła­dzie uda nam się przez te trzy ty­go­dnie prze­żyć ze sobą we względ­nym spo­koju, nie po­kłó­cić się i – co naj­waż­niej­sze – dać radę zdro­wot­nie na wy­so­ko­ściach. Poza tym ta­kie ana­lizy to mo­głam ro­bić dzie­więć mie­sięcy przed wy­lo­tem, kiedy re­zer­wo­wa­ły­śmy bi­lety i ukła­da­ły­śmy plan wy­prawy. Te­raz już było za późno, aby o tym my­śleć. Sie­dzia­ły­śmy w Du­baju, ko­czu­jąc przy McDo­nal­dzie i cze­ka­jąc na sa­mo­lot do Kat­mandu. Lot trwał pra­wie cztery i pół go­dziny, a sa­mo­lot był jesz­cze mniej­szy i cia­śniej­szy niż ten, któ­rym le­cia­ły­śmy z War­szawy, ale w ogóle nie zwra­ca­łam na to uwagi. Nie mo­głam się do­cze­kać, kiedy wy­lą­du­jemy w Kat­mandu i zo­ba­czę Rama, który jako prze­wod­nik za­wsze to­wa­rzy­szył nam pod­czas na­szych trzech trek­kin­gów.

Wy­lą­do­wa­ły­śmy po go­dzi­nie dzie­więt­na­stej czasu ne­pal­skiego. Au­to­bus pod­wiózł nas do wej­ścia na lot­ni­sko, gdzie tu­ry­stów wi­tała złota rzeźba jed­nego z czczo­nych bo­gów.

Lot­ni­sko, w po­rów­na­niu z tym, które mia­łam w pa­mięci, zde­cy­do­wa­nie się zmie­niło. Tech­nika za­wi­tała i tu­taj. Nie trzeba było wy­peł­niać w sa­mo­lo­cie pa­pie­ro­wych wnio­sków o wizę. Za­wnio­sko­wa­ły­śmy na miej­scu, wpi­su­jąc dane on­line na jed­nym z ekra­nów znaj­du­ją­cych się w hali przy­lo­tów, zro­bi­ły­śmy zdję­cie wnio­sku, za­pła­ci­ły­śmy pięć­dzie­siąt do­la­rów i już jedną nogą by­ły­śmy poza strefą lot­ni­skową. Jedną nogą, bo trzeba było jesz­cze ode­brać ba­gaże. Po­my­śla­łam so­bie, że nie było mnie tu­taj dwa­dzie­ścia lat i cena za wizę wzro­sła o dwa­dzie­ścia do­la­rów. Je­den do­lar na rok. Nie było aż tak źle.

Już na sa­mym po­czątku spo­tkała nas dość za­bawna sy­tu­acja. Pa­mię­ta­ły­śmy z Aśką o tym, że daw­niej, jak tylko wy­cho­dziło się z lot­ni­ska, to tłum lu­dzi rzu­cał się na ba­gaże tu­ry­stów, aby za­nieść je do ocze­ku­ją­cych tak­só­wek i za­in­ka­so­wać po kilka do­la­rów. Nie chcia­ły­śmy paść ofiarą fał­szy­wych ba­ga­żo­wych, więc strze­gły­śmy na­szych ple­ca­ków jak nie­pod­le­gło­ści i kiedy dwóch Ne­pal­czy­ków za­częło ich do­ty­kać, rzu­ci­ły­śmy się na ba­gaże, gło­śno pro­te­stu­jąc: No, no, no. No, no, no! Oka­zało się, że nie byli to żadni tra­ga­rze, tylko ko­lejna kon­trola lot­ni­skowa, jed­nak na­sze no, no, no tak ich roz­śmie­szyło, że od­pu­ścili spraw­dza­nie ple­ca­ków i śmie­jąc się w głos, za­częli na­śla­do­wać nasz roz­pacz­liwy sprze­ciw. No głu­pio wy­szło, nie ma co. Jed­nak nie mia­łam czasu, aby się tym przej­mo­wać. Wy­pa­try­wa­łam Rama.

Był! Przy­szedł!

Po­zna­łam go! Wia­domo, zmie­nił się tro­chę. Nie był to już taki szczu­plutki trzy­dzie­sto­pa­ro­la­tek, ale źle nie wy­glą­dał. Przy­wi­tał nas, jak to było w zwy­czaju, wień­cami z po­ma­rań­czo­wych na­giet­ków, które za­rzu­cił nam na szyję.

„Uff! Jest do­brze” – po­my­śla­łam.

I wie­cie co? Wcale nie czu­łam tej wie­lo­let­niej prze­rwy. Mia­łam wra­że­nie, jakby to było cał­kiem nie­dawno, kiedy że­gna­li­śmy się, mó­wiąc so­bie Go­od­bye.

Ram spoj­rzał na mnie i swoim pro­stym an­giel­skim, bez żad­nych ogró­dek stwier­dził, że do­brze wy­glą­dam, co miało zna­czyć ni mniej, ni wię­cej, że… no… do­brze wy­glą­dam.

Oczy­wi­ście by­łam świa­doma, co miał na my­śli. Nie­stety upły­nęło dwa­dzie­ścia lat, od kiedy wi­dział mnie po raz ostatni, i mia­łam wra­że­nie, że tak, jak cena za wizę wzra­stała śred­nio o jed­nego do­lara na rok, tak i moja waga wzra­stała śred­nio o je­den ki­lo­gram na rok.

Czy by­łam z tego za­do­wo­lona? No jak nor­malna ko­bieta może być za­do­wo­lona z ta­kiego stanu rze­czy? Nie może. Wy­star­czy, że po­pa­trzy w lu­stro. Ja też pa­trzy­łam i nie by­łam za­do­wo­lona. Do­dat­kowo mia­łam świa­do­mość tego, że na­wet wro­dzony urok oso­bi­sty i po­ja­wia­jące się cza­sami bły­ski w blue eyes na nie­wiele mi się zda­dzą.

Jed­nak czy to było te­raz naj­waż­niej­sze? Nie, nie było. Ram w swo­jej szcze­ro­ści i braku dy­plo­ma­cji stwier­dził fakt i na­wet nie są­dził, że po­wie­dział coś nie­sto­sow­nego. Jak tylko wsie­dli­śmy do sa­mo­chodu, za­czął opo­wia­dać, co u niego sły­chać. Sta­ra­łam się słu­chać go uważ­nie, jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­jąc oto­cze­nie, które bar­dzo się zmie­niło. Przed lot­ni­skiem wy­bu­do­wano duży par­king, a wo­kół były re­stau­ra­cje. „WOW – po­my­śla­łam so­bie – tyle zmian”.

Zmar­twiło nas na­to­miast to, co usły­sza­ły­śmy od Rama, który nie czuł się do­brze po prze­by­tej nie­dawno ope­ra­cji. Wie­dzia­łam, że był w szpi­talu, gdyż sam mi to po­wie­dział przez te­le­fon kilka ty­go­dni przed na­szym przy­lo­tem, jed­nak mia­łam na­dzieję, że wy­do­brzeje na tyle, aby iść z nami na trek­king.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: