- promocja
- W empik go
Tańcząca Eurydyka. Anna German we wspomnieniach - ebook
Tańcząca Eurydyka. Anna German we wspomnieniach - ebook
Biografia Anny German złożona ze wspomnień jej bliskich, przyjaciół, współpracowników. Traumatyczne dzieciństwo opowiedziane przez matkę, droga do muzycznej kariery – przez przyjaciół z lat młodości i sceny, tragiczny wypadek i rehabilitacja – przez lekarzy, historia miłości – przez męża i przyjaciół rodziny.
Prawdziwe wydarzenia – nie zawsze wiernie oddane przez film, jeszcze ciekawsze i bardziej przejmujące niż serial – wzbogacone zostały dużymi kolorowymi reprodukcjami ponad 200 zdjęć i dokumentów.
„Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka.
Los nie szczędził Annie German nieszczęść już w dzieciństwie. A potem, u progu międzynarodowej kariery, w sierpniu 1967 roku, uległa poważnemu wypadkowi na Autostradzie Słońca we Włoszech. Zakuta w gipsowy pancerz, długie tygodnie walczyła o życie, a następnie o powrót do zdrowia i śpiewania. Zaskoczyła wtedy niezwykłym męstwem, optymizmem, siłą woli i walki. Kilkanaście lat później tej siły już jej nie wystarczyło…” (ze wstępu do książki).
Mariola Pryzwan, wybitna biografistka (ze wspomnień złożyła biografie m.in. Zbigniewa Cybulskiego, Haliny Poświatowskiej, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Władysława Broniewskiego, Marii Dąbrowskiej, Marii Kownackiej, Anny Jantar; z wypowiedzi samych bohaterów książki: „Anna German o Sobie” i „Zbigniew Cybulski o sobie”) od lat zafascynowana jest postacią Anny German.
Na kartach jej książki śledzimy trudny i barwny „człowieczy los” Anny German: dzieciństwo spędzone w Azji Środkowej, młodość we Wrocławiu, początki kariery w Estradach: Wrocławskiej, Rzeszowskiej i Olsztyńskiej. Sukcesy na festiwalach piosenki w Opolu, Sopocie i Ostendzie, występy we Włoszech, a potem tragiczny wypadek, długą rehabilitację i triumfalny powrót na scenę; uwielbienie w Związku Radzieckim i… powolne odchodzenie w cień w Polsce.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63656-87-4 |
Rozmiar pliku: | 48 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: „Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka”.
Była nie tylko wspaniałą piosenkarką, ale także inteligentnym, wrażliwym, pełnym ciepła człowiekiem.
Los nie szczędził Annie German nieszczęść już w dzieciństwie. A potem, u progu międzynarodowej kariery, w sierpniu 1967 roku, uległa poważnemu wypadkowi na Autostradzie Słońca we Włoszech. Zakuta w gipsowy pancerz, długie tygodnie walczyła o życie, a następnie o powrót do zdrowia i śpiewania. Zaskoczyła wtedy niezwykłym męstwem, optymizmem, siłą woli i walki. Kilkanaście lat później tej siły już jej nie wystarczyło…
Została pamięć i miłość tych, którzy ją kochali. Zostały piosenki, wśród nich te niezapomniane – Tańczące Eurydyki i Człowieczy los. Pozostał głos o niepowtarzalnej barwie. Głos, za którym tęsknią miliony wielbicieli Anny German na całym świecie.
Stefan Rachoń powiedział, że „była najlepszą piosenkarką swego pokolenia”, Jerzy Ficowski twierdził, że „zamiast duszy miała muzykę”, a Irena Santor przyznała, iż „całe życie była jej fanką”.
Anna German była kobietą z klasą. Na jej nienaganne maniery, zachowanie, podejście do drugiego człowieka miało wpływ protestanckie wychowanie. W każdym człowieku starała się dostrzec dobro. Pomagała, usprawiedliwiała, wybaczała.
Od roku 1987 Anna German ma swoją ulicę w rodzinnym Urgenczu, a od lutego 2012 tablicę na domu we Wrocławiu, w którym spędziła młodość.
Wokół Słońca, między Marsem a Jowiszem, krąży odkryta przez Tamarę Smirnową, zarejestrowana pod numerem 2519, niewielka asteroida o nazwie annagerman.
W uznaniu wybitnych zasług piosenkarki dla kultury rosyjskiej w maju 2003 roku przed salą koncertową Rosja w Moskwie odsłonięto gwiazdę z jej nazwiskiem.
Uwielbienie w Związku Radzieckim towarzyszyło Annie przez wszystkie lata jej kariery. W Rosji i na Ukrainie wciąż jest ikoną, a dla wielu mieszkańców tych krajów – synonimem Polski. Dla nich Polska to… Anna German.
Rosjanie uważają Annę German za swoją. To tam powstał (i istnieje do tej pory) Międzynarodowy Klub Wielbicieli Anny German Jesteś moją miłością. Wydano dziesiątki płyt CD i DVD, zrealizowano wiele programów wspomnieniowych i filmów dokumentalnych. W 2010 roku powstał film fabularno-dokumentalny Anna German. Echo miłości, a w 2012 serial Anna German. Tajemnica Białego Anioła.
Była międzynarodową gwiazdą – w Polsce najpierw kochaną, a potem nieco zapomnianą, popularną i cenioną we Włoszech, uwielbianą i czczoną w krajach byłego Związku Radzieckiego. Dla Rosjan Anna German jest kimś wyjątkowym do dziś. Dla mnie również. Od dawna mnie fascynuje. Jest moim ideałem, niedościgłym wzorem.
Tańcząca Eurydyka jest zbiorem wspomnień rodziny, przyjaciół i znajomych piosenkarki przeplatanym fragmentami pierwszej biografii Anny German pióra rosyjskiego dziennikarza, autora tekstów piosenek, tłumacza Aleksandra Żygariowa. Miałam okazję go poznać. W maju 1987 roku w czasie uroczystości nadania amfiteatrowi w Zielonej Górze imienia Anny German. W tymże amfiteatrze w latach 2002–2007 odbywał się Festiwal im. Anny German Tańczące Eurydyki.
Na kartach książki śledzimy trudny i barwny „człowieczy los” Anny German: dzieciństwo spędzone w Azji Środkowej, młodość we Wrocławiu, początki kariery w Estradach: Wrocławskiej, Rzeszowskiej i Olsztyńskiej. Sukcesy na festiwalach piosenki w Opolu, Sopocie i Ostendzie, występy we Włoszech, a potem tragiczny wypadek, długą rehabilitację i triumfalny powrót na scenę. Uwielbienie w Związku Radzieckim i… powolne odchodzenie w cień w Polsce.
Wspominają ją najbliżsi – matka i mąż oraz przyjaciółka Anna Kaczalina. Wspominają koleżanki i koledzy ze środowiska artystycznego, m.in. Krzysztof Cwynar, Jerzy Ficowski, Katarzyna Gärtner, Witold Gruca, Marek Sewen, Sława Przybylska, Irena Santor, Stefan Rachoń, Szymon Szurmiej, Roman Ziemlański. Obecne wydanie Tańczącej Eurydyki uzupełniłam m.in. o teksty Joanny Kulmowej, Asji Łamtiuginy, Krzysztofa Krawczyka, Mariana Lichtmana i Wiesławy Tucholskiej-Rozenek.
Istotną częścią książki są niezwykle bogate kolorowe materiały ilustracyjne. Większość z nich pochodzi z prywatnego archiwum męża Anny German, pana Zbigniewa Tucholskiego, któremu składam serdeczne podziękowania.
Dziękuję także Iwanowi Iliczowowi, założycielowi i przewodniczącemu Międzynarodowego Klubu Wielbicieli Anny German Jesteś moją miłością, za pomoc w zdobyciu nieznanych w Polsce fotografii.
Specjalne podziękowania kieruję do mojej przyjaciółki Doroty Koman, która jako redaktor kolejny już raz wędruje ze mną śladami Anny German, służąc zrozumieniem i cennymi uwagami.
Mariola Pryzwan
Warszawa, 23.04.2013
IRMA BERNER
Matka Anny German
Gdy miałam sześć, może siedem lat, matka opowiedziała mi o naszym pochodzeniu. Dowiedziałam się wówczas, że ojczyzną moich przodków była Fryzja, prowincja w północnej Holandii, skąd protoplasta rodu po kądzieli przybył do Rosji jako emigrant około 1850 roku. Mój prapradziadek – zamożny hrabia Johan Friesen, menonita – opuścił Holandię wraz z trzema synami. Czwarty syn pozostał we Fryzji, by zarządzać gospodarstwem i dbać o konto bankowe. Niestety przegrał cały majątek w kasynie. Prapradziadek, dowiedziawszy się o tym, miał wyrzec słowa: „Teraz nie ma dla mnie powrotu i nie jestem już hrabią”.
Na szczęście prapradziad przywiózł do Rosji trzynaście wozów najszlachetniejszych, bardzo cennych nasion, sadzonek kwiatów i drzewek, niemały dobytek ruchomy oraz ludzi, których zatrudniał w swoim majątku. Mógł więc upowszechniać wysoko rozwiniętą holenderską kulturę ogrodniczą.
Przodkowie rodziny po mieczu także byli holenderskimi emigrantami, ale o ich przybyciu do Rosji wiem znacznie mniej.
Dzięki opowieści mamy zrozumiałam, dlaczego w domu rozmawiamy nie po rosyjsku, lecz po holendersku.
Rodzice mieszkali w założonej przez Holendrów w 1863 roku kolonii Wielikokniażeskoje, w obwodzie kubańskim, niedaleko Niewinnomyska. W naszej kolonii chętnie osiedlali się także ludzie innych narodowości, zwłaszcza Niemcy, Polacy i Rosjanie. Prawdopodobnie zachęcał ich do tego porządek, dostatek i dobra organizacja życia pracowitych mieszkańców. W Wielikokniażeskoje i okolicach mieszkali, obok menonitów i prawosławnych, także adwentyści oraz katolicy. Wszyscy ci ludzie żyli zgodnie, niezależnie od narodowości i wyznania, szanując i tolerując się wzajemnie. Z upływem lat zmieniał się i zacierał pierwotny holenderski charakter kolonii.
Rodzice Anny – Irma i Eugeniusz
Nadszedł rok 1934. Przeniosłyśmy się do odległej o tysiące kilometrów, położonej na wschodnich rubieżach Uzbekistanu Fergany, gdzie odbywał służbę wojskową mój brat Wilmar. Zostałam zatrudniona w szkole powszechnej w pobliskiej miejscowości Czimion, niedaleko skąd rozciągały się pola naftowe.
W Nieftiennych Promysłach pracował jako księgowy mój przyszły mąż Eugeniusz German . Urodził się 25 marca 1909 roku w Łodzi, w rodzinie ewangelickiego pastora. Wysoki, przystojny, o szaroniebieskich oczach i ciemnych kędzierzawych włosach. Niegdyś dyrygent chóru. Doskonale mówił po niemiecku, holendersku i rosyjsku. Czytał mnóstwo książek, na pamięć znał niezliczoną ilość wierszy, śpiewał, grał na gitarze i skrzypcach. Zwierzył mi się, że uciekł z Donbasu na Ukrainie, gdyż był na czarnej liście.
Nasze szczęście i upragniony spokój nie trwały długo. „O waszego męża pytali – doniosła mi telefonistka. – Nie wiecie? W Leningradzie zabili Kirowa…”.
Postanowiliśmy wyjechać jak najprędzej i jak najdalej, gdzieś, gdzie nas nie znają i nie znajdą. Udaliśmy się do Urgencza, położonego w północno-zachodniej części Uzbekistanu, zabierając ze sobą także moją matkę i siostrę. Po ukończeniu służby wojskowej mieszkał tam i pracował jako zootechnik mój brat Wilmar.
Trudy podróży znosiłam, będąc w ciąży.
Dotarliśmy do Urgencza, udało nam się wynająć mieszkanie: izbę w gliniance z oknem w suficie. Prędko też znaleźliśmy zajęcia: ja w szkole jako nauczycielka niemieckiego, mąż zaś w miejskiej piekarni jako księgowy.
14 lutego 1936 roku urodziła się nam córeczka. Nadaliśmy jej imiona Anna Wiktoria. Nasza radość nie miała granic. Aneczka była zdrowym i ładnym dzieckiem. Na główkę włożyłam jej białą chusteczkę. „Wygląda jak mała kołchoźnica” – pisałam wówczas do mamy ze szpitala. Po kilku dniach przyjechał po nas Eugeniusz. Dwukołową „karetą” zabrał nas do nowego, lepszego mieszkania. Była to również glinianka, ale większa i z normalnymi oknami ściennymi, położona na wzgórzu blisko piekarni.
Po krótkim urlopie musiałam wrócić do pracy. Mama przynosiła Aneczkę do szkoły, bym mogła ją nakarmić. Moi uczniowie krzyczeli wówczas: „Opa, opa! Oje kieldy! Seneke kizimka dżuda czorajlek” .
Ania, Urgencz 1936
Nadeszło upalne lato 1937 roku i Aneczka zachorowała. Dosłownie chudła w oczach. Pojechaliśmy całą rodziną do lekarza w Taszkiencie. Jego diagnoza brzmiała: paratyfus. Postanowiłam pozostać z córeczką, matką i siostrą w Taszkiencie. Wynajęliśmy mieszkanie w starej części miasta. Gdy nasz gospodarz, Uzbek, zobaczył Anię, powiedział: „Zaraz przyniosę lekarstwo”. Dostałam owoc granatowca, którego skórkę, wedle recepty Uzbeka, należało zalać trzema szklankami wody i gotować, aż pozostanie jedna szklanka płynu. Otrzymany w ten sposób wywar podawaliśmy Ani do picia. Wkrótce córeczka zaczęła powracać do zdrowia. Chwała Bogu!
Maleńka Ania z babcią i rodzicami, 1936
Mąż i brat wyjechali do Urgencza, by po załatwieniu niezbędnych spraw powrócić do nas. Postanowiliśmy bowiem osiedlić się w Taszkiencie. Miasto jak na owe czasy było dość zadbane. Szczególnie piękny i obszerny park Puszkina, w którym były mównice jak w londyńskim Hyde Parku. Uzbekowie ubrani w kolorowe, jedwabne chałaty i misternie haftowane czapeczki „ciubiciejki” wyśpiewywali tam miłosne pieśni: „Oj, opodżon menga kereń syz, dżuda czorajlek” . Przy ustach trzymali wtedy porcelanowy talerzyk i obracali nim w różne strony, a odbity od niego głos brzmiał niezwykle, wibrował i docierał na przemian do słuchaczy z różnych stron, by chwilami milknąć zupełnie.
Już w sierpniu 1937 roku rozpoczęłam pracę wykładowcy języka niemieckiego w tamtejszej szkole średniej im. Czapajewa. Mama opiekowała się Anią.
Niecierpliwie wyglądałyśmy przyjazdu Eugeniusza i Wilmara. Niestety, 25 września 1937 roku w Urgenczu mój mąż i brat zostali aresztowani. Przez wiele dni i miesięcy żyłam nadzieją, że ich odnajdę, gdziekolwiek byliby uwięzieni. Oczekiwałam wówczas drugiego dziecka. Tak bardzo chciałam usłyszeć dobrą wiadomość o Eugeniuszu. Lecz prokurator obwieścił mi rzecz najokrutniejszą: „Wasz mąż został zesłany na dziesięć lat bez prawa korespondencji z rodziną”. „Za co?”.
Odpowiedzi nie otrzymałam. Nie zezwolono mi nawet na jedno widzenie. O bracie również nie miałam żadnych konkretnych wiadomości.
Nadszedł 28 lutego 1938 roku. Spóźniona karetka pogotowia wiozła mnie do szpitala. Trzeba było ją jednak zatrzymać, gdyż rozpoczął się poród. Niespodziewanie moja matka została położną. Urodziłam zdrowego i dużego syna. Otrzymał imię Fryderyk – po teściu. Potem żartowałam, że gdy syn pójdzie do wojska, napisze w życiorysie: „Urodziłem się w Taszkiencie na ulicy”. Życiorys w ZSRR musiał być zawsze bardzo dokładny.
I oto dowiedziałam się, że w Moskwie jest biuro, w którym można uzyskać wiadomości o aresztowanych z całego Związku Radzieckiego. Postanowiłam tam jechać. Maluchy pozostawiłam pod opieką mamy i siostry. W Moskwie, oczywiście, niczego się nie dowiedziałam, choć godzinami, w tłumie kobiet z całej Rosji, stałam w kolejce po informacje.
Wracałam pociągiem kompletnie załamana. Sympatyczne konduktorki, częstując mnie herbatą i chlebem, pytały, po co przyjechałam do Moskwy. „Ty nie płacz. Jesteś młoda, a Moskwa nie wierzy łzom. Nie wiesz o tym? Módl się i proś Boga o pomoc. Przyjedź do nas, do Stalińska. Dookoła jest tajga i niedaleko obóz na 18 tysięcy więźniów. Może są tam twoi? Pójdziesz i dowiesz się”.
Postanowiliśmy wszyscy wyjechać z Taszkientu do Stalińska, położonego we wschodniej Syberii, gdzieś między Jenisejem a Obem.
Niestety, Fryderyk zaczął wówczas chorować, zapewne z powodu zbyt upalnego klimatu. W sierpniu 1939 roku zrezygnowałam z pracy i w końcu wyruszyliśmy na Syberię. W miarę oddalania się od upalnych rejonów synek czuł się lepiej, a koło Nowosybirska zaczął się nawet uśmiechać. Aneczka też była zdrowa. Znajdę męża i brata, pokażę im moje skarby – myślałam.
Dotarliśmy do miasteczka Osinniki w obwodzie nowosybirskim, niedaleko Stalińska, gdzie przyjęto mnie do pracy w szkole średniej. Należało jak najprędzej rozpocząć poszukiwania Żeni i Wilmara. Przygotowałam dla nich paczkę. Specjalną linią kolejową, przez tajgę, dotarłam do końcowej stacyjki w rejonie obozu, skąd mogłam dojść jedynie do obozowej administracji. Poszukując kancelarii, natknęłam się na obcego mężczyznę, jak się okazało, byłego więźnia obozu. „Odsiedziałem już swoje, sprowadziłem żonę z Krymu i tutaj pracuję. Pomogę pani, przejrzę spisy zesłanych”.
Z wielkim niepokojem czekałam na jakąkolwiek wiadomość od niego i oto dowiedziałam się, że Wilmar jest w ósmej kolonii, a Eugeniusza w obozie nie ma. Natomiast w kancelarii odbyła się krótka, urzędowa (nie patrzono nawet na mnie) rozmowa: „Jeśli wasi są w obozie, to paczkę przekażemy, ale widzenia nie damy! Wsio!”.
Bałam się nawet otworzyć usta. Po wyjściu spotkałam poznanego wcześniej życzliwego mężczyznę. Przedstawił mi ryzykowny plan przeniesienia brata do bliżej położonej kolonii. Oczywiście za duże pieniądze. Namawiał mnie także na nielegalne widzenie. Również za odpowiednią opłatą. Mogłam na teren obozu zostać wpuszczona jako… pielęgniarka. Dziękowałam Bogu, że tak się nie stało. Nie potrafiłabym dobrze odegrać tej roli. Być może sama siebie skazałabym na zesłanie.
Kiedy nastała zima, do obozu wyruszyła matka, mając nadzieję na widzenie z synem. W kancelarii obozu usłyszała od starszego mężczyzny: „Matko, wracaj. Widzenia z synem nie dadzą, a paczkę przekażę”.
Nadszedł rok 1940. Jego początek świętowaliśmy w szkole. W dużej sali Ania i Fryderyk patrzyli urzeczeni na olbrzymią, ozdobioną i oświetloną choinkę, słuchali także śpiewu dzieci. W pewnej chwili Ania objęła braciszka i pocałowała go. Panie Boże! Moje sieroty!
Postanowiliśmy, że mama z Fryderykiem i Anią wiosną powrócą do Taszkientu. Było tam więcej żywności, zwłaszcza owoców i warzyw. Przyjemny był również tamtejszy klimat, poza latem, kiedy dokuczał brak deszczu i należało chronić dzieci przed upałami. Ja z siostrą miałam pozostać w Osinnikach do zakończenia roku szkolnego. Jedyną pociechą była myśl, że Wilmar otrzymał od nas paczki, a tym samym wiedział, że odnalazłyśmy go. Pisał o tym później do siostry, kiedy miał możliwość wysłania kilku listów.
Niespodziewanie otrzymałam od matki telegram: „Natychmiast przyjeżdżaj. Dzieci chore”. W Taszkiencie Ania i Fryderyk zachorowali na szkarlatynę i zostali umieszczeni w szpitalu. Niezwłocznie wyjechałam do matki, pozostawiając w Osinnikach siostrę, która była wówczas uczennicą. Dotarłam do Taszkientu po pięciu dniach. Gdy weszłam do domu, zobaczyłam tylko Aneczkę. Matka z płaczem wykrztusiła: „Syneczek nie żyje!”.
Krzyk i płacz. Nie potrafiłam wypowiedzieć ani jednego słowa. Aneczka, blada po chorobie, tuliła się do mnie.
Fryderyk zmarł w maju 1940 roku, w dniu, kiedy miał być wypisany ze szpitala wraz z Anią. Matka właśnie przyniosła odzież i kiedy weszła do sali szpitalnej, Fryderyk leżał już martwy. Musiała go natychmiast pochować. Wynajęła Uzbeka, który wózkiem zaprzęgniętym w osiołka zawiózł trumienkę na cmentarz.
Z babcią, mamą i młodszym braciszkiem Fryderykiem
Nie powróciłam już do Osinnik. Wróciłam do pracy w szkole, gdzie byłam zatrudniona przed wyjazdem na Syberię. Niespodziewanie też Wieczorowy Instytut Pedagogiczny w Taszkiencie zaproponował mi prowadzenie zajęć z leksyki, fonetyki i gramatyki języka niemieckiego. Nie chciałam przyjąć tej pracy, bałam się zwracać na siebie uwagę. Może wiedzą, że szukam po łagrach swoich bliskich i chcą mnie mieć na oku? – myślałam. Matka jednak namówiła mnie i od września 1940 roku uczyłam również w Instytucie. Niedługo potem zatrudnił mnie jako lektorkę niemieckiego uniwersytet w Taszkiencie. Rozpoczęłam także przygotowania do aspirantury i kurs angielskiego.
W wynajętym od życzliwych i uśmiechniętych Uzbeków mieszkaniu czułyśmy się bezpiecznie. Wszystko było lub wydawało się być z gliny: dom, nawierzchnia podwórza, ogrodzenie posesji. Idąc ulicą, wzdłuż której nieprzerwanie ciągnęły się mury zwane „duwałami”, miało się wrażenie, że to wędrówka przez wąwóz.
Wracałam kiedyś do domu wąskimi uliczkami, pełna najgorszych obaw. Przede mną wolno jechał samochód, którego nie mogłam wyminąć, obok szedł mężczyzna w skórzanym płaszczu. Podążali w naszym kierunku. Byłam przerażona. Ominęli jednak nasz dom. Od kiedy nie miałam wieści o Eugeniuszu, żyłam w ciągłym strachu. Sił dodawała mi matka, a moją wielką radością była malutka i spokojna Ania. W jej piąte urodziny poszłyśmy do sklepu z zabawkami – z radości Ania pocałowała mnie w rękę… i wybrała tylko jedną zabawkę.
Polski student Władysław Krauze ostrzegł mnie przed aresztowaniem. A więc nieszczęście nie śpi. Zawsze mnie znajdzie – pomyślałam. Pojawiły się obawy: co będzie z Anią, mamą i siostrą? Zazwyczaj dzieci w takich sytuacjach odłączano od matek i przekazywano do domów dziecka, zmieniając im nawet imiona i nazwiska.
Ania z matką, Taszkient grudzień 1937
W styczniową noc 1942 roku zbudziło mnie łomotanie do drzwi. Otrzymałam powiadomienie o likwidacji naszego meldunku i wysiedleniu. Ania z mamą były akurat w Ferganie i – z braku biletów kolejowych – nie mogły do mnie natychmiast wrócić. W drodze do Taszkientu przeżyły straszne chwile. „Nie wolno, nie wolno!” – krzyknęła konduktorka, gdy matka z Anią chciały wejść do pustego wagonu. Pociąg właśnie ruszał, a one stały na stopniach. „Ja muszę, nas wysiedlają” – powiedziała wówczas matka. Siedzące w pustym wagonie konduktorki otworzyły drzwi…
Wagonami towarowymi wywieziono nas za Bucharę, do powiatu Rometan. Zamieszkałyśmy w ziemiance. Z obcymi ludźmi. Nie miałam pracy. Nie było co jeść. Mamie udało się sprzedać resztki bielizny pościelowej za szklankę kaszy… a kiedy zatrudniono mnie w odległej o 15 kilometrów szkole, okazało się, że uczniowie, tak jak i ich rodzice, nie znali rosyjskiego, natomiast ja nie rozumiałam uzbeckiego. I znowu byłam bezrobotna.
Aneczka zachorowała. Siedziałam przy niej i czytałam bajki. „Mamoczka, czytaj, tylko czytaj” – prosiła Ania. Myślę, że w taki sposób zapominała o głodzie.
W Rometanie o mało nie zginęła moja siostra, gdy odmówiła współpracy z NKWD. Cyniczny enkawudzista chciał ją wówczas zastrzelić na śmietniku w podwórzu. Siostra jednak, sparaliżowana strachem, w ostatniej chwili zdołała wybiec na ulicę. Natychmiast wyjechała z Rometanu. Dotarła do Buchary. Tamtejszy oficer, Uzbek, zezwolił jej przenieść się do Urgencza, gdzie zaczęła pracować na lotnisku.
Mojej siostrze udało się wreszcie ustalić, co się stało z Eugeniuszem i Wilmarem w Urgenczu. Mojego męża Żenię spotkał los najtragiczniejszy. W 1938 roku został rozstrzelany i pochowany we wspólnej mogile. Niewiarygodny był powód jego aresztowania – miejsce urodzenia: Polska. Wilmara przesłuchiwano aż 82 godziny, bezskutecznie namawiając do podpisania zeznań szpiega. Zesłany na Syberię, został następnie przeniesiony w rejon Archangielska, do obozu w Kotlas.
Ja również, za namową matki, opuściłam Rometan. Uciekłam z Anią do wsi Orłówka w Kirgizji, gdzie mieszkali potomkowie holenderskich imigrantów. Dostałam pracę w szkole. Wszędzie jednak panowała straszna bieda i głód.
W Orłówce poznałam Polaka, Hermana Bernera. Pomagał nam przetrwać najcięższe chwile, dzieląc się tym, co sam dostawał. Pobraliśmy się 4 kwietnia 1942 roku. Jednak już w grudniu zmobilizowano mnie do „trudarmii”, czyli do pracy przymusowej. Czym prędzej wraz z Anią musiałam stawić się w Leninpolu, siedzibie rejonu. Znów ogarnęła mnie rozpacz. Nie ma przy mnie matki. Co będzie z Anią? – myślałam. Dano mi mały wózek, na którym posadziłam córeczkę, i tak powędrowałyśmy do rejonu, w którym zastałam tłumy kobiet pod eskortą konnej milicji. Aneczka, ubrana w beżowy płaszczyk, zaśpiewała wówczas smętną piosenkę: „My prostimsia s toboj u poroga i byt’ możet na wsiegda”. . „O czym to dziecko myśli? Boże!” – westchnęłam.
Wkrótce rzeczywiście musiałyśmy się rozstać. Córeczka trafiła na szczęście pod opiekę znajomej. Gdy żegnałyśmy się, Ania strasznie płakała i krzyczała. Do dzisiaj to pamiętam i brakuje mi słów, by o tym pisać.
Mnie wraz z innymi kobietami odtransportowano do Uzbekistanu, do stacji Czimion, gdzie pracowałam przy budowie drogi. Dzięki życzliwości i wyrozumiałości lekarza udało mi się powrócić do Orłówki, gdzie czekała już Aneczka, przywieziona przez jej opiekunkę, oraz mama i Herman.
Mąż wkrótce wyjechał, by wstąpić do tworzonego w ZSRR wojska polskiego. Żegnaliśmy się, nie przeczuwając, że więcej się nie spotkamy. Herman zaginął na wojnie.
Żyliśmy wówczas w biedzie tak strasznej, że odważyłam się ukraść z kołchozowych pól trzcinę na opalenie zimnego pokoju, w którym mieszkaliśmy. Mama piekła wtedy placuszki z otrębów. Mnie udało się wymienić zapas zeszytów – papier był towarem deficytowym – na odzież. Odtąd wojskowy szynel służył mi za płaszcz.
Jesienią 1943 roku Ania poszła do pierwszej klasy. Wkrótce jednak zachorowała. Lekarz, Karaczajec przesiedlony z Kaukazu, zalecił zmianę miejsca zamieszkania z powodu klimatu. Chciałyśmy powrócić do Taszkientu, ale ostrzeżono mnie, że to grozi aresztowaniem, gdyż obowiązywał zaostrzony system kontroli dokumentów. Pozwolono nam osiedlić się w niedalekim Dżambule, położonym tuż za granicą, w Kazachstanie. Pracowałam jako nauczycielka języka niemieckiego.
W 1944 roku niespodziewanie dotarła do nas wiadomość o śmierci Wilmara. Zmarł na gruźlicę 25 grudnia 1943 roku w obozie koło Kotlas. Został pochowany w zbiorowej mogile, której nigdy nie było mi dane odwiedzić.
Koniec wojny zastał nas w Dżambule. Jako żona Polaka złożyłam wraz z matką dokumenty repatriacyjne. Boże, jak się cieszyłyśmy z otrzymania pozwolenia na emigrację. 30 marca 1946 roku wręczono nam zaświadczenia umożliwiające wyjazd do Polski na stały pobyt. I znowu na stacji czerwono-bure wagony towarowe. Tym razem wsiadałyśmy do nich z radością i już 5 maja jechałyśmy do nowej ojczyzny. Na granicy, po stronie sowieckiej, usłyszałam: „Wy jeszcze zobaczycie, że tam nie jest tak dobrze”.
Milczałam. Wiedziałam swoje: jesteśmy wolne.
W Polsce zamieszkałyśmy początkowo w Szczecinie-Stołczynie, skąd w lipcu 1946 roku wyjechałyśmy na Dolny Śląsk, do Nowej Rudy. Dopiero w 1949 roku przeniosłyśmy się do Wrocławia, gdzie z łatwością mogłam otrzymać pracę lektora języków obcych. Ania mówiła już wtedy płynnie po polsku.