- W empik go
Taniec na pustym moście. Miłość czasami przychodzi o zmierzchu - ebook
Taniec na pustym moście. Miłość czasami przychodzi o zmierzchu - ebook
Po trudnej walce z depresją Ewa próbuje nad nowo nauczyć się czerpać radość z siebie, ludzi i z otaczającego świata. Nie załamuje się, osiada na wsi, gdzie tworzy swoją bezpieczną przystań. Tu może być osobą, która próbuje żyć tak jak chce. Nie pozostaje jednak obojętna wobec aktualnych problemów społecznych i – podobnie jak w latach młodości – nie boi się walczyć o to, co uważa za słuszne, wykazując się przy tym empatią i wrażliwością.
Nieoczekiwane spotkanie z dawnym ukochanym przypomni jej, że wciąż chciałaby nie tylko być kochaną, lecz także kochać a klasowy zjazd po wielu latach sprawi, że Ewa skonfrontuje przeszłość z teraźniejszością. Ale czy droga do spełnienia swoich pragnień nie stanie się ślepą uliczką? I czy na pewno ta miłość jest tym, czego Ewa pragnie, by móc żyć w zgodzie z własnymi uczuciami?
Zachorowałam. Wszyscy dookoła myśleli, że to fanaberia. Po trzech tygodniach niewychodzenia z łóżka stoczyłam walkę ze sobą, zduszoną od środka, bez tchu, czekającą na deszczowy dzień i wiatr świszczący za oknem. Stanęłam naprzeciw własnych wyobrażeń o sobie. Nie chciałam siebie takiej. Rzuciłam wyzwanie własnemu ciału, które zakrywałam długimi swetrami.
Elżbieta Zdrojowa-Krawiec
Absolwentka Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu oraz studiów podyplomowych z matematyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Pracowała jako nauczycielka matematyki w gimnazjum. Zdobyła wyróżnienie czasopisma Wysokie Obcasy w konkursie na opowiadanie o pierwszej miłości. W 2016 roku debiutowała książką Nie machaj do mnie czerwoną chorągiewką (O tych, którzy w roku 1980 mieli osiemnaście lat). Latem 2020 roku w pałacu myśliwskim w Antoninie brała udział w rezydencji literackiej. To tu pisała powieść Taniec na pustym moście (2021). Laureatka stypendium marszałka województwa wielkopolskiego w dziedzinie kultury na rok 2021.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-573-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JEDNO SPOJRZENIE
Życie zaczyna się po pięćdziesiątce – tak twierdzą ci, którzy wcześniej sądzili, że po trzydziestce lub po czterdziestce. Mówią tak, aby przykryć swój strach przed starością i samotnością. Powtarzają to głośno, śmiejąc się, aby jak najwięcej osób usłyszało, że nie są niewidzialni, za to wciąż młodzi.
Przypomniałam sobie słowa koleżanki opowiadającej w kółko, że strach przed pięćdziesiątką jest przereklamowany. Dziś, w kolejce do myjni samochodowej, zabijałam czas myśleniem o tym, co już miało miejsce. I nie były to kojące myśli. Wiedziałam, że lęk przed starością to strach przed samotnością. A ta towarzyszyła mi zawsze, bez względu na wiek.
Lubiłam rytuał mycia auta aktywną pianą. Energiczne, koliste ruchy długą szczotką, gdy biała, pachnąca beza zamieniała się w szarą ociekającą maź, uspokajały mnie. Auto odzyskiwało kształt i połysk. Gorący wosk pod koniec mycia wytwarzał przyjemne ciepło. Spłukiwanie i polerowanie stawały się symbolem porządkowania życia. Skoro można, wkładając trochę wysiłku, ruszyć w drogę czystym samochodem, to w życiu też można doprowadzić się do porządku. Dla mnie oznaczało to tyle, by móc wykonywać podstawowe czynności – jeść, spać, rozmawiać, zadbać o wygląd, zrobić zakupy, posprzątać. Jeszcze do niedawna zwykła radość z kawałka siebie nie istniała w moich myślach. A teraz umyte auto, wyprasowana bluzka, opięte dżinsy z podwyższonym stanem i zamszowe botki, nawet wyczyszczone czerstwą skórką od chleba, czekały przygotowane na jutro. Wieczorem jechałam na spotkanie z Adamem, dawnym znajomym, z którym nie widziałam się trzydzieści lat. Kiedyś był obiektem mojego platonicznego zainteresowania. Serce często waliło mi na jego widok, ale unikałam spotkań. Wprawdzie należał do grona znajomych, z którymi się spotykałam, ale nigdy nie rozmawialiśmy sami. I choć znajomości z chłopakami w moim wieku czasami nazywałam miłością, to nigdy nie czułam ciągłego stanu uniesienia ponad ziemią. Piotr, Kropa, Karol – to były po prostu źle ulokowane uczucia. Łączyło nas wspólne spędzanie czasu, chodzenie do szkoły, słuchanie muzyki i dyskutowanie o życiu, co jednak nijak się miało do narkotycznego stanu prawdziwej miłości. To przy Adamie dorastałam, marząc o jednej chwili sam na sam. Piękny, niedostępny, małomówny, czasami przyglądający się badawczo, symbolizował mężczyznę z krwi i kości. Zwalisty szatyn już swoją posturą dawał kobiecie gwarancję bezpieczeństwa. Tak myślałam, ale to nie musiała być prawda.
Siedząc w przesiąkniętym zapachem wanilii samochodzie, poczułam, że spotkanie odgrzewające dawną znajomość to nie najlepszy pomysł. Jednak po dwuletnich zmaganiach z depresją, gdzie włożenie piżamy stanowiło wysiłek, a zaciągnięte cały dzień żaluzje stwarzały ciemną i pozornie bezpieczną przestrzeń, chciałam stanąć oko w oko z prawdziwym życiem – tym toczącym się tu i teraz, a nie trzydzieści lat temu.
Zachorowałam. Wszyscy dookoła myśleli, że to fanaberia. Po trzech tygodniach niewychodzenia z łóżka stoczyłam walkę ze sobą, zduszoną od środka, bez tchu, czekającą na deszczowy dzień i wiatr świszczący za oknem. Stanęłam naprzeciw własnych wyobrażeń o sobie. Nie chciałam siebie takiej. Rzuciłam wyzwanie własnemu ciału, które zakrywałam długimi swetrami.
– Jest pani zdrowa, pani Ewo – powiedział po dwóch latach terapeuta. Zaciągałam właśnie zamek pikowanego płaszcza i patrzyłam w oczy człowiekowi, który postawił mnie na nogi. I to dosłownie, ponieważ miewałam takie dni, gdy nie mogłam zrobić kroku. – Stopniowe odstawianie tabletek odbyło się bezproblemowo – tak mówił.
Teraz pojadę i zrobię pierwszą próbę wyjścia do ludzi – dodawałam sobie otuchy w myślach. Mniejsze kroki już zaliczyłam – złożenie życzeń urodzinowych Bożenie, zakupy w markecie, spacer po parku, wizyta u kosmetyczki i zrobienie paznokci lakierem hybrydowym. Szczególnie ten ostatni sprawdzian wypadł dobrze. Gładko wbiłam się w rozmowę o likwidowanym targu, odwołaniu dyrektora jednej z podstawówek, chorobach wywołanych stresem, braku wolnego czasu i konieczności robienia pedicure, nie tylko latem. Zdałam test z wtórnego uspołecznienia.
Skup się na jeździe – instruowałam samą siebie. Szosa wydawała się polakierowana i narysowana jak od linijki. To przez słońce, które zaświeciło gwałtownie po dwóch dniach deszczu – pomyślałam, nie wiem dlaczego, z czułością. Samochód stanowiący zamkniętą przestrzeń dawał, o dziwo, poczucie wolności. Nastawiłam głośniej radio z latynoskimi rytmami i z każdym przejechanym metrem czułam, że mogę oddychać. Jest dobrze – powtarzałam w myślach, ciesząc się jak dziecko. – Jestem zdrowa, zdrowa.
Jutro jadę sama, dam radę. Drogę znałam na pamięć. Czarny Baran to restauracja, którą odwiedzałam nie raz z Pawłem. Mój mąż zawsze miał pieniądze i gest.
– O nic nie musisz się martwić, mąż ci wszystko kupi, pomoże i zawiezie – powtarzał przez dwadzieścia lat małżeństwa.
W związku z tym nosiłam biustonosze z Triumpha, co tydzień jadałam kolacje przy świecach z domieszką whisky i nie jeździłam samochodem. Po latach siedzenia w klatce – i to wcale niezłotej – kupiłam samochód i ruszyłam we własną podróż, zmagając się ze sobą, gdyż życie w zgodzie z własnymi uczuciami okazało się niełatwe.
*
– Co się tak szykujesz? Prawie jak na randkę – powiedział Paweł następnego dnia, nie odrywając wzroku od układanego pasjansa. – Ale pamiętaj, że nigdy więcej się nie spotkacie. Wiem, jak to jest. Każdy jest ciekawy siebie. A już balsamować się naprawdę nie musisz. Czuć ten twój kokos w całym domu. Kupię ci coś lepszego – dodał z uśmiechem, który oznaczał: „szykuj się, balsamuj byle jakim kremem, zakrywaj zmarszczki najgrubszym pudrem, a i tak nic dobrego cię nie spotka. Jesteś kobietą po pięćdziesiątce, pamiętaj”.
Nie odezwałam się, a pomimo to mówił dalej, siedząc nieruchomo i raz po raz klikając w klawiaturę. Kolorowe prostokąty kart z gry przeskakiwały z góry do dołu i znów z dołu do góry.
– I naprawdę nic nie będziesz pić? Nawet lampki wina? Choć jak chcesz tak jechać, to jedź, przecież ci nie zabronię. Ale mogę po ciebie przyjechać przed dziesiątą. Bo chyba na dłużej się nie zanosi. Co ty będziesz tam z nim robić pięć godzin, skoro nie możesz wytrzymać w jednym miejscu kilkunastu minut? Z tego, co pamiętam, to straszny nudziarz. Co nic nie mówisz? – zapytał, patrząc wciąż w ten sam migający punkt na ekranie.
Nie widziałam jego twarzy. Mogłam przypuszczać, że w tej chwili siedział nieruchomo, ledwie otwierał usta, a cały monolog wygłaszał spokojnym głosem, w równym tempie. Zawsze mówił bez modulacji. Nie krzyczał, nie ściszał głosu, hipnotyzował rozmówcę. A w kącikach ust miał dyskretny uśmiech zadowolenia wynikający z wypowiadania własnych prawd.
Wczoraj rozpoznawałam swój stan ducha i ciała. Ciało wypadało gorzej. Wyostrzone rysy twarzy, która z okrągłej stała się pociągła, nadawały jej surowość. Według Pawła lęk czaił się w moich oczach. Twierdził, że powinnam coś z tym zrobić. Robiłam, łykając tabletki i zaglądając podczas terapii w nieznane mi dotąd zakamarki niezaspokojonych potrzeb. Teraz jednak, gdy stanęłam przy dużym lustrze, nawet nie drgnęła mi powieka. Oczy błyszczały, a delikatny makijaż i świeżo umyte włosy sprawiły, że czułam się pewnie. Ucieszyłam się, że nie wyglądam tak, jakbym włożyła w swój wygląd dużo wysiłku.
– Może wezmę jakieś zdjęcia, na przykład dzieci, tak pokazać, co myślisz? – odezwałam się, choć wiedziałam, że niepotrzebnie zadałam pytanie.
Powinnam wsunąć do torebki to, co mam pod ręką, ot tak, na wszelki wypadek i nie pytać się, bo za chwilę Paweł skarci mnie wzrokiem i ruszy lawina przykładów, jak beznadziejni są ci, którzy na spotkaniach pokazują zdjęcia dzieci. Nie myliłam się.
– Czy wiesz, jak beznadziejni są ci, którzy pod nos podstawiają zdjęcia dzieci? Kogo to obchodzi? A w tym wieku to pewnie pokazują jeszcze zdjęcia wnuków. Opowiadają też o mężach, żonach i ani pisną o kłopotach. Puszą się, mając za sobą lata świetności. Może nie wszyscy. – Uśmiechnął się z dumą, ściszając głos. – No sama powiedz, ty taka wyzwolona, chcesz zanudzać kogoś rodziną? I to jeszcze faceta. Ciekawe, w jakim celu, bardzo ciekawe – powtarzał, otwierając piwo.
Zamknęłam cicho drzwi i wypuszczając wolno powietrze, zsunęłam się ze schodów – bezszelestnie, nie słysząc już dźwięków, które przeszywały mnie, powodując znane zawroty głowy. Być może letnie powietrze, wilgotne po porannym deszczu, sprawiło, że uspokoiłam oddech. Szłam wolno w stronę parkingu, licząc zielone, stojące na baczność nieruchome kule ulicznych jarzębin. Lekko zaróżowione dawały nadzieję, że lato jeszcze się nie kończy. Ale przecież przyjdzie taki moment, że drzewa, czerwone od łez i skulone pod własnym ciężarem, będą mogły liczyć tylko na zainteresowanie przypadkowego przechodnia – myślałam. Tak jak ja.
– A teraz w drogę – wyszeptałam, otwierając drzwi samochodu i odgarniając kosmyk włosów, który ciągle spadał na lewą stronę.
Po dziesiątym kilometrze poczułam nieznośne uczucie dławienia w gardle. Tylko nie to, Boże, tylko nie teraz – myślałam w panice. Za wszelką cenę musiałam się rozluźnić, ale w samochodzie większość technik relaksacyjnych zawodziła. Zjechałam więc na ścieżkę przy jeziorze. O tej porze plażowicze zwijali już koce i ręczniki z dzikiego kąpieliska. Zmrużyłam oczy. Słońce nie było moim sprzymierzeńcem, drażniło. Bez żalu pomyślałam, że choć lato w pełni, to ten przystanek jest moim pierwszym kontaktem z beztroskim, wakacyjnym światem.
Jeszcze nie jestem zdrowa – pomyślałam, patrząc na ludzi ciągnących dmuchane zabawki i dzieci. Stanęłam na czubkach palców i wolno wydmuchiwałam powietrze. Przeszłam kilkanaście metrów i oparłam się o samochód. Wystawiłam twarz do słońca, jakbym chciała sprawdzić, czy światło i ciepło nie spotęgują objawów narastającego lęku. W jasnogranatowych okularach słonecznych – nowym i jak mi się zdawało twarzowym nabytku – poczułam, że organizm nie podryguje. Ucieszona zapaliłam papierosa. Nałóg, przerywany kilkuletnimi okresami abstynencji, czasami ratował mnie od lęku. Odetchnęłam.
Dalsza droga odbyła się bez niespodzianek, w spokojnym rytmie, zakłóconym jedynie radiowymi wiadomościami o wypadkach i traktorem, którego nie mogłam wyprzedzić. Czasami tylko mocniej ściskałam kierownicę, tak na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa. Zatrzymałam się na leśnym parkingu, kilka minut drogi przed restauracją Czarny Baran, aby ocenić swój stan. Nie jest źle, twarz w porządku, ciało też, nawet myśli nie szaleją – pomyślałam, przesuwając gąbką z nabranym pudrem po twarzy. Po chwili byłam na miejscu. Nie spodziewałam się tylu samochodów na restauracyjnym parkingu. Jadąc wzdłuż kamiennego muru oplecionego zielonym bluszczem, który wyglądał, jakby był spryskany nabłyszczającym płynem, rozglądałam się w nadziei, że zobaczę wolne miejsce. Na końcu dróżki ujrzałam pusty tunel, a w nim stojącego mężczyznę, uśmiechającego się od ucha do ucha. Rękami pokazywał mi, abym to właśnie tam wjechała. Nacisnęłam z impetem gaz, w ostatniej chwili hamując przed hotelowym płotem, za którym kilka kołyszących się dębów dawało znać o zbliżającej się burzy. Mężczyzna podbiegł, gdy otwierałam drzwi samochodu.
– Ewa… jesteś, trzymałem dla ciebie miejsce – odezwał się Adam.
Ma siwe włosy, zupełnie siwe i gęste – pomyślałam i w tej samej chwili poczułam, że to on, z tymi samymi pięknymi oczami, pociągający mnie kiedyś mężczyzna, z czupryną okalającą twarz jak srebrny wianek. Chciałam powiedzieć, że nic się nie zmienił, ale nie byłaby to prawda. Wysiadając, poczułam wibracje ciała i ślinę napływającą do ust. Stanęłam naprzeciw niego. Buty na wysokim obcasie sprawiły, że Adam nie wydawał się wysoki i postawny. Jego mina speszonego chłopca wskazywała na zdziwienie, że byliśmy sobie prawie równi.
– Jesteś. Nic się nie zmieniło. Tyle lat. Ile? Trzydzieści? – wyszeptałam.
– Ewa… Tak, chodźmy, stolik czeka – odpowiedział.
Czułam, że nie był w stanie wykrztusić więcej. Być może kobieta, którą zobaczył, mało odbiegała od jego wyobrażeń, a być może poczuł się rozczarowany.
Weszliśmy do sali oświetlonej zachodzącym słońcem wpadającym przez duże tarasowe okna. Ciemnopomarańczowe promienie wprowadzały lekki półmrok, w którym kieliszki do wody i wina, talerze i sztućce wyglądały jak muśnięte ciepłym kolorem. Piękne wnętrze – pomyślałam. Adam właśnie odsuwał krzesło. Moment, gdy mężczyzna, chcąc być miły, ułatwia kobiecie zajęcie miejsca przy stole, wprawił mnie w zakłopotanie. Nigdy nie zdarzyło mi się doświadczyć takiej uprzejmości. To kolejny temat na terapię – pomyślałam z ulgą, gdyż czułam się bezpiecznie. W restauracji byłam nie raz, a jednak dopiero teraz zwróciłam uwagę na elegancję tego miejsca, dbałość o detale.
Usiedliśmy naprzeciw siebie. Miałam na sobie białą bluzkę, lekko rozpiętą pod szyją. Na nią narzuciłam żakiet koloru miejskiego gołębia, obszyty tkaniną udającą futerko. Strój może nie był odpowiedni na letnią porę, uznałam jednak, że nie jest to tradycyjna marynarka, w której na pewno wyglądałabym poważnie. Adam od razu zauważył ten nonszalancki akcent stroju. Skupił wzrok na zdobiącej szarą narzutkę broszce, dużym kolorowym motylu wysadzanym świecącymi szkiełkami, i uśmiechnął się.
– Ten piękny motyl podziałał na moją wyobraźnię – powiedział, splatając ręce na szarej serwecie. – Pewnie zastanawiałaś się, w co się ubrać. Przymierzałaś różne stroje… Może nawet kupiłaś broszkę specjalnie na tę okazję – dodał z rozbawieniem.
Pomyślałam, że to zbyt śmiała uwaga z jego strony. Nie znał mnie. On sam zdecydował się na dżinsy, różową koszulę i beżową marynarkę. Chyba uznał róż za mniej tradycyjny. Może chciał być odważny. Nie wiedziałam, jak się zachowa. Początkowa uwaga sprawiła, że poczułam, że najprawdopodobniej rozmowa utknie na mieliźnie nic nieznaczących komunikatów, głupich żartów, hałaśliwego śmiechu i potoku słów. Wtedy sprawdzi się powiedzenie, że z okruchów przeszłości można jedynie zebrać garść popiołu.
– Nie gniewaj się za ten niefortunny początek – odezwał się spokojnym głosem. – Jestem trochę zdenerwowany i tak jakoś wyszło. Przepraszam. Zobaczyłem cię po trzydziestu latach. Wyobrażałem sobie, jak wyglądasz. Czas zmienia przecież nie tylko twarz i figurę, ale też wnętrze. Jadąc tu, egoistycznie myślałem, że wolałbym, abyś miała długie włosy, choć wiedziałem, że w tym wieku to rzadkość. A jednak pragnąłem ujrzeć tamtą dziewczynę – trochę zawstydzoną, zakrywającą twarz kasztanowymi włosami, z twarzą jak z obrazu Botticellego. Patrzę w te same, co kiedyś oczy, otoczone siatką delikatnych zmarszczek. W chwili, której nie zarejestruje żaden zegar, stanęła przede mną tamta dziewczyna.
Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. Objęłam policzki dłońmi i wyszeptałam:
– Tamtej dziewczyny już nie ma. Jesteśmy teraz osobnymi bytami z własnym życiem, bagażem, garbem, pragnieniami, rozczarowaniami i Bóg wie, czym jeszcze. Też patrzę na ciebie i szukam tamtego chłopaka. I znajduję. Mam wrażenie, że te lata, gdy się nie widzieliśmy, to chwila.
Adami rozplótł palce i wydawało mi się, że chce dotknąć mojej ręki. Zamiast tego zacisnął pięści i patrząc na mnie, zapytał:
– Co zamawiamy? Na co masz ochotę? Kobiety jedzą głównie greckie sałatki, może z grillowanym kurczakiem. Ja jestem głodny. Nie jadłem nic w pracy, trochę celowo, aby mieć przyjemność z restauracyjnego posiłku. – Zaśmiał się. – Ale teraz moja ulubiona kaczka z jabłkami wydaje mi się daniem nie do przełknięcia. Zbyt dużo emocji – westchnął, a ja poczułam, że nic nie zjem.
– Poproszę kawę i colę. Nie jestem głodna – powiedziałam, starając się mówić pewnie.
Ale umówiliśmy się na kolację, obiecaliśmy sobie, że przyjedziemy głodni. Żadne danie, nie mówiąc o przystawkach, nie kusiło jednak ściśniętego z nerwów żołądka.
– Denerwujesz się? Ja też. Ale coś delikatnego zjemy? Może sałatkę z grillowanym kurczakiem? – zapytał Adam z troską.
– Tak, sałatkę, coś muszę zjeść – odparłam niezbyt głośno, wolno wypuszczając powietrze.
– Ja jednak wezmę polędwiczki wieprzowe w sosie kurkowym. Są łagodniejsze od kaczki. Jeść mi się chce. – Mrugnął, aby trochę rozluźnić sytuację.
– Czy mogę przyjąć zamówienie? – Młody kelner z urzędowym uśmiechem pojawił się bezszelestnie przy stoliku.
– Poprosimy dwie kawy, colę, polędwiczki i sałatę grecką z grillowanym kurczakiem. – Zdecydowany głos Adama sprawił, że poczułam ulgę, że moment wyboru mam za sobą. – Może jednak chcesz zamówić coś innego? Powiedz.
– Nie, tak jest dobrze.
W oczekiwaniu na kawę patrzyliśmy na siebie. Czas zrobił swoje. Wydawało mi się, że nasze spojrzenia mówiły: „nie jesteśmy sobą rozczarowani, są te same oczy, może trochę zapadnięte, zmarszczki – tyle, ile powinno być, usta niezaciśnięte złością i znudzeniem. Jesteśmy ciekawi siebie i dobrze nam przy sobie”.
A potem jedząc i pijąc, niestety nie wino, gdyż przyjechaliśmy samochodami, zaczęliśmy rozmawiać o własnych wyborach, dzieciach, żonie, mężu, pracy, życiu w czystej postaci. Adam był uważnym słuchaczem.
– Kim dla ciebie byłem? – spytał nieoczekiwanie, gdy już dość dokładnie omówiliśmy w ekspresowym tempie swoje trzydziestoletnie życie. Siedział z zaróżowionymi policzkami i czułam, że to pytanie zadał z trudem. Splótł ręce i trzymając je pod brodą, czekał.
– Mężczyzną.
– Znałaś wtedy wielu mężczyzn. Kręcili się wokół ciebie na studiach, spotykaliśmy się razem, to wiem. Sami mężczyźni, mało kobiet.
– Tak, koleżanek miałam niewiele. Denerwowały mnie. Dużo mówiły, uwieszały się na męskich, a właściwie chłopięcych ramionach i czekały na ślub.
– A ty nie?
– Miał być i był, jak wiesz. Sprostałam oczekiwaniom rodziny. Ale to ty byłeś moją fascynacją, także seksualną – wymówiłam pospiesznie ostatnie słowo i zrobiłam przerwę, wydmuchując powietrze z głębin płuc. Dziwiłam się, że w ogóle je wypowiedziałam, gdyż do siedemnastego roku życia słowo „seks” znajdowało się w kanonie słów zakazanych. Moje pokolenie zostało wychowane w obojętności do własnego ciała i własnych potrzeb. – Przy tobie dorastałam i pragnęłam być z tobą. – Starałam się powiedzieć to obojętnie, choć serce zaczęło mi walić i poczułam niepokojącą lepkość dłoni. Pragnienie bycia z kimś uważałam za przywilej łatwych kobiet. Wtedy nie wypadało pragnąć.
– Ja, symbol seksu? Z jakiego powodu? Nie patrzyłaś na mnie, mało rozmawialiśmy, nie było żadnej okazji, abyśmy zostali gdzieś sami. Mam obraz ciebie wciśniętej między junkersa a framugę drzwi w akademikowej kuchni. Obraz twojej twarzy szedł ze mną, a może za mną. Tylko twarzy… – westchnął.
– Adam – odważyłam się powiedzieć, nie uciekając wzrokiem po ścianach. – Nie powiedziałam symbolem seksu, tylko fascynacją seksualną, a to różnica. Wzbudzałeś zaufanie, także swoim wyglądem. Zwalista postać, męskie, silne ramię to w przekonaniu młodych dziewczyn gwarancja bezpieczeństwa. Byłeś jedynym mężczyzną. Reszta to chłopcy – mali, dziecinni, niezainteresowani kobietą. Kolekcjonowali płyty i książki, tak jak zbierało się samochody resoraki lub puszki po napojach. Ty stałeś się wzorem, choć nie wiedziałeś o tym. A ja pragnęłam być z kimś naprawdę. Wyobraziłam sobie ciebie, przecież cię nie znałam. Od dzieciństwa czułam głód miłości. A ja? Kim byłam dla ciebie? – Ostatnie pytanie wypowiedziałam, przygryzając kosmyk włosów znów spadających na lewą stronę.
– Wizerunkiem, obrazem. Przyglądałem się tobie, ale nic nie chciałem. Twoją piękną twarz zachowałem na zawsze.
– Może tak miało zostać? – Zadumałam się. – Czasami lepiej zatrzymać wyobrażenie o sobie. Nie skazujemy się na rozczarowanie. Albo cierpienie.
– Ewka, ja nie chciałem. Jestem w takim momencie, że celowo zderzam się z życiem. Urzeczywistniam marzenia, wyobrażenia, niedopowiedzenia. Co tu dużo mówić. W tym wieku czas biegnie szybciej, nie zostało go już dużo.
– Adam, jesteś chory? – Nie wytrzymałam.
– Nie… – Roześmiał się, aż podłużna bruzda na policzku zaczęła drżeć. – Chyba nie, ale przecież nie jesteśmy już młodzi.
– Nie jesteśmy. Siedzimy naprzeciw siebie. O czym myślimy i z jakimi oczekiwaniami przyszliśmy? – Wypowiadając ostatnie słowo, poczułam, jak lewy kącik wargi zaczyna drżeć.
Tak, Adam urzeczywistnia swoje marzenia, ogląda moją bladą, a teraz pewnie zaczerwienioną ohydnymi rumieńcami twarz i porównuje wizerunek sprzed trzydziestu lat z tym, co widzi teraz. A co może zobaczyć? Kobietę, która powoli wychodzi życiu naprzeciw, z mozołem, prawie na czworakach. Znów zaspokajam czyjeś pragnienia – pomyślałam ze smutkiem.
– Nie chciałem, byś pomyślała, że wykorzystuję to spotkanie, aby zaspokoić swoją ciekawość i nie daj Boże, rozliczyć się z przeszłością lub podjąć taką próbę. Choć być może tak jest. Bardzo chciałem cię zobaczyć. Codziennie, od trzydziestu lat chciałem. Powiedz, jeśli źle się czujesz.
Wypiłam duszkiem pół szklanki coli. Odstawiłam talerz z sałatką, którą przykryłam niezjedzonego kurczaka. Mięso przyprawiało mnie o mdłości. Dobrze, że zamówiłam coś gazowanego – pomyślałam uspokojona.
– Jest dobrze, naprawdę dobrze – powiedziałam cicho.
Od dawna nie czułam się tak spokojnie. Miałam wrażenie, że chyba nigdy. Rozmowy w głąb siebie sprawiały, że poczułam, że mogę nabrać tyle powietrza, ile zechcę, a ściskająca obręcz strachu, która przez długie lata nie puszczała mnie z objęć, staje się wiotka i niedokuczliwa.
Miałam wrażenie, że Adam starał się, by jego słowa nie raniły. A jednak nie upilnował siebie. Ja też nie. Nie pokazywaliśmy zdjęć dzieci i wnuków. Nie wspominaliśmy dawnych czasów. Stanęliśmy naprzeciw i odkrywaliśmy siebie, nie mając pewności, czy nie zadajemy sobie bólu. Za chwilę wrócimy do domów, do swojego normalnego życia i być może będziemy musieli żyć w poczuciu, że to jedno spotkanie zburzyło nasze wyobrażenia o sobie. Zostaniemy z niczym. Wizerunek Madonny zniknie, a on stanie się mężczyzną takim jak wszyscy.
– Przepraszam – powiedział.
Milczałam, choć chciałam wykrzyczeć: Nie przepraszaj, nie uciekaj. Tyle dzisiaj chcę ci powiedzieć – o tym, co czytam, o moich obrazach, a właściwie próbach malowania, o wierszach, które piszę. Chcę, byś wiedział, że zakończyłam terapię i jest duża szansa, że depresję pożegnałam na długi czas, może na zawsze.
Depresja to temat, który niechętnie się porusza. A własna choroba – przy całym wysiłku terapeutycznym – siedziała mi w głowie jako objaw słabości, poczucia niskiej wartości i nic niewartego życia.
Nic nie powiedziałam.
– Jak ci jest w życiu? Jak? – spytał nieoczekiwanie. Siedział wyprostowany i patrzył mi znów prosto w oczy. – Czuję, że przyjechałaś, podejmując wysiłek. Być może nie chciałaś, być może nie mogłaś. Jak ci jest?
– Dobrze – odparłam, śmiejąc się nerwowo. – Przecież wiesz, że tylko taka może być odpowiedź.
– Chcę, aby było ci dobrze.
– Ja też chcę, każdy tego chce.
– A jednak ja chcę naprawdę. Kiedyś nie byłem blisko. Teraz chcę.
– Co to znaczy?
– Chcę być przy tobie, tak jak mogę, tak jak umiem.
– Nie wiem, co możemy sobie ofiarować. To nie jest czas na takie deklaracje. Muszę jechać – odparłam, gdyż czułam, że moje ciało zaczyna drżeć.
Nie spodziewałam się takich rozmów. Nie wiedziałam, że bycie z Adamem w zwykłym miejscu i w zwyczajnej sytuacji roztarga moje uczucia.
– Dobrze, jedziemy, zapłacę i może jeszcze chwilę pospacerujemy. Burza przeszła obok, słońce zaszło, ale fioletowa łuna sprawia, że jest pięknie. Masz jeszcze chwilę?
– Mam czas, mam dużo czasu.
Kelner z dziwnym uśmiechem znów bezszelestnie wyrósł spod ziemi. Zauważyłam, że Adam wsunął do oprawki z rachunkiem banknot na napiwek.
Wokół hotelu rozpościerał się park urządzony dla gości. Oddzielony od parkingu zwykłym drucianym płotem sprawiał wrażenie prowizorycznie urządzonego, przydomowego ogrodu. Widoczny zza metalowych oczek sztuczny stawek z drewnianym pomostem, kilka dębów, być może ocalałych z lasu i tradycyjne rośliny, takie jak modrzewie, trawy, śnieguliczki, przekwitające mieczyki, malwy i floksy, tworzyły przestrzeń do krótkiego spaceru. Zmierzchało. Szliśmy obok siebie, trzymając ręce w kieszeniach marynarek.
– Lubię zmierzch, gdy przez krótki moment szara poświata okrywa wszystko, co żyje. Tak jak teraz. Maszerujemy noga w nogę, ręka w rękę, jak gdyby taki spacer był naszą codziennością – zamruczał Adam, opierając się o drewnianą balustradę mostku nad stawem.
– Ja też lubię zmierzch. Już nie jest za wcześnie, a jeszcze nie za późno. Nie widać niedoskonałości i można mieć pewność, że porządek tego świata został zachowany.
– „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…” – zanucił dawną piosenkę. – I trzeba zanurzyć się w życie, bo to też porządek tego świata. Ewuś, bardzo nie chciałbym stracić z tobą kontaktu.
– Będziemy mieć kontakt. Przecież możemy – dodałam, usprawiedliwiając się.
Poczułam, że tyle mogę – rozmawiać, zjeść, wypić, pooddychać, pospacerować. I nic więcej. Nigdy nic więcej. Dopiero co wyszłam z czarnej otchłani. Mozolnie gramoliłam się na powierzchnię, oblepiona mazią lęków, potrzeb, których nie mogłam wyrazić i co tu dużo mówić – nieszczęśliwego życia. Terapia zaprogramowała mnie na powolne radzenie sobie ze sobą. Przerabiałam dzieciństwo, relacje z ludźmi, a przede wszystkich odzyskiwałam kontakt ze sobą. Planowałam jeden dzień do przodu, tylko jeden, nie więcej. Ustawiałam go dokładnie od rana do wieczora. Miał być spokojny, użyteczny i dawać poczucie sensu. Teraz ten dzień się kończył, a ja traciłam siły.
– Nie uciekniesz? Tak jak kiedyś…? – zapytał Adam, rozcierając w dłoniach liść.
Staliśmy, opierając się o mostek i patrząc na stawek, który o tej porze grał chmarą brzęczących owadów, ważek i motyli. Czułam, że nie dam rady już rozmawiać, że muszę już jechać.
– Muszę jechać.
– Źle się czujesz?
– Jestem zmęczona – odparłam bardzo ogólnie, robiąc w tył zwrot. – Wiesz… To było emocjonujące i jednak dosyć trudne.
– Ale nie za trudne?
– Nie za trudne. I choć poczułam tyle emocji, to wyjeżdżam spokojna.
Adam odprowadził mnie do samochodu. Wymieniliśmy nic nieznaczące uwagi o pogodzie i o tym, że na pewno nie będzie burzy, a niebo jest przepiękne. Odjeżdżając, zatrąbiłam, a on mrugnął światłami. Jechałam wolniej niż przepisowo, pilnując, by się nie rozpędzać. Otulały mnie światła samochodu Adama. Nie wiem nawet jakiego, nie sprawdziłam. Jechał za mną. Czułam, że jestem bezpieczna. Ten kawałek, gdy jechaliśmy razem, stał się symboliczną podróżą. Na rondzie on skręcił w lewo, a ja w prawo. Jechaliśmy do swoich domów. Przejechałam kilkanaście kilometrów i zatrzymałam się w zatoczce dla autobusów. Oparłam głowę o kierownicę. Czułam spokój jak nigdy dotąd. Łzy spływały cicho, jakby leniwie po policzkach, a ja dałam im miejsce, by płynęły, ścierając je delikatnie. Dotknęłam twarzy. To moja twarz – z emocjami, ale też z wielkim spokojem. Nie płakałam od roku. Spojrzałam na fioletowe niebo, które cały czas szykowało się do burzy i poczułam, jak rozstępuje się przede mną ziemia. Pojęłam, że zasłona lub jak kto woli – zamazana szyba, przez którą patrzyłam tyle lat, znika. Nie czułam niepokoju. Po kilku minutach ruszyłam do domu. Moja twarz, cała we łzach, była prawdziwa. Dziś czułam i dałam radę. Stanęłam oko w oko z uczuciami. Poczułam ulgę. Wracałam do siebie.
Budka Suflera, _Jest taki samotny dom_, sł. Adam Sikorski.