Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Tam gdzie ziemia styka się z niebem - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
31 października 2024
40,00
4000 pkt
punktów Virtualo

Tam gdzie ziemia styka się z niebem - ebook

Książka jest spisanym blogiem podróżniczym o wyprawie w Himalaje. Miałam to szczęście, że dwadzieścia lat temu byłam w Nepalu aż trzy razy i Nepal uratował mnie z depresji i ze smutku. W ubiegłym roku udało mi się zrealizować moje marzenie i po raz kolejny odwiedzić Nepal, który wracał do mnie tylko w snach. Podróż do Nepalu połączyłam z szukaniem szczęścia w Bhutanie. Jeśli chcecie wspólnie ze mną powędrować w rejony gdzie ziemia styka się z niebem, to serdecznie zapraszam.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397355422
Rozmiar pliku: 37 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Okładka

Strona przed­ty­tu­łowa

Strona ty­tu­łowa

Strona re­dak­cyjna

De­dy­ka­cja

Wstęp

Cy­tat

Dla­czego Hi­ma­laje?

War­szawa – Kat­mandu – po­czą­tek po­dróży (12–13.10.2023)

Kat­mandu – włó­cze­nie się po mie­ście (14.10.2023)

Ra­me­ch­hap – ko­czo­wa­nie na lot­ni­sku (15.10.2023)

Lu­kla – Phak­ding – pierw­szy dzień trek­kingu (16.10.2023)

Phak­ding – Na­mche Ba­zar – drugi dzień trek­kingu (17.10.2023)

Od­po­czy­nek w Na­mche Ba­zar i zmiana pla­nów trek­kin­go­wych (18.10.2023)

Na­mche Ba­zar – Khum­jung (19.10.2023)

Khum­jung – Teng­bo­che (20.10.2023)

Wra­camy z gór, czyli trasa z Teng­bo­che do Na­mche Ba­zar (21.10. 2023)

Włó­cze­nie się po Na­mche Ba­zar (22.10. 2023)

Po­wrót do Phak­ding (23.10.2023)

Lu­kla – Kat­mandu (24–25.10.2023)

Kat­mandu (26–27.10.2023)

BHU­TAN, czyli w KRÓ­LE­STWIE SMOKA

W po­goni za szczę­ściem – pierw­szy dzień w Bhu­ta­nie (28.10.2023)

W po­goni za szczę­ściem – drugi dzień w Bhu­ta­nie (29.10.2023)

W po­goni za szczę­ściem – trzeci dzień w Bhu­ta­nie (30.10.2023)

W po­goni za szczę­ściem – czwarty dzień w Bhu­ta­nie (31.10.2023)

Z po­wro­tem w Kat­mandu (1–2.11.2023)

Ostatni dzień przy­gody i wi­taj w domu! (3–4.11.2023)Dro­dzy Czy­tel­nicy,

czę­sto na po­czątku lub na końcu książki po­ja­wiają się po­dzię­ko­wa­nia. Za­wsze za­sta­na­wia­łam się, kto je czyta, skoro zwy­kły Czy­tel­nik z re­guły nie zna żony, męża i dzieci (oraz wszyst­kich wy­mie­nia­nych przez au­tora osób), które w ja­kiś spo­sób przy­czy­niły się do po­wsta­nia da­nej książki. Do­piero gdy sama na­pi­sa­łam książkę, a wła­ści­wie bar­dziej pa­su­ją­cym okre­śle­niem bę­dzie „dru­ko­wany blog po­dróż­ni­czy”, to po­my­śla­łam so­bie, że po­dzię­ko­wa­nia po­winny jed­nak się tu zna­leźć.

A dla kogo w tym przy­padku?

No, na pewno dla Asi i Ma­rii (imiona dziew­czyn, tak jak i moje oraz mo­jej ro­dziny, zo­stały zmie­nione ze względu na pry­watny cha­rak­ter tej opo­wie­ści). A więc dzię­kuję Asi i Ma­rii za to, że ze­bra­ły­śmy się na od­wagę i po­je­cha­ły­śmy na tę nie­zwy­kłą wy­prawę, a także za to, że wy­trzy­ma­ły­śmy ze sobą, i że do­pi­sy­wał nam hu­mor, i że da­ły­śmy radę na wy­so­ko­ściach. I że nie po­szły­śmy do Go­kyo, bo pew­nie tak miało być i ubez­pie­czy­ciel za­osz­czę­dził na zwra­ca­niu kosz­tów za trans­port zwłok.

Gdyby nie dziew­czyny, to nie by­łoby ani tej wy­prawy, ani tej książki.

Wy­prawy też by nie było, gdyby mój mąż zgło­sił ostre weto, bo ża­den Ne­pal nie jest wart po­sta­wie­nia na szali mał­żeń­stwa, ale na szczę­ście weta nie po­sta­wił (cho­ciaż wiem, że się mar­twił i de­ner­wo­wał). I za tę tro­skę mu bar­dzo, bar­dzo dzię­kuję. A mo­jej Zosi dzię­kuję przede wszyst­kim za to, że pod­czas mo­jego po­bytu w Ne­palu nie przy­spa­rzała trosk Mar­kowi, co uczy­niło po­dróż spo­koj­niej­szą, niż się spo­dzie­wa­łam.

I mu­szę na­pi­sać o mo­jej sio­strze Eli, a także o Ali i Kasi – mo­ich przy­ja­ciół­kach, które do­pin­gują mnie i za­chę­cają do pi­sa­nia, a w do­datku mó­wią, że się im po­doba.

A na ko­niec chcę po­dzię­ko­wać An­drze­jowi Tu­chol­skiemu, z któ­rym mia­łam warsz­taty w mo­jej fir­mie. To on skon­tak­to­wał mnie z Twardą Oprawą, a tam za­opie­ko­wała się mną Kinga, Marta i przede wszyst­kim Agnieszka. Efek­tem tej opieki jest wła­śnie ni­niej­sza książka.

Dla mnie pi­sa­nie było ogromną przy­jem­no­ścią, tym bar­dziej że jesz­cze raz mo­głam prze­żyć na­szą – czyli moją i dziew­czyn – wę­drówkę.

Może i dla Was ta wy­cieczka bę­dzie ła­twa i przy­jemna, tym bar­dziej że nie mu­si­cie wspi­nać się na 4000 m n.p.m.

Przy­jem­nego czy­ta­nia!

NelaDlaczego Himalaje?

Dro­dzy Czy­tel­nicy,

za­nim opo­wiem Wam o mo­jej ostat­niej po­dróży do Ne­palu i Bhu­tanu, chcę, aby­ście wie­dzieli, że ma­cie do czy­nie­nia ze zwy­czajną dziew­czyną (nie­za­leż­nie od wieku lu­bię mó­wić o so­bie „dziew­czyna”), która dwa­dzie­ścia lat temu była na dnie roz­pa­czy i którą los na­gle i nie­ocze­ki­wa­nie rzu­cił do Ne­palu. I Ne­pal ją ura­to­wał. Zmie­nił i ura­to­wał.

Czy je­stem pi­sarką? Oj nie, na pewno nie. Czy je­stem po­dróż­niczką? A to za­leży, kogo na­zwiemy po­dróż­ni­kiem. Je­śli osobę, która ma w so­bie cie­ka­wość świata, nie­za­leż­nie czy ten świat znaj­duje się tuż za mie­dzą, czy też na dru­gim krańcu Ziemi, to tak, je­stem po­dróż­niczką. Pa­mię­tam, że kiedy by­łam mała i miesz­ka­łam przez kilka lat na pod­lu­bel­skiej wsi, za­wsze się gdzieś wy­bie­ra­łam. A to na łąkę, a to z są­sia­dem w pole, a to na po­bli­ską górkę Do­rotkę po­ro­śniętą du­żymi li­śćmi ło­pianu, spod któ­rych nie było mnie wi­dać.

Gdy ro­dzice prze­pro­wa­dzili się do mia­sta, to nie­stety skoń­czyło się bez­tro­skie od­kry­wa­nie świata. Mia­sto rzą­dziło się swo­imi pra­wami, a ja z nie­cier­pli­wo­ścią wy­cze­ki­wa­łam każ­dych wa­ka­cji, pod­czas któ­rych mo­głam po­je­chać do uko­cha­nej babci i znowu po­biec na łąkę. Z ro­dzi­cami (ze wzglę­dów fi­nan­so­wych) nie ­zwie­dza­li­śmy świata. Świata! Też mi się na­pi­sało! Nie zwie­dza­li­śmy na­wet Pol­ski. Oknem na świat były wy­cieczki szkolne, któ­rych – dzięki na­szej uczą­cej geo­gra­fii wy­cho­waw­czyni – mie­li­śmy sporo. I na­gle w cza­sie wa­ka­cji zro­dziła się moż­li­wość wy­jazdu na obóz do Za­ko­pa­nego. Tam wszystko było atrak­cją, po­cząw­szy od pię­tro­wych łó­żek w Domu Tu­ry­sty, a skoń­czyw­szy na cho­dzą­cym po Kru­pów­kach bia­łym miśku, z któ­rym co za­moż­niejsi tu­ry­ści mo­gli zro­bić so­bie zdję­cie.

Jed­nak naj­bar­dziej w pa­mięci utkwił mi szlak do Mu­ro­wańca. Nie wiem, czy wtedy wie­dzia­łam, co to Mu­ro­wa­niec i ja­kim szla­kiem idziemy, ale góry, które zo­ba­czy­łam, były piękne.

Za­chwy­ci­łam się i tak mi już zo­stało. Pew­nie dla­tego, kiedy już mo­głam sama wy­jeż­dżać, za­wsze wy­bie­ra­łam Ta­try. Pra­wie każdy wolny week­end ozna­czał dla mnie wy­jazd w naj­wyż­sze góry Pol­ski.

To wła­śnie tam, w Do­li­nie Cho­cho­łow­skiej, po­zna­łam mo­jego przy­szłego męża, z któ­rym za­czę­łam od­kry­wać inne góry. Za­wsze jed­nak Ta­try były na pierw­szym miej­scu.

Ko­lej­nym od­kry­wa­niem było po­zna­wa­nie sto­licy. Do War­szawy przy­wio­dła mnie mi­łość. Oczy­wi­ście mi­łość nie do mia­sta, tylko do mo­jego przy­szłego męża. Mia­łam za­cząć z nim nową wę­drówkę i nową po­dróż.

Ale wie­cie, jak to jest w ży­ciu. Los bywa prze­wrotny i bawi się na­szymi ocze­ki­wa­niami i ma­rze­niami. Ja za­mknę­łam za sobą drzwi w moim ro­dzin­nym mie­ście i przy­je­cha­łam do sto­licy, a mój przy­szły mąż po­szedł do szpi­tala. Hi­sto­ria ta nie skoń­czyła się happy en­dem. Zdą­ży­li­śmy wziąć ślub, a po­tem nie­spełna dzie­więć mie­sięcy wal­czy­li­śmy z cho­robą. I tę walkę prze­gra­li­śmy. Zo­sta­łam sama w ob­cym mie­ście, w no­wej pracy, z ogromną pustką w du­szy i z bez­na­dzieją w sercu. Mo­dli­łam się o śmierć, ale ta nie przy­cho­dziła. Cho­dzi­łam do pracy, a po­tem wra­ca­łam do domu i pła­ka­łam. I tak mi­jał dzień za dniem. Z cza­sem się przy­zwy­cza­iłam, ale to nie było ży­cie, a na pewno nie ta­kie, ja­kie można so­bie wy­ma­rzyć. I tak jak kie­dyś na­gle mia­łam oka­zję po­je­chać do Za­ko­pa­nego, tak wtedy nada­rzyła się oka­zja, aby ra­zem z trójką przy­ja­ciół po­je­chać do Ne­palu, o któ­rym wie­dzia­łam tylko tyle, że ma naj­wyż­sze góry świata i jest kra­jem Szer­pów. Tak jak na­pi­sa­łam na po­czątku, Ne­pal mnie uzdro­wił i od­mie­nił. Mia­łam szczę­ście wy­je­chać do tego kraju aż trzy razy z rzędu, rok po roku.

Czy wów­czas, pod­czas tych po­dróży, wy­da­rzyło się coś spek­ta­ku­lar­nego? Chyba tylko to, że po po­wro­cie do Pol­ski z pierw­szej wy­prawy za­miast czar­nego swe­tra (po trzech la­tach no­sze­nia czerni) za­ło­ży­łam nie­bie­ski. Był to sym­bo­liczny znak bu­dze­nia się z le­targu i że­gna­nia z ża­łobą. Rok póź­niej po­le­cia­łam do Ne­palu drugi raz i na do­bre za­chwy­ci­łam się Hi­ma­la­jami, zwłasz­cza że mie­li­śmy za­pla­no­wany trek­king w oko­li­cach Mo­unt Eve­re­stu, czyli w bar­dzo ma­low­ni­czym re­jo­nie.

Trzeci raz z rzędu był już krót­szym, bo tylko dwu­ty­go­dnio­wym wy­pa­dem. Po­je­cha­łam głów­nie po to, aby jesz­cze po­pa­trzeć na Hi­ma­laje, po­czuć za­pach Kat­mandu i za­sma­ko­wać eg­zo­tyki. Wie­dzia­łam, że Ne­pal już na do­bre za­ko­rze­nił się w moim sercu, a wy­prawy spo­wo­do­wały, że na nowo za­czę­łam cie­szyć się ży­ciem.

Póź­niej po­zna­łam Marka, mo­jego dru­giego męża, uro­dzi­łam córkę Zo­się i „skoń­czyło się ru­ma­ko­wa­nie”, jak to mó­wił Osioł z filmu Shrek. Z gór wy­so­kich od czasu do czasu udało nam się ro­dzin­nie wy­je­chać w Ta­try, ale o Hi­ma­la­jach mo­głam za­po­mnieć.

Po­zo­stała je­dy­nie tę­sk­nota.

Cza­sami śniło mi się tylko, że przy­la­tuję do Kat­mandu, a po­tem wy­bie­ram się na trek­king. Oczy­wi­ście Kat­mandu z mo­jego snu nie było tym mia­stem, które za­pa­mię­ta­łam, a trek­king pro­wa­dził po dziw­nych i ob­cych szla­kach. Gu­bi­łam się na Tha­melu, spa­łam w ja­kichś ciem­nych po­miesz­cze­niach i wszystko było ra­czej prze­ra­ża­jące. Na szczę­ście bu­dzi­łam się z ulgą, że był to tylko zły sen, za­sta­na­wia­jąc się jed­no­cze­śnie, czy po­zna­ła­bym te miej­sca, po któ­rych po­dró­żo­wa­łam tak wiele lat temu.

Nie są­dzi­łam, że po tak dłu­giej prze­rwie będę miała szansę, aby się o tym prze­ko­nać. Od mo­jego ostat­niego po­bytu w tam­tych stro­nach mi­nęło dwa­dzie­ścia lat, a ja by­łam w ta­kim mo­men­cie swo­jego ży­cia, że bar­dzo, ale to roz­pacz­li­wie bar­dzo chcia­łam wró­cić do Ne­palu.

I wła­śnie o tym jest ta moja opo­wieść. Opo­wieść o po­wro­cie do Ne­palu, o wę­drówce w Hi­ma­laje i o za­sma­ko­wa­niu le­gen­dar­nego szczę­ścia w Bhu­ta­nie, a także o wę­drówce w głąb sie­bie. Czy coś zna­la­złam? Czy otrzy­ma­łam od­po­wiedź na moje py­ta­nia? To ni­gdy nie jest jed­no­znaczne i osta­tecz­nie może nie aż tak ważne. Nie­za­leż­nie od tego, czy osią­gnę­łam za­mie­rzony cel, czy nie, za­pra­szam do wspól­nej wę­drówki. Może Was za­in­spi­ruję i za­chęcę? Prze­cież je­stem zwy­czajną dziew­czyną, któ­rej po po­nad dwu­dzie­stu la­tach udało się wy­ru­szyć w ko­lejną po­dróż do Ne­palu…

Sa­dhu – święci mę­żo­wie (zdję­cia z mo­jego ar­chi­wum, 2001 r.)Warszawa – Katmandu – początek podróży (12–13.10.2023)

Sie­dzia­łam w sa­mo­lo­cie. Obok mnie Ma­ria i Aśka. Le­cia­ły­śmy do Du­baju, gdzie cze­kała nas prze­siadka na bez­po­średni lot do Kat­mandu.

Za­mknę­łam oczy. Wy­le­cia­ły­śmy po dwu­dzie­stej dru­giej, więc była to do­bra pora, aby za­snąć. Ja jed­nak nie mo­głam spać, gdyż wszystko we mnie się go­to­wało. Za dużo emo­cji i wra­żeń spo­wo­do­wa­nych nie tylko ty­pową go­rączką po­dróż­ni­czą, ale na­gro­ma­dzo­nym od bli­sko dwóch lat stre­sem.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie – mó­wi­łam sama do sie­bie. – Ne­pal cię ura­tuje. Zo­ba­czysz. Bę­dzie tak samo jak dwa­dzie­ścia lat temu. Po­le­cisz, pój­dziesz w góry i wszystko ułoży się w gło­wie. Zo­ba­czysz – ułoży się w gło­wie.

Jed­nak stres od­pły­wał bar­dzo po­woli. By­łam zmę­czona. Kilka dni przed wy­lo­tem pa­ko­wa­łam się, spraw­dza­łam li­stę rze­czy, po­tem wszystko wy­rzu­ca­łam z ple­caka i pa­ko­wa­łam jesz­cze raz, aby zmie­ścić się w prze­pi­so­wej wa­dze ba­gażu.

Wę­zeł w żo­łądku rósł i nie mo­głam spać, a smutku i re­zy­gna­cji do­ło­żyła nie­spełna dwa ty­go­dnie przed wy­lo­tem śmierć mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela Ta­dzika. Roz­biło mnie to to­tal­nie. Od­szedł naj­bar­dziej opty­mi­styczny i pe­łen ener­gii czło­wiek, ja­kiego zna­łam. Nie spo­sób opi­sać straty, je­śli ktoś był przy to­bie przez po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat, a po­tem na­gle go nie ma.

– Chic­ken or ve­ge­ta­bles? – Ste­war­desa roz­no­sząca po­si­łek wy­rwała mnie z roz­my­ślań.

– Chic­ken – od­po­wie­dzia­łam bez więk­szego za­sta­na­wia­nia się, ma­jąc na uwa­dze fakt, że w Ne­palu ra­czej będę wo­lała jeść da­nia we­ge­ta­riań­skie.

Aśka z Ma­rią, które tro­chę przy­sy­piały, też obu­dziły się, aby zjeść po­si­łek.

Le­cia­ły­śmy li­niami Fly­du­bai i nie wiem, dla­czego za­ło­ży­łam (pew­nie ze względu na Du­baj w na­zwie), że wszystko w sa­mo­lo­cie bę­dzie „na wy­pa­sie”. Nic bar­dziej my­lą­cego. Można po­wie­dzieć, że te li­nie są tro­chę ulep­szoną wer­sją ta­nich li­nii lot­ni­czych. Mało miej­sca w sa­mo­lo­cie, ta­kie so­bie po­siłki, a filmy, które można było oglą­dać na mo­ni­to­rach wbu­do­wa­nych w sie­dze­nia, były do­dat­kowo płatne. Tak samo jak i wino, które kie­dyś bez li­mitu ser­wo­wano do po­sił­ków i któ­rym kil­ku­krot­nie pod­czas na­szej pierw­szej po­dróży wzno­si­li­śmy to­a­sty za Ne­pal.

Cóż po­ra­dzić? Loty z roku na rok sta­wały się co­raz bar­dziej po­wszechne i po­pu­larne, ro­sła liczba li­nii lot­ni­czych, ale czę­sto nie wią­zało się to ani z wy­godą lotu, ani z niż­szą ceną. Mimo tej po­wszech­no­ści lot trzeba było re­zer­wo­wać wcze­śniej, za­równo ze względu na cenę, jak i na do­stęp­ność miejsc, dla­tego już w marcu zro­bi­ły­śmy z dziew­czy­nami wstępną re­zer­wa­cję. Naj­bar­dziej po­pu­lar­nymi po­łą­cze­niami z Pol­ski do Ne­palu są loty z prze­siadką w Du­baju lub w Doha. Nie wiem, czy w sa­mo­lo­tach li­nii Qa­tar Air­ways lub Emi­ra­tes ofe­rują lep­szy stan­dard niż w Fly­du­bai, ale jak spraw­dza­ły­śmy ceny bi­le­tów, to te li­nie miały droż­sze po­łą­cze­nia, dla­tego też zde­cy­do­wa­ły­śmy się na tań­szą opcję. Jed­nak i tak w po­rów­na­niu z tym, co było kie­dyś, to re­zer­wa­cja lotu prze­biega w miarę spraw­nie. Można w In­ter­ne­cie wy­szu­kać po­łą­cze­nia, za­re­zer­wo­wać, za­pła­cić i otrzy­mać elek­tro­niczny bi­let. „Żadne od­kry­cie Ame­ryki” – po­wie­działby nie­je­den. Tak, ra­cja, te­raz wy­daje się to tak na­tu­ralne i można po­my­śleć, że było tak za­wsze. Nie, nie było, ale to pa­mię­tają tylko naj­starsi gó­rale. Za­równo kupno bi­le­tów, jak i sam lot dwa­dzie­ścia lat temu wy­glą­dały tro­chę ina­czej.

Gdy le­cie­li­śmy do Ne­palu pierw­szy raz, mie­li­śmy tę przy­jem­ność (lub, jak kto woli, nie­przy­jem­ność) le­cieć do Kat­mandu Ae­ro­fło­tem z prze­siadką w Mo­skwie. To do­piero była przy­goda! Bi­lety re­zer­wo­wa­łam w biu­rze Ae­ro­fłotu przez te­le­fon, pra­wie dzie­sięć mie­sięcy przed wy­lo­tem. Co ja­kiś czas dzwo­ni­łam do nich i po­twier­dza­łam re­zer­wa­cję. Pła­cić mie­li­śmy do­piero na około trzy ty­go­dnie przed pla­no­wa­nym wy­jaz­dem. I ­wtedy oka­zało się, że za­miast czte­rech bi­le­tów mamy trzy! I co im zro­bimy, skoro w ża­den spo­sób nie mo­gli­śmy udo­wod­nić, że re­zer­wo­wa­li­śmy cztery? Nie mie­li­śmy żad­nego po­twier­dze­nia, żad­nego ma­ila, nic. Co ro­bić? Re­zy­gno­wać? Cią­gnąć losy, kto po­leci? Ro­bić awan­turę? Nie miało to sensu. By­li­śmy na stra­co­nej po­zy­cji. Trzeba to było ina­czej ro­ze­grać. Za­dzwo­ni­łam do biura Ae­ro­fłotu i za­czę­łam bła­gać. Au­ten­tycz­nie bła­ga­łam. Mó­wi­łam o wy­cze­ki­wa­niu, na­dziei, zbu­rzo­nych ma­rze­niach i tym po­dob­nych rze­czach. Nie wiem, jak to zro­bi­łam, ale wy­pro­si­łam u pra­cow­nika biura cztery bi­lety do Kat­mandu! Dawno nic nie spra­wiło mi tyle ra­do­ści. Tak! Je­dziemy! Matko, je­dziemy! Ra­zem z ko­le­żanką z na­szej ne­pal­skiej grupy po­szły­śmy do biura Ae­ro­fłotu, które mie­ściło się w War­sza­wie przy Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich, i od razu wy­ku­pi­ły­śmy cztery bi­lety, aby nie prze­pa­dły. Ne­pal był już pra­wie na wy­cią­gnię­cie ręki. Z War­szawy do Mo­skwy le­cie­li­śmy nie­du­żym sa­mo­lo­tem po­nad dwie go­dziny. Z po­dróży do­brze za­pa­mię­ta­łam lot­ni­sko Sze­re­mie­tiewo w Mo­skwie, gdzie cze­ka­li­śmy aż je­de­na­ście go­dzin na lot do Kat­mandu, przez co ogar­niała nas głu­pawka. Sie­dzie­li­śmy w je­dy­nej do­stęp­nej re­stau­ra­cji, gdzie za her­batę mu­sie­li­śmy pła­cić w do­la­rach. Ale przy­naj­mniej sie­dzie­li­śmy, gdyż na ca­łym lot­ni­sku nie było krze­seł, na któ­rych można by było od­po­cząć. Są­czy­li­śmy her­batę jak naj­dłu­żej i gra­li­śmy w karty. Ae­ro­fłot za­pew­niał na­wet po­si­łek w trak­cie ocze­ki­wa­nia. Prze­zor­nie za­mó­wi­łam so­bie da­nie we­ge­ta­riań­skie i do­sta­łam mi­skę ryżu i dwa pla­sterki ogórka. Tak było. Zro­bi­łam na­wet zdję­cie tego eg­zo­tycz­nego da­nia. Reszta do­stała ma­ka­ron ze sztuką mięsa. Da­nie jak da­nie, ale bez noża i wi­delca, tylko łyżka do je­dze­nia.

We­ge­ta­riań­skie da­nie. Lot­ni­sko Sze­re­mie­tiewo, 2001 r.

Na­to­miast i tak naj­bar­dziej za­sko­czyły mnie wiel­kie por­cje i ilo­ści je­dze­nia w sa­mo­lo­cie, a także ste­war­desy, które ab­so­lut­nie nie były po­dobne do ste­war­des z in­nych li­nii lot­ni­czych. Po­stawne, duże ko­biety, a nie wy­chu­dzone młode dziew­czyny. Ta­kim ko­bie­tom ża­den awan­tu­ru­jący się po­dróżny na pewno nie pod­sko­czył. Były w nich taka siła i moc, że je­stem prze­ko­nana, iż na­wet w przy­padku przy­mu­so­wego lą­do­wa­nia wy­nio­słyby nie­jed­nego męż­czy­znę z sa­mo­lotu. Mimo że były różne opi­nie na te­mat Ae­ro­fłotu, np. że sa­mo­loty nie są bez­pieczne, to my do­le­cie­li­śmy do Ne­palu szczę­śli­wie i roz­po­czę­li­śmy na­szą przy­godę. Te­raz też mia­łam na­dzieję na taki roz­wój wy­da­rzeń. Sze­ścio­go­dzinny lot upły­nął nam czę­ściowo na czy­ta­niu, a czę­ściowo na drze­ma­niu i na tę­pym ga­pie­niu się przez okno.

Około szó­stej nad ra­nem do­le­cia­ły­śmy do Du­baju. Mimo wcze­snej pory po­wie­trze na ze­wnątrz było nie­zwy­kle go­rące. Na szczę­ście szok tem­pe­ra­tu­rowy nie trwał długo, gdyż za­równo au­to­bus, któ­rym prze­miesz­cza­ły­śmy się po­mię­dzy ter­mi­na­lami, jak i sama hala od­lo­tów były kli­ma­ty­zo­wane. Na prze­siadkę mu­sia­ły­śmy cze­kać po­nad pięć go­dzin. Ter­mi­nal, z któ­rego od­la­ty­wały sa­mo­loty do Kat­mandu, nie był duży, a co za tym idzie, oprócz McDo­nald’s i KFC nie było spe­cjal­nych miejsc, aby za­trzy­mać się na je­dze­nie, a po­tem w spo­koju po­cze­kać na lot. Jak tylko zo­ba­czy­łam McDo­nalda, to od razu po­my­śla­łam so­bie o mo­jej córce Zosi, która by­łaby prze­szczę­śliwa, gdyby miała cze­kać na lot w tym miej­scu. W prze­ci­wień­stwie do mnie jest fanką tej sie­ciówki od mo­mentu, kiedy w wieku mniej wię­cej czte­rech lat opie­kunka za­pro­wa­dziła ją tam na frytki. Zo­sia opo­wia­dała wtedy z za­chwy­tem, że była w bar­dzo pięk­nej re­stau­ra­cji. Za­chwyt po­zo­stał jej nie­stety do dziś.

My, cho­ciaż nie po­dzie­la­ły­śmy fa­scy­na­cji Zosi, to i tak pra­wie przez pięć go­dzin oku­po­wa­ły­śmy sto­lik w McDo­nal­dzie, je­dząc co nieco i roz­ma­wia­jąc na różne te­maty. Czę­sto w roz­mo­wach prze­wi­jał się te­mat pracy, po­nie­waż pra­cu­jemy ra­zem w jed­nej du­żej kor­po­ra­cji. Nie będę wcho­dzić w szcze­góły skom­pli­ko­wa­nych struk­tur na­szej firmy, ale – mó­wiąc w skró­cie – każda z nas jest zwią­zana z pracą w dziale per­so­nal­nym, czyli tak zwa­nym HR. Ja pra­cuję w War­sza­wie, a Ma­ria i Aśka w mia­stach na za­cho­dzie Pol­ski. Fi­zycz­nie na co dzień się nie wi­du­jemy, jed­nak od czasu do czasu mamy wspólne wir­tu­alne spo­tka­nia, na któ­rych oma­wiamy sprawy służ­bowe, ale też cza­sami za­ha­czamy o te­maty nie­zwią­zane z pracą. Nie pa­mię­tam, kiedy na­sza roz­mowa ze­szła na Hi­ma­laje i ewen­tu­alny wspólny wy­jazd, bo po­mysł na pewno tro­chę kieł­ko­wał, za­nim prze­mie­nił się w re­ali­za­cję. Grunt, że się zde­cy­do­wa­ły­śmy i te­raz, sie­dząc na lot­ni­sku w Du­baju, pod­gry­za­ły­śmy frytki z McDo­nalda, po­pi­ja­jąc je coca-colą.

O wieku grupy nie wy­pada mó­wić, ale my­ślę, że jak na­pi­szę, że wszyst­kie oscy­lo­wa­ły­śmy w oko­li­cach pięć­dzie­siątki (gdzie oscy­la­cja ozna­czała kilka lat po pięć­dzie­siątce i kilka lat przed), to nie minę się z prawdą. Śmia­łam się, że bę­dziemy miały ha­sło: „Gang eme­ry­tek je­dzie w Hi­ma­laje”.

Jesz­cze koń­cząc pre­zen­ta­cję „gangu”, do­dam, że z Aśką by­łam trzy razy w Ne­palu na wcze­śniej­szych wy­pra­wach i wy­da­wało mi się, że znam ją na tyle, że wiem, czego mogę się po niej spo­dzie­wać pod­czas wspól­nego wy­jazdu, na­to­miast z Ma­rią mia­łam tylko prze­lotne spo­tka­nia. Wie­dzia­łam, że lubi po­dró­żo­wać oraz ak­tyw­nie spę­dza czas, przede wszyst­kim jeż­dżąc na róż­nego ro­dzaju dłuż­sze i krót­sze wy­pady ro­we­rowe. Ma­ria ni­gdy nie była na trek­kingu, ale bar­dzo chciała po­je­chać do Bhu­tanu, więc po­łą­czy­ły­śmy siły i ma­rze­nia i w po­ło­wie paź­dzier­nika 2023 roku roz­po­czę­ły­śmy wspólny trzy­ty­go­dniowy urlop, ma­jąc w pla­nach trek­king do Go­kyo, a na­stęp­nie wy­cieczkę do Bhu­tanu.

Mó­wiąc szcze­rze, nie ana­li­zo­wa­łam szcze­gó­łowo, czy ja­dąc w ta­kim skła­dzie uda nam się przez te trzy ty­go­dnie prze­żyć ze sobą we względ­nym spo­koju, nie po­kłó­cić się i – co naj­waż­niej­sze – dać radę zdro­wot­nie na wy­so­ko­ściach. Poza tym ta­kie ana­lizy to mo­głam ro­bić dzie­więć mie­sięcy przed wy­lo­tem, kiedy re­zer­wo­wa­ły­śmy bi­lety i ukła­da­ły­śmy plan wy­prawy. Te­raz już było za późno, aby o tym my­śleć. Sie­dzia­ły­śmy w Du­baju, ko­czu­jąc przy McDo­nal­dzie i cze­ka­jąc na sa­mo­lot do Kat­mandu. Lot trwał pra­wie cztery i pół go­dziny, a sa­mo­lot był jesz­cze mniej­szy i cia­śniej­szy niż ten, któ­rym le­cia­ły­śmy z War­szawy, ale w ogóle nie zwra­ca­łam na to uwagi. Nie mo­głam się do­cze­kać, kiedy wy­lą­du­jemy w Kat­mandu i zo­ba­czę Rama, który jako prze­wod­nik za­wsze to­wa­rzy­szył nam pod­czas na­szych trzech trek­kin­gów.

Wy­lą­do­wa­ły­śmy po go­dzi­nie dzie­więt­na­stej czasu ne­pal­skiego. Au­to­bus pod­wiózł nas do wej­ścia na lot­ni­sko, gdzie tu­ry­stów wi­tała złota rzeźba jed­nego z czczo­nych bo­gów.

Lot­ni­sko, w po­rów­na­niu z tym, które mia­łam w pa­mięci, zde­cy­do­wa­nie się zmie­niło. Tech­nika za­wi­tała i tu­taj. Nie trzeba było wy­peł­niać w sa­mo­lo­cie pa­pie­ro­wych wnio­sków o wizę. Za­wnio­sko­wa­ły­śmy na miej­scu, wpi­su­jąc dane on­line na jed­nym z ekra­nów znaj­du­ją­cych się w hali przy­lo­tów, zro­bi­ły­śmy zdję­cie wnio­sku, za­pła­ci­ły­śmy pięć­dzie­siąt do­la­rów i już jedną nogą by­ły­śmy poza strefą lot­ni­skową. Jedną nogą, bo trzeba było jesz­cze ode­brać ba­gaże. Po­my­śla­łam so­bie, że nie było mnie tu­taj dwa­dzie­ścia lat i cena za wizę wzro­sła o dwa­dzie­ścia do­la­rów. Je­den do­lar na rok. Nie było aż tak źle.

Już na sa­mym po­czątku spo­tkała nas dość za­bawna sy­tu­acja. Pa­mię­ta­ły­śmy z Aśką o tym, że daw­niej, jak tylko wy­cho­dziło się z lot­ni­ska, to tłum lu­dzi rzu­cał się na ba­gaże tu­ry­stów, aby za­nieść je do ocze­ku­ją­cych tak­só­wek i za­in­ka­so­wać po kilka do­la­rów. Nie chcia­ły­śmy paść ofiarą fał­szy­wych ba­ga­żo­wych, więc strze­gły­śmy na­szych ple­ca­ków jak nie­pod­le­gło­ści i kiedy dwóch Ne­pal­czy­ków za­częło ich do­ty­kać, rzu­ci­ły­śmy się na ba­gaże, gło­śno pro­te­stu­jąc: No, no, no. No, no, no! Oka­zało się, że nie byli to żadni tra­ga­rze, tylko ko­lejna kon­trola lot­ni­skowa, jed­nak na­sze no, no, no tak ich roz­śmie­szyło, że od­pu­ścili spraw­dza­nie ple­ca­ków i śmie­jąc się w głos, za­częli na­śla­do­wać nasz roz­pacz­liwy sprze­ciw. No głu­pio wy­szło, nie ma co. Jed­nak nie mia­łam czasu, aby się tym przej­mo­wać. Wy­pa­try­wa­łam Rama.

Był! Przy­szedł!

Po­zna­łam go! Wia­domo, zmie­nił się tro­chę. Nie był to już taki szczu­plutki trzy­dzie­sto­pa­ro­la­tek, ale źle nie wy­glą­dał. Przy­wi­tał nas, jak to było w zwy­czaju, wień­cami z po­ma­rań­czo­wych na­giet­ków, które za­rzu­cił nam na szyję.

„Uff! Jest do­brze” – po­my­śla­łam.

I wie­cie co? Wcale nie czu­łam tej wie­lo­let­niej prze­rwy. Mia­łam wra­że­nie, jakby to było cał­kiem nie­dawno, kiedy że­gna­li­śmy się, mó­wiąc so­bie Go­od­bye.

Ram spoj­rzał na mnie i swoim pro­stym an­giel­skim, bez żad­nych ogró­dek stwier­dził, że do­brze wy­glą­dam, co miało zna­czyć ni mniej, ni wię­cej, że… no… do­brze wy­glą­dam.

Oczy­wi­ście by­łam świa­doma, co miał na my­śli. Nie­stety upły­nęło dwa­dzie­ścia lat, od kiedy wi­dział mnie po raz ostatni, i mia­łam wra­że­nie, że tak, jak cena za wizę wzra­stała śred­nio o jed­nego do­lara na rok, tak i moja waga wzra­stała śred­nio o je­den ki­lo­gram na rok.

Czy by­łam z tego za­do­wo­lona? No jak nor­malna ko­bieta może być za­do­wo­lona z ta­kiego stanu rze­czy? Nie może. Wy­star­czy, że po­pa­trzy w lu­stro. Ja też pa­trzy­łam i nie by­łam za­do­wo­lona. Do­dat­kowo mia­łam świa­do­mość tego, że na­wet wro­dzony urok oso­bi­sty i po­ja­wia­jące się cza­sami bły­ski w blue eyes na nie­wiele mi się zda­dzą.

Jed­nak czy to było te­raz naj­waż­niej­sze? Nie, nie było. Ram w swo­jej szcze­ro­ści i braku dy­plo­ma­cji stwier­dził fakt i na­wet nie są­dził, że po­wie­dział coś nie­sto­sow­nego. Jak tylko wsie­dli­śmy do sa­mo­chodu, za­czął opo­wia­dać, co u niego sły­chać. Sta­ra­łam się słu­chać go uważ­nie, jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­jąc oto­cze­nie, które bar­dzo się zmie­niło. Przed lot­ni­skiem wy­bu­do­wano duży par­king, a wo­kół były re­stau­ra­cje. „WOW – po­my­śla­łam so­bie – tyle zmian”.

Zmar­twiło nas na­to­miast to, co usły­sza­ły­śmy od Rama, który nie czuł się do­brze po prze­by­tej nie­dawno ope­ra­cji. Wie­dzia­łam, że był w szpi­talu, gdyż sam mi to po­wie­dział przez te­le­fon kilka ty­go­dni przed na­szym przy­lo­tem, jed­nak mia­łam na­dzieję, że wy­do­brzeje na tyle, aby iść z nami na trek­king.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij