Tankista - ebook
Tankista - ebook
Książka zawierająca barwne, a zarazem dramatyczne wspomnienia urodzonego w Moskwie w 1923 r. oficera Armii Czerwonej z wojny na froncie wschodnim. W przeciwieństwie do podobnych publikacji wydawanych w byłym ZSRR nie ma charakteru propagandowego. Jest bardzo autentyczna. Biessonow przedstawia zmagania wojenne z perspektywy zwykłego żołnierza, nie pomijając jednak kwestii taktyki i strategii walk. Zaczyna od Kurska, gdzie odbył się jego chrzest bojowy. Potem, jako żołnierz gwardyjskich jednostek pancernych, uczestniczył w marszu Rosjan na zachód w ślad za wycofującym się Wehrmachtem. W 1945 r., podczas walk o Berlin, został ranny. ... Rozsądne i otrzeźwiające spojrzenie na rosyjską taktykę działania niewielkimi jednostkami, taktykę, w której liczyły się przede wszystkim efekty, a nikt nie zważał na to, ilu żołnierzy zginie. Biessonow pisze o odwadze, męstwie, a także o głupocie wszystkich należących do jego wojskowej "rodziny" - zarówno zwierzchników, jak i podwładnych. Dzięki niemu otrzymaliśmy szczerą aż do bólu i uczciwą relację o ludzkich postawach w ogniu walki, a jednocześnie wejrzenie w psychikę radzieckiego żołnierza. "Library Journal"
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17080-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEDMOWA
Wielu towarzyszy broni mówiło mi, że powinienem napisać wspomnienia, ale to trudna sprawa. Bądź co bądź nie jestem zawodowym pisarzem, a prawdę mówiąc, daleko mi do tego. Ale potrafię opowiedzieć o historii mojej rodziny, mojego dzieciństwa i młodości, a także o moich przeżyciach w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
Czas zaciera wiele przeżyć i wydarzeń. Przy wszystkich codziennych problemach i troskach nie miałem czasu na zajmowanie się wspomnieniami. Nie byłem urzędnikiem państwowym, ale zwykłym człowiekiem, podobnym do milionów moich rodaków. Wspomnienia te dotyczą wydarzeń, których byłem świadkiem, albo które w czasie wojny wywarły wpływ na mnie i na moje otoczenie. Nie twierdzę, że mam ich pełny i obiektywny ogląd – ludzka pamięć jest zawodna – ale postaram się najlepiej, jak potrafię. Spróbuję też nie oceniać zbyt krytycznie innych. Sprawy, które tu opisałem, są odbiciem mojego osobistego punktu widzenia, osobistej oceny i stosunku do życia. To moje spojrzenie na życie typowego żołnierza Armii Czerwonej, zawodowego oficera, który trzydzieści pięć lat służył w mundurze – od 1941 do 1974 roku. Wstąpiłem do wojska, kiedy miałem osiemnaście lat, a przeszedłem w stan spoczynku w wieku pięćdziesięciu trzech lat w stopniu pułkownika.
Oczywiście skupię się niemal wyłącznie na latach wojny. Wśród żywych jest coraz mniej weteranów, a ci, którzy dotrwali do naszych dni, to już staruszkowie. Ja sam w 2003 roku skończyłem osiemdziesiąt lat. W Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej Związek Radziecki poniósł ogromne straty, ale zwyczajni ludzie przeszli tę próbę, chociaż życie zarówno na froncie, jak i na tyłach było bardzo trudne. Moim zamiarem jest pokazanie wojny widzianej oczami jej bezpośredniego uczestnika – nie marszałka czy pisarza, ale dowódcy plutonu i kompanii desantu czołgowego, dowódcy batalionu piechoty zmotoryzowanej, brygady zmechanizowanej 4. Armii Pancernej Gwardii. Walczyłem w 4. Armii Pancernej Gwardii dwa lata, od 1943 do 1945 roku, przebyłem razem z nią około 3800 kilometrów. Takie były moje wojenne wędrówki i każdy krok na tej drodze był trudny. Uczestniczyłem w natarciach piechoty i jechałem na bitwę na czołgach atakujących pozycje wroga. Intuicja, doświadczenie bojowe i znajomość taktyki przeciwnika wiele razy ocaliły mi życie, ale sądzę, że przeżyłem przede wszystkim dzięki zwykłemu szczęściu. Szczęście jest na froncie czymś niezbędnym dla każdego żołnierza i nie sposób przecenić jego znaczenia.
Jewgienij Biessonow, 2003CHRONOLOGIA
Chronologia
1941
--------------- -----------------------------------------------------------------
22 czerwca Napaść Niemiec na Związek Radziecki.
16 lipca Dotarcie Niemców do Smoleńska.
9 sierpnia Powołanie mnie do Armii Czerwonej
(czebarkulski obóz wojskowy).
16 listopada Przeniesienie mnie do kamyszłowskiej szkoły oficerskiej.
--------------- -----------------------------------------------------------------
1942
--------------- -----------------------------------------------------------------------------
lipiec Przydzielenie mnie do 365. Zapasowej Brygady Strzeleckiej w Suroku.
19 listopada Rozpoczęcie się radzieckiej kontrofensywy pod Stalingradem.
--------------- -----------------------------------------------------------------------------
1943
--------------------------- ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
31 stycznia Kapitulacja Niemców pod Stalingradem.
koniec maja Przeniesienie mnie do wydziału spraw osobowych w Moskwie.
5 lipca Rozpoczęcie się bitwy pod Kurskiem.
lipiec Przydzielenie mnie na front briański.
sierpień Mianowanie mnie dowódcą 2. plutonu, 1. batalionu zmotoryzowanego, 49. Brygady Zmechanizowanej,
6. Korpusu Zmechanizowanego wardii,
4. Armii Pancernej.
wrzesień Walki w czasie ofensywy pod Orłem.
październik – grudzień W odwodzie w Karaczewie.
6 listopada Zdobycie Kijowa.
--------------------------- ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------
1944
--------------------------- ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
styczeń Przerzucenie 4. Armii Pancernej do Kijowa.
luty Przewiezienie nas koleją do Połonnego.
Przemarsz do Szepietowki, przejazd ciężarówkami do Sławuty.
4 marca Początek wiosennej ofensywy na Ukrainie.
marzec – kwiecień Walki w operacji kamieniecko-podolskiej (otrzymanie przez brygadę nazwy 49. Kamieniecko-Podolskiej Brygady Zmechanizowanej).
maj – czerwiec W odwodzie w Kopyczyńcach.
lipiec – wrzesień Walki w operacji lwowsko-sandomierskiej
październik – listopad W odwodzie w Sandomierzu.
grudzień – styczeń Walki w operacji wiślańsko-odrzańskiej, marsz przez Polskę do granicy Niemiec.
--------------------------- ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
1945
-------------------- ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
luty Walki na przyczółku nad Nysą.
marzec – kwiecień W odwodzie w Oberku. 17 marca na podstawie rozkazu Ludowego Komisarza Obrony ZSRR 4. Armia Pancerna zostaje przemianowana na 4. Armię Pancerną Gwardii, a 49. Kamieniecko-Podolska Brygada Zmechanizowana na 35. Kamieniecko-Podolską Brygadę Zmechanizowaną Gwardii.
kwiecień Marsz na Berlin. Zostaję ranny w walce.
30 kwietnia Samobójstwo Hitlera.
2 maja Kapitulacja Berlina przed Armią Czerwoną.
8 maja Podpisanie przez Keitela kapitulacji Niemiec (na stanowisku dowodzenia Żukowa).
11 maja Wyzwolenie Pragi przez Armię Czerwoną.
maj Powrót ze szpitala do batalionu w Pradze. Koniec Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
-------------------- ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------ROZDZIAŁ 1. DZIECIŃSTWO I MŁODOŚĆ
Rozdział 1
Dzieciństwo i młodość
Urodziłem się w Moskwie 20 lipca 1923 roku, na ulicy Friedricha Engelsa 77, dawniej nazywanej Irininską. Mój ojciec, Iwan Wasiliewicz Biessonow, przeniósł się do Moskwy ze wsi w 1908 roku jako piętnastoletni chłopak. Chociaż nie miał prawie żadnego wykształcenia, zdołał zdobyć pracę w niewielkim sklepie i po jakimś czasie został sprzedawcą, a później starszym sprzedawcą. W 1915 roku ożenił się z moją matką, Olgą Pawłowną, mieszkanką Moskwy. W 1916 roku urodziła im się córka Jelena (nazywaliśmy ją Lelią), a ojciec został powołany do wojska. Służył aż do rewolucji lutowej i zdemobilizował się w 1917 roku. Po Wielkiej Rewolucji Październikowej ojciec pracował w handlu aż do emerytury w 1960 roku. Matka uczyła się w szkole krawieckiej w Moskwie, ale nie lubiła wspominać tego okresu w swoim życiu. Mówiła, że była to straszna harówka. Musieli wstawać o 5 albo 6 rano, rozpalać w piecu, robić herbatę czeladnikom, myć naczynia po ich posiłku, a potem sprzątać pokoje i warsztat. Tacy terminatorzy zaczynali naukę zawodu dopiero kilka lat później, ponieważ dzięki temu mistrz krawiecki miał paru małoletnich służących prawie za darmo. Po ukończeniu szkoły matka dostała pracę w bardziej eleganckim zakładzie krawieckim na Kuźnieckim Moście i miała jak na owe czasy przyzwoitą pensję: 37–40 rubli w 1913 roku. Po tym jak wyszła za mąż za mojego ojca, urodziła czwórkę dzieci i zajmowała się gospodarstwem domowym.
Na początku 1917 roku moi rodzice wynajęli mieszkanie w budynku, w którym później się urodziłem. Było tam typowe moskiewskie podwórko ogrodzone wysokim płotem. Na tej ulicy było wiele podobnych podwórek, które nosiły nazwy od nazwisk właścicieli domów: Kruszyński, Reszetkin, Masłow, Pietrusiński i tak dalej.
Na naszym podwórzu stały trzy drewniane budynki. W dwóch wynajmowano mieszkania za dość wysoki czynsz, a właścicielka wraz z rodziną zajmowała trzeci. Do domu właścicielki przylegała wozownia i stajnia. Wszystkie budynki były jednopiętrowe, ogrzewane piecami, bez bieżącej wody i kanalizacji, musieliśmy więc nosić wodę z ulicznej pompy. Właścicielka miała na podwórzu sad z jabłoniami i wiśniami, a także krzewami malin i agrestu.
Po rewolucji październikowej właścicielce odebrano wszystkie trzy domy i ojciec zaczął płacić o wiele mniej za zajmowane przez nas dwa pokoje o powierzchni dwunastu metrów kwadratowych każdy. Kuchni używaliśmy wspólnie z sąsiadami, którzy również mieli dwa pokoje. Obie nasze izby i jedną sąsiadów ogrzewał rosyjski piec. W zimie rano temperatura spadała do trzynastu–piętnastu stopni Celsjusza.
Obiady, a właściwie wszystkie posiłki, podgrzewano na kuchenkach naftowych, czyli na prymusach. Używaliśmy ich również do gotowania wody na herbatę, ponieważ w głównym piecu i pod kuchnią palono tylko raz dziennie. Gaz w budynku założono dopiero po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej i wtedy kuchnię opalaną drewnem zastąpiono gazową. Inne wygody – albo raczej niewygody – pozostały te same.
Powinienem dodać, że lampy elektryczne zainstalowano na naszej ulicy dopiero w 1935 czy 1936 roku. Do tej pory oświetlały ją latarnie gazowe. Specjalny pracownik co wieczór obchodził ulicę i zapalał latarnie, a rano je gasił. W tym celu nosił ze sobą specjalną drabinkę, a na słupach latarni znajdowała się poprzeczka, o którą ją opierał.
Do połowy lat trzydziestych cała ta okolica była matecznikiem złodziei i chuliganów, i nawet na naszym podwórku mieszkali słynni złodzieje. W latach 1936–1938 podjęto odpowiednie kroki, by wszystkich ich wysłać do więzienia, i w sąsiedztwie zapanował spokój.
Kiedy wspominam nasze życie przed 1941 rokiem, odnoszę wrażenie, że było ono skromne. Mieliśmy maszynę do szycia Singera i mama szyła na niej całą naszą odzież. Młodsze siostry donaszały wszystko po starszych i nawet ja dostawałem jakieś rzeczy przerobione z ich ubrań. Umeblowanie było bardzo proste. Poza maszyną do szycia składało się z wiszącego zegara, komody z szufladami, starej szafy, dwóch metalowych łóżek, dwóch kufrów (które służyły również za łóżka dla nas, dzieci), krzeseł i regału z paroma książkami.
Było ciasno. Czasami miałem duży kłopot ze znalezieniem jakiegoś miejsca, żeby odrobić lekcje. Przez jakiś czas Lelia musiała nawet spać na stole, na szczęście dość dużym.
W każdym pokoju na honorowym miejscu wisiały trzy ikony z lampkami, które babcia dość często zapalała. Kiedy Lelia i Gala w 1933 roku wstąpiły do Komsomołu, ojciec zdjął ikony i je schował. Pozostawił tylko jedną w kuchni dla babci.
W święta, a czasami w niedziele, piekliśmy ciasta, ciasteczka, paszteciki z konfiturami, a niekiedy pieróg z konfiturami albo mięsem. Na Nowy Rok ojciec kupował choinkę, ozdabiał ją zabawkami, świeczkami, które zapalaliśmy wieczorem, i słodyczami, jeżeli je mieliśmy. Na Wielkanoc mama i babcia piekły dwa ciasta i niekiedy szły do cerkwi, żeby je poświęcić. Wychodziły wówczas wcześnie rano i zostawały tam bardzo długo. Mój ojciec rzadko zapraszał gości – przyjaciół z żonami, czasami również z dziećmi. Czasem przychodziła nas odwiedzić przyjaciółka mamy, ciocia Szura, jej dawna koleżanka ze szkoły.
Zanim wyszliśmy do szkoły na pierwszą zmianę (ponieważ brakowało szkół, w niektórych z nich organizowano naukę na dwie zmiany – pierwszą z rana i drugą po południu), piliśmy herbatę i jedliśmy chleb z masłem, jeżeli akurat było, ale żadnego ciepłego posiłku. Po powrocie ze szkoły był kapuśniak albo jakaś inna zupa na pierwsze danie, na drugie – kartofle, makaron, kasza jęczmienna albo gryczana, od czasu do czasu smażone kotlety albo ryba. Wieczorami piliśmy herbatę i jedliśmy chleb, bardzo rzadko była kiełbasa. W szkole dostawaliśmy darmowe drugie śniadania.
W niedziele chodziliśmy z przyjaciółmi na filmy dla dzieci do kina, do klubu Markowa albo do kina „3. Internacjonał” koło stacji metra Baumanskaja. Klub Markowa był obok mojej szkoły na ulicy Bolszaja Pocztowaja.
Zawsze chodziłem ze szkołą albo z robotnikami z fabryki, w której pracował nasz sąsiad, Siergiej Głazków, wysoko wykwalifikowany tokarz, na parady na placu Czerwonym urządzane z 1 maja albo 7 listopada, w rocznicę rewolucji. Lubiłem chodzić na parady – było ciekawie: odświętnie ubrani ludzie śpiewali pieśni, tańczyli, wszędzie grały orkiestry, a dzieci otrzymywały prezenty od zakładów pracy (cukierki, ciasteczka i oranżadę).
Aż do trzynastego czy czternastego roku życia byłem słabowitym i chudym dzieckiem. Bardzo często chorowałem – na szkarlatynę, wietrzną ospę, zapalenie płuc i zapalenie ucha środkowego. Byłem wstydliwy i często nie potrafiłem wykrztusić słowa, kiedy musiałem odpowiadać na lekcjach, bo nie zawsze umiałem wyrazić odpowiednio swoje myśli. Początkowo miałem kłopoty z matematyką, ale potem sobie z nią poradziłem, nigdy jednak nie nauczyłem się dobrze pisać – moje prace pisemne zawsze były pełne błędów. Dla zdrowia zacząłem zajmować się sportem – lekkoatletyką, bieganiem na nartach, piłką nożną i siatkówką. Mieliśmy zawody w skoku w dal i wzwyż. Przez dwa lata należałem do sekcji zapaśniczej na stadionie Lokomotiw, gdzie także podnosiłem ciężary, aby wzmocnić mięśnie. W szkole chłopcy ćwiczyli skok przez konia i na poręczach. Uprawianie sportu wyszło mi na dobre. Stałem się silniejszy fizycznie i choroby zostawiły mnie w spokoju. W dziesiątej klasie razem z moimi kolegami, Fokinem i Zołotuchinem, byliśmy najlepszymi skoczkami wzwyż. Brałem udział w rejonowych zawodach w narciarstwie biegowym, ale nie odniosłem żadnych większych sukcesów, podobnie jak w zapasach. Kiedy we wrześniu 1941 roku zostałem powołany do wojska, miałem 180 centymetrów wzrostu i ważyłem 70 kilogramów, co dla osiemnastolatka było normą. Sport pomógł mi poradzić sobie w wojsku i na froncie ze sprawami wymagającymi wysiłku fizycznego. Później odkryłem w sobie talent strzelecki – zwłaszcza do strzelania z pistoletu.
Nie byłem zbyt odważny i bardzo rzadko walczyłem. Nie tylko dlatego, że nie umiałem się bić, ale również ze względu na mój charakter. Bardzo nie podobało mi się bicie kogoś w twarz, zwłaszcza przyjaciela. W przeciwieństwie do innych chłopaków, nigdy się na nikogo nie złościłem. Parę razy uderzono mnie, a ja nie mogłem się zmusić, żeby oddać.
Mam wrażenie, że wstąpiłem do Komsomołu jako ostatni w klasie. Było to dopiero w 1939 roku. W młodszych klasach należałem do pionierów¹ i zanim zostałem komsomolcem, nosiłem czerwoną chustę.
Gdy naszą szkołę nr 341 przekształcono w grudniu 1940 roku w zawodową, przeniesiono nas do szkoły nr 350 na ulicy Bolszaja Pocztowaja, a organizacja komsomolska wybrała mnie na przewodniczącego towarzystwa Osoawiachim (przemianowanego po wojnie na DOSAAF²). Nie mogę powiedzieć, aby organizacja ta działała w szkole bardzo aktywnie, ale niekiedy mieliśmy zawody strzeleckie, które były szczególnie ważne. Organizowaliśmy wycieczki w maskach przeciwgazowych, czasem nawet lekcje i inne zajęcia szkolne odbywaliśmy w maskach. Moimi najlepszymi wtedy przyjaciółmi z naszej ulicy byli Władimir Dołmatow, Piotr Gromyszow, Lew Kołychałow (poległ w 1942 roku) i Jewgienij Bogolubski (zaginął bez wieści). Później przyjaźniłem się z Aleksandrem Fokinem (poległ w 1943 roku) i Andriejem Otryganiowem (został podpułkownikiem i zmarł w 1957 roku w wieku trzydziestu pięciu łat). Wszyscy mieszkaliśmy blisko szkoły mieliśmy podobne zainteresowania i zapatrywania, wszyscy byliśmy wysocy, wysportowani i osiągaliśmy podobne wyniki w nauce.
Niestety, w ostatnim kwartale roku szkolnego 1940/1941 musieliśmy przerwać zajęcia sportowe i przygotowywać się do matury. Po długiej dyskusji paru chłopaków z mojej klasy, w tym również i ja, postanowiliśmy wstąpić do Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej w Sewastopolu. Mnie jednak nie udało się przejść komisji lekarskiej – znaleźli u mnie daltonizm, choć w dość niewielkim stopniu. Mimo wszystko jednak komisja uznała mnie za niezdolnego do służby w marynarce wojennej i lotnictwie (próbowałem również zapisać się do aeroklubu). Ja i moi koledzy nie myśleliśmy o wojnie, wierzyliśmy, że będzie toczona na terytorium wroga, i byliśmy w świetnych nastrojach. Zdałem wszystkie moje egzaminy maturalne z wyróżnieniem, z wyjątkiem wypracowania z literatury rosyjskiej. Bal maturalny odbył się 17 czerwca i otrzymaliśmy świadectwa. Wojna zaczęła się pięć dni później.ROZDZIAŁ 2. ZACZYNA SIĘ WOJNA
Rozdział 2
Zaczyna się wojna
O tym, że wybuchła wojna, po raz pierwszy usłyszałem na mieście. Z kolegą z klasy, Władimirem Griwninem, mieliśmy zamiar iść do kina starych filmów przy Nikitskich Worotach. Przyjęliśmy wiadomość dość spokojnie. Uważaliśmy, że hitlerowscy najeźdźcy zaraz zostaną odrzuceni za granice naszego kraju. Ale stało się dokładnie na odwrót. Konflikt ten, najstraszliwsza z wszystkich wojen, dla nas trwała 1418 dni, czyli 3 lata, 10 miesięcy i 17 dni.
25 albo 26 czerwca zaproszono mnie razem z innymi komsomolcami do baumańskiego komitetu dzielnicowego Komsomołu. Tam zaproponowano nam, żebyśmy pojechali do briańskiego rejonu budować umocnienia. Wzięliśmy ze sobą trochę rzeczy osobistych oraz żywności i wieczorem tego samego dnia załadowano nas do pociągu. Zaczęliśmy pracować pod Kirowem w rejonie briańskim. Harowaliśmy po dwanaście godzin na dobę, a ponieważ nie byliśmy przyzwyczajeni do pracy fizycznej, czuliśmy się bardzo wyczerpani. Zasypialiśmy, gdy tylko nasze głowy dotykały „łóżek” ze słomy lub siana, które przygotowywaliśmy sobie w stodołach. Kopaliśmy rowy przeciwczołgowe, okopy, stanowiska na brzegach rzek i ustawialiśmy zapory z drutu kolczastego. Musieliśmy też naprawiać uszkodzone w czasie nalotów tory kolejowe i oczyszczać je ze szczątków zniszczonych pociągów towarowych. Naszym głównym zajęciem było jednak kopanie rowów przeciwczołgowych. Wyżywienie okazało się kiepskie i nie wystarczało go dla nas i mieszkańców wsi, niezbyt dla nas miłych. Nasz brygadzista, który przyjechał razem z nami z Moskwy, musiał rozmawiać z miejscowymi, najczęściej z szefami kołchozów lub wiosek, o ile nie zostali powołani do wojska, i namawiać ich, aby dali nam trochę jedzenia albo chociaż kartofli. Takie rozmowy czasem pomagały, ale rzadko.
Niemieckie lotnictwo zbombardowało nas kilkakrotnie. Przerażeni, pierzchaliśmy na wszystkie strony jak króliki. Byliśmy młodzi, zdrowi i potrafiliśmy szybko biegać. Nie ponieśliśmy żadnych strat, ponieważ bomby wybuchały daleko od nas, ale jako że nigdy dotąd nie byliśmy pod ogniem, trzęśliśmy się jak galareta. Pracowaliśmy tam czterdzieści pięć dni, aż do 8 sierpnia 1941 roku, kiedy to pospiesznie załadowano nas do pociągu i rankiem 9 sierpnia znaleźliśmy się z powrotem w Moskwie na Dworcu Kijowskim. Studentów wyższych uczelni powołano natychmiast do wojska i rozesłano do różnych jednostek.
Kiedy pięciu czy siedmiu z nas wsiadło do wagonu metra, pasażerowie zwracali na nas uwagę. Byliśmy brudni i obszarpani, w połatanych koszulach i spodniach, włosy mieliśmy długie, tłuste i zmierzwione. Kobiety jednak po jakimś czasie podeszły do nas i zainteresowały się, kim jesteśmy i skąd. Gdy dowiedziały się, że pracowaliśmy przy umocnieniach, zaczęły – jak to matki – wypytywać nas o swoje dzieci, ale nie widzieliśmy i nie znaliśmy żadnej osoby, którą wymieniły.
W domu czekał na mnie urzędowy dokument informujący, że zostałem powołany do Armii Czerwonej i 11 sierpnia mam się stawić w szkole na Takmakowskim Pierieułku. Mieścił się w niej punkt zbiorczy wojskowej komendy uzupełnień dzielnicy baumańskiej miasta Moskwy. Niektórzy sąsiedzi z ulicy i koledzy z klasy już otrzymali podobne wezwania.
W nocy 12 sierpnia załadowano nas do pociągu. Zajęliśmy miejsca w wagonach towarowych (dla czterdziestu ludzi lub ośmiu koni) i pojechaliśmy na wschód. Po drodze odłączano poszczególne wagony z ludźmi, których wysyłano do różnych szkół wojskowych. W taki właśnie sposób rozstaliśmy się z Aleksandrem Fokinem. W okolicach Czelabińska zakwaterowano nas w namiotach w obozie czeburkalskim, w którym stacjonowały w lecie jednostki Uralskiego Okręgu Wojskowego. Zanim zaczęły się chłody, żyliśmy w obozie, przede wszystkim ucząc się musztry. Wciąż byliśmy w cywilnych ubraniach. Kiedy zrobiło się zimno, przeniesiono nas do kina letniego w Czelabińskim Parku Kultury. Przed wojną w Moskwie również istniały takie letnie kina. Jesień na Uralu była zimna, bardzo marzliśmy w tym kinie, niektórzy z nas chorowali, a buty części z nas się rozpadły. Poza tym wyżywienie było bardzo złe i zdarzało się, że ludzie dopuszczali się kradzieży.
Po jakimś czasie ktoś na górze postanowił pozbyć się tej wielkiej, nie- zorganizowanej i różnorodnej grupy (było nas co najmniej pięciuset), której większość każdego ranka wyprawiała się do miasta w poszukiwaniu jedzenia. Zaczęto nas rozsyłać w różne miejsca, gdzie mieliśmy pełnić służbę. Moi przyjaciele: Turanow, Tworogow i Sielwanowicz wyjechali. Spotkałem się z nimi dopiero po wojnie, w Moskwie. Wszyscy byli na froncie i przeżyli, tylko Sielwanowicz został ranny i był kaleką.
W październiku jakiś obcy starszy sierżant wybrał nas, około dwudziestu ludzi, i pojechaliśmy razem z nim do kołchozu kopać kartofle, których miejscowi nie zdążyli zebrać przed pierwszymi mrozami. Umieszczono nas w nieogrzewanej sali, w której nocami prawie zamarzaliśmy. Bądź co bądź to był Ural i mieliśmy połowę albo koniec października. Po całym dniu pracy byliśmy jednak tacy zmęczeni, że nie zwracaliśmy uwagi na chłód. Wieśniacy wcale nam nie pomagali. Nie dawali ani jedzenia, ani drewna na opał, nie mieliśmy nawet garnka, w którym moglibyśmy ugotować kartofle. Byliśmy ciągle głodni, a poza tym niektórzy z nas, w tym również ja, przeziębili się. Nasz przełożony również nie dbał o nas należycie i byliśmy zadowoleni, kiedy podjęto decyzję, żeby zabrać nas z powrotem do Czelabińska. W jakimś stopniu mogę zrozumieć kobietę z jednej z wiosek, gdzie kopaliśmy rowy przeciwczołgowe, która nie chciała dać nam jedzenia, mówiąc: „A czym będę karmiła Niemców, kiedy przyjdą?”. Ale tamto było w rejonie Briańska, a nie na Uralu, gdzie Niemcy byli daleko. Nigdy więcej w moim życiu nie spotkałem takich ludzi – naprawdę, w pełni zasługiwali na to, żeby ich nazywać czołdonami³. Z takimi postawami zetknęliśmy się jedynie na Ukrainie Zachodniej, ale to były tereny Bandery⁴.
Nie wróciliśmy już do letniego kina. Przerzucano nas z jednych koszar do drugich, ale miało to dobrą stronę, że było w nich przynajmniej ciepło. Karmiono nas naprawdę źle: gotowane buraki w gorącej wodzie i to wszystko. Zamiast talerzy mieliśmy małą miednicę. Trudno wyjaśnić taką nędzę, przecież to był dopiero czwarty miesiąc wojny. Widzieliśmy bardzo wielu żołnierzy powołanych z rezerwy. Byli to ponurzy, niechlujni, zrezygnowani czterdziestolatkowie, którzy robili wrażenie o wiele starszych. Na froncie nigdy nie spotkałem takich zacofanych ludzi. Aż dziw bierze, że to byli Sybiracy! Na początku listopada 1941 roku około czterystu z nas załadowano w Czelabińsku do pociągu i wysłano wszystkich do kamyszłowskiej szkoły oficerów piechoty. W drodze do Kamyszłowa bardzo dokuczał nam głód. Na starszego naszej grupy wyznaczono – jak zwykle – złodzieja. Pobrał prowiant dla całej grupy, wydał nam rację na jeden dzień i zniknął z resztą żywności. Już go więcej nie zobaczyliśmy. Na początku wojny, kiedy złodziei trudno było złapać, kradzieże zdarzały się bardzo często. Głodne chłopaki dosłownie przewracały do góry nogami dworcowe kioski, zabierając wszystko, co udało im się znaleźć. Po kilku takich napadach zaczęto robić postoje w otwartym polu, a nie na stacjach czy we wsiach. Dostałem od znajomych trochę jedzenia, głównie chleba.
Wysadzono nas w Kamyszłowie w obwodzie swierdłowskim, jakieś sto osiemdziesiąt kilometrów na wschód od Swierdłowska (obecnie Jekaterynburg). Wszystkich przybyłych tym transportem rozdzielono pomiędzy cztery kompanie – 13., 14., 15. i 16., które tworzyły razem 4. batalion. Znalazłem się w 15. kompanii. Tych, którzy konsekwentnie i uparcie odmawiali uczenia się, a także byłych przestępców kryminalnych wysłano do formowanych na Uralu jednostek wojskowych, które miano wysłać na front.
Złożyliśmy przysięgę 16 listopada 1941 roku i oficjalnie zostaliśmy uznani za kursantów. Początkowo dostaliśmy kamasze z owijaczami zamiast butów z cholewami. Mieliśmy z nimi mnóstwo kłopotów – człowiek próbuje okręcić łydkę, kiedy nagle owijacz wyślizguje się z ręki i trzeba wszystko zaczynać od nowa. W tym okresie niemal wszyscy żołnierze Armii Czerwonej mieli buty z owijaczami, zwłaszcza w piechocie. W szkole wydano nam mundury zimowe (wtedy też zamiast kamaszy otrzymaliśmy buty z cholewami): bawełniane onuce, wełniane bluzy i pikowane spodnie, pikowane kurtki, które nosiło się pod płaszczem, i wełniane rękawice. Nie mieliśmy jednak zimowych czapek i chodziliśmy w zwykłych garnizonowych. Kiedy temperatura spadała do minus dwudziestu–dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, niektórzy wkładali pod czapkę garnizonową ręcznik. Mrozy na Uralu były bardzo silne. Widzieliśmy wróble zamarzające w locie – i wcale tego nie zmyślam. Czapki zimowe dostaliśmy dopiero w styczniu 1942 roku. Mieszkaliśmy na parterze wielkiego, dwukondygnacyjnego bloku koszarowego. Spaliśmy na piętrowych metalowych łóżkach. Sami napychaliśmy sobie sianem materace i poduszki. Pobraliśmy też po dwa prześcieradła i po jednym bawełnianym kocu. Na przeciwległych końcach bloku znajdowały się dwa wielkie, opalane drewnem piece. Na każdym piętrze zakwaterowane były dwie kompanie, po stu dwudziestu ludzi w każdej. Pomiędzy salami kompanii biegł szeroki korytarz, gdzie ustawialiśmy się do porannego przeglądu (formularz nr 20 – sprawdzanie, czy nie mamy wszy) i na wieczorną zbiórkę. Na końcu bloku koszarowego był magazyn, sala oficerska, zbrojownia (właściwsze określenie: stojaki na karabiny), łazienka i ubikacje. Zajęcia, razem z nauką własną, trwały dziesięć do dwunastu godzin dziennie. Pobudka była o 6.00 lub 6.30, nie pamiętam tego dokładnie, capstrzyk o 23.00. Zajęcia były bardzo męczące, ponieważ odbywały się na dworze, byliśmy więc zawsze głodni i śpiący. Karmiono nas dość dobrze. Otrzymywaliśmy około 750 gramów chleba dziennie i cukier do herbaty na śniadanie i obiad. Na śniadanie zazwyczaj dawali kaszę, masło (20 gramów), herbatę i chleb. Na obiad mieliśmy zupę albo szczi zrobioną na bulionie mięsnym, na drugie danie tłuczone ziemniaki albo owsiankę z mięsem, kompot i chleb. Kolacje były dość kiepskie – sałatka z buraków albo kawałek gotowanej ryby (czasami śledź) z kartoflami, herbata, chleb i cukier. Kursanci otrzymywali wyżywienie lepsze nawet niż dowódcy w swojej kantynie⁵. Ale my zużywaliśmy mnóstwo energii i spędzaliśmy całe dnie na mrozie, nasze młode organizmy potrzebowały zatem więcej jedzenia i snu. Tego ostatniego wciąż nam brakowało, chociaż po obiedzie mieliśmy czas na wypoczynek. Niektórzy kursanci nie mogli podołać takiemu wysiłkowi fizycznemu i stawali się coraz chudsi i słabsi, a inni, nieprzyzwyczajeni do tak silnych mrozów, cierpieli na odmrożenia stóp.
Dowódcą naszej kompanii był Kazach, porucznik Sulejmanow, silny fizycznie, świetny instruktor. Kompania składała się z czterech plutonów, po trzydziestu kursantów w każdym. W całej szkole oficerskiej było ogółem dwadzieścia kompanii (pięć batalionów). Dowódcą mojego pierwszego plutonu był podporucznik Chrapowicki, a podporucznik Iljin – drugiego. Nie pamiętam już nazwisk dwóch pozostałych dowódców plutonów. Większość kursantów w pierwszym i drugim plutonie stanowili moskwianie, natomiast w trzecim i czwartym byli najczęściej miejscowi, z Uralu i przyległych regionów.
Komendantem szkoły był _kombrig_⁶; miał na patkach kołnierza po jednym rombie – chociaż już wprowadzono stopnie generalskie. Widywaliśmy go rzadko, jedynie w czasie defilad, a mieliśmy ich w czasie naszego pobytu w szkole zaledwie dwie lub trzy. Mówiono, że niedawno zwolniono go z więzienia. Został aresztowany jako były oficer carskiej armii, podobnie jak marszałek Związku Radzieckiego Rokossowski i generał Gorbatow.
W połowie grudnia 1941 roku naszą kompanię wysłano do obozu zimowego poza miastem, gdzie mieszkaliśmy w ziemiankach i spaliśmy na piętrowych pryczach. Nie było bieżącej wody i po ćwiczeniach fizycznych musieliśmy się myć śniegiem. Trzeba to było robić na dworze, na mrozie, a rano temperatura spadała aż do minus trzydziestu–trzydziestu pięciu stopni Celsjusza! Trzy razy w miesiącu jeździliśmy na nartach osiemnaście kilometrów do łaźni. Uczyliśmy się również musztry – krok defiladowy, zwroty w lewo, w prawo i w tył oraz salutowanie (w tym okresie nazywano to pozdrowieniem dowódcy). Zapoznawaliśmy się z bronią, zasadami służby i regulaminem walki piechoty. Uczyliśmy się też taktyki – ćwiczyliśmy przeprowadzanie ataków na wroga, a także działania plutonu i kompanii w obronie. Niekiedy mieliśmy zajęcia na strzelnicy. Po miesiącu albo półtora wróciliśmy do koszar w mieście.
Mieliśmy zakaz opuszczania terenu szkoły i chodzenia do miasta, ale i tak nie byłoby co tam robić. Na miejscu znajdowała się poczta, sklepik z przydatnymi dla żołnierza drobiazgami, takimi jak nici i igły. Był także klub z kinem i biblioteką. W niedziele (dla nas, kursantów, były to także dni wolne) chodziłem do biblioteki i czytałem gazety, zazwyczaj „Prawdę”. Pożyczałem też beletrystykę, zabierałem książki do koszar i nawet udawało mi się znaleźć czas na lekturę. Maszerowaliśmy w szyku do kina – zazwyczaj miało to miejsce rano, przed obiadem. Zapamiętałem tylko jeden film: _Rozgromienie niemieckich wojsk pod Moskwą_. W czasie innych filmów zasypiałem, podobnie jak wielu kursantów, pomimo że w sali ogrzewanie było bardzo kiepskie. Pełniąc służbę w kompanii – kursant i trzech gońców – kiedy przyjeżdżał pociąg z Moskwy, biegaliśmy do baru na stacji po kaszę – pszeniczną, a nie z prosa. W barze nie było nic więcej. Najczęściej wlewaliśmy ją do wiadra przeciwpożarowego. Do kaszy dostawaliśmy też parę kawałków chleba. W nocy zjadaliśmy wiadro kaszy, a jeżeli trochę zostało, budziliśmy paru kolegów. Do rana wiadro musiało być wyczyszczone i ponownie powieszone na tablicy ze sprzętem przeciwpożarowym. W szkole byli bardzo różni kursanci – niektórzy uczciwi, przyjaźni, chętni do pomocy, którzy dzielili się paczkami żywnościowymi z przyjaciółmi, inni byli ich przeciwieństwem i nie spełniali nawet podstawowych wymogów dyscypliny. Ze złodziejami kursanci rozprawiali się we własnym gronie. W każdym razie starsi nie znęcali się nad młodszymi, a jeżeli działo się coś takiego, nic o tym nie wiedzieliśmy.
Nie miałem trudności z pełnieniem służby wojskowej, mróz też mi nie dokuczał. Byłem trzecim pod względem wzrostu kursantem w kompanii. Najwyższy był Anatolij Pawłowicz Złobin. Po wojnie został wybitnym pisarzem; zmarł w 2000 roku. Obu nas powołano w Moskwie. Na froncie Anatolij był dowódcą baterii moździerzy. Z wszystkimi ludźmi w kompanii miałem dobre stosunki, a w plutonie wszyscy się przyjaźniliśmy – byliśmy moskwianami z tej samej dzielnicy, kończyliśmy szkoły, które znajdowały się blisko siebie, i nawet doszukaliśmy się wspólnych znajomych. Nie mieliśmy żadnych powodów do kłótni. Pod względem fizycznym byłem nie gorszy od innych kursantów w plutonie czy kompanii. Może nie wybitnym, ale dawałem sobie radę. Nie podlizywałem się nikomu i nie zmyślałem. Dowódca kompanii trzymał się od nas nieco na dystans i nie widywaliśmy go codziennie. Wieczorami mieliśmy zajęcia z pomocnikami dowódcy plutonu. Zazwyczaj byli to starsi kursanci, ci, którzy wstąpili do szkoły oficerskiej wcześniej niż my. Niektórzy mieli trudności z nauką, a dwaj kursanci nie poradzili sobie. Jeden z miejscowych, Lisycyn, zastrzelił się w ziemiance w czasie, gdy kompania pełniła służbę wartowniczą. Drugi – moskwianin, Wiszniewski, uciekł. Szukano go długo, ale nie znaleziono. Oba incydenty były dla kompanii nadzwyczajnymi wydarzeniami. Później krążyła plotka, że od Wiszniewskiego przyszedł list z informacją, iż jest na froncie i prosi, aby nie uznawać go za dezertera. Jednakże oficjalnie nie odczytano nam tego listu – zapewne dlatego, żeby inni kursanci nie poszli za jego przykładem.
Musieliśmy w sześć miesięcy nauczyć się tego, co w przedwojennej szkole oficerskiej studiowalibyśmy przez dwa lata. Front potrzebował oficerów na stanowiska dowódców plutonów, ponieważ na pierwszej linii oni właśnie ginęli najszybciej. Studiowaliśmy regulaminy walki i musieliśmy opanować w praktyce przewidziane w „Regulaminie Walki Piechoty” z 1936 roku działania w obronie i ataku, począwszy od pojedynczego żołnierza, a skończywszy na obowiązkach dowódcy kompanii. Regulamin ten został wycofany w 1942 roku i zastąpiony przez jego nową wersję, opartą na doświadczeniach zebranych w czasie pierwszych dwunastu miesięcy wojny. Mieliśmy również doskonale znać regulaminy: ogólnowojskowy, służby wewnętrznej, służby wartowniczej i musztry. Studiowaliśmy podręczniki techniczne. Zaznajomiono nas z różnymi rodzajami uzbrojenia, rozkładaniem i składaniem broni, jej zastosowaniem, zasadami działania, usterkami oraz sposobami ich usuwania. Poznawaliśmy karabin Mosina wzór 1892/1930, samopowtarzalny karabin Simonowa, erkaem Diegtiariowa (RPD lub DP) i ciężki karabin maszynowy Maxim. W przypadku tego ostatniego trudne było rozkładanie i składanie skomplikowanego zamka. Maximy, podobnie jak karabin Mosina, pochodziły jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej i wojny domowej, i używano ich do końca Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Zapoznawaliśmy się także z moździerzami: moździerzem kompanijnym kalibru 37 mm (wycofanym później z użycia), a także kalibru 50 mm i 82 mm. Uczyliśmy się ich danych techniczno-taktycznych, zastosowania, przygotowania do strzelania i warunków prowadzenia ognia. Prawdę powiedziawszy, poziom szkolenia ogniowego był kiepski, ponieważ instruktorzy sami nie rozumieli tematu. Ogólnie rzecz biorąc, w czasie wojny nasze obsługi moździerzy strzelały naprawdę bardzo słabo. Oczywiście jednostki artyleryjskie – bataliony, a nawet pułki moździerzy – były bardzo dobrze wyszkolone, ale moździerze piechoty spisywały się marnie. Pewnego razu omal nie zabiły mnie samego! Natomiast niemieckie obsługi moździerzy były bardzo dobre i świetnie wyszkolone, podczas gdy artyleria Niemców była raczej średnia.
Uczono nas także wydawania komend (w porównaniu z innymi zajęciami odniosłem w tej dziedzinie duże sukcesy), mieliśmy też zajęcia polityczne. Ograniczały się one do wykładów lektora, z których niewiele docierało do wyczerpanych kursantów i niektórzy z nich zasypiali. Pamiętam doskonale, sam zawsze drzemałem na tych wykładach i nic z nich nie pozostało mi w pamięci. Jednakże przez większość czasu zajmowaliśmy się sprawami wojskowymi; szkolenie było intensywne i wyczerpujące. Nigdy nie ukończyliśmy kursu przygotowania danych strzeleckich do moździerza 82 mm i mieliśmy się tego nauczyć w jednostkach frontowych. Ja jednak pozostałem w piechocie, a oprócz mnie co najmniej trzydziestu ludzi nie wysłano do pododdziałów moździerzy. Nigdy nie strzelaliśmy z moździerzy ostrą amunicją i było to rozsądne, jeśli weźmie się pod uwagę, że nasi dowódcy plutonów i dowódca kompanii w gruncie rzeczy sami nie wiedzieli, jak się z nimi obchodzić. Poza dowódcą kompanii wszyscy byli absolwentami tej samej oficerskiej szkoły piechoty w Kamyszłowie i w czasie studiów nie mieli zajęć z obsługi moździerzy ani takich dział, jakie znajdowały się w programie szkół oficerów artylerii. Poznawali teorię strzelania z moździerzy razem z nami i nie byli w stanie przekazać nam żadnej sensownej wiedzy. W rezultacie kursanci nie traktowali poważnie szkolenia moździerzowego.
Nasza nauka dobiegła końca i na początku maja 1942 roku kursanci otrzymali stopnie wojskowe. Niektórzy zostali podporucznikami, inni chorążymi. Ku mojemu rozczarowaniu znalazłem się w tej drugiej grupie. Byłem zmartwiony, ale ostatecznie uspokoiłem się – w końcu co to za różnica – i tak wszyscy mieliśmy pójść na front jako dowódcy plutonów. Szkołę ukończyło czterystu osiemdziesięciu oficerów (cztery kompanie). Promocja przeszła niepostrzeżenie, jak każdy inny dzień – była wojna. Koszary opustoszały, nowi kursanci mieli dopiero przybyć. Pożegnaliśmy się z wszystkimi – z niektórymi na dobre. Nie miałem jeszcze nawet dziewiętnastu lat. Złożono na nasze młode barki szczególnie ciężkie brzemię odpowiedzialności. Młodzi ludzie, niemal chłopcy, musieliśmy dowodzić co najmniej setką dorosłych, doświadczonych mężczyzn. Byliśmy odpowiedzialni za ich życie, za porządek, musieliśmy rozstrzygać problemy moralne, ale mimo młodego wieku nie ugięliśmy się i nie załamaliśmy. Tak to było.
Niektórzy oficerowie – już nie kursanci – jakieś dwadzieścia pięć do trzydziestu osób, wśród nich i ja, pozostaliśmy w szkole. Oznajmiono nam, że przejdziemy szkolenie dowódców plutonów niszczycieli czołgów. W gruncie rzeczy nikt nie wiedział, co to takiego. Potem otrzymaliśmy wyjaśnienie w postaci podręcznika. Przeczytaliśmy w nim, że w każdym batalionie strzeleckim ma zostać sformowany najpierw pluton, a później kompania karabinów przeciwpancernych do zwalczania czołgów wroga. Szkoła otrzymała dwa karabiny przeciwpancerne – jeden projektu Diegtiariowa i drugi, powtarzalny, Simonowa – oraz granaty przeciwpancerne. Rzadko kiedy strzelaliśmy z tych karabinów, ponieważ trzeba było oszczędzać amunicję, a zamiast ostrych granatów rzucaliśmy atrapy. W końcu na początku lipca 1942 roku wysłano nas do jednostek.
Nie poszliśmy prosto na front, ale znaleźliśmy się w 365. zapasowym pułku piechoty 46. Zapasowej Brygady Piechoty, stacjonującym przy stacji Surok w okręgu marijskim. Szkolono w nim uzupełnienia dla jednostek frontowych. Żołnierze Armii Czerwonej przechodzili tu podstawowe przeszkolenie wojskowe, przede wszystkim strzeleckie i taktyczne – zwykłe działania pojedynczego żołnierza w drużynie i plutonie. Podporucznik Żuków, moskwianin z naszej szkoły, był dowódcą kompanii, a ja zostałem dowódcą plutonu. Miałem w pododdziale trzydziestu ludzi rozmaitych narodowości, w bardzo różnym wieku, w tym wielu dość starych. Początkowo czułem się trochę niezręcznie, wydając rozkazy starszym ode mnie, ale później wszystko to zaczęło wydawać się normalne. Dowódca plutonu otrzymywał żołd w wysokości sześciuset rubli miesięcznie. Z tego zabierano pięćdziesiąt rubli na podatek wojskowy i otrzymywaliśmy pięćset pięćdziesiąt rubli gotówką, ale nie mieliśmy na co wydawać pieniędzy, ponieważ w pułku nie było sklepów. Poza jednostką obowiązywał system kartkowy, a na rynku ceny były bardzo wysokie. Bochenek chleba kosztował dwieście–dwieście pięćdziesiąt rubli, pół litra wódki albo bimbru dwieście pięćdziesiąt–trzysta rubli. Tylko tyle mogliśmy kupić za nasze pobory.
W kompanii strzelców wyborowych oprócz strzelania oraz budowy i zasad użycia broni uczyliśmy ludzi okopywania się za pomocą łopatki saperskiej, maskowania w terenie, posuwania się skokami, rzutów granatem (najczęściej RGD-33) oraz ataku na bagnety. Do kompanii strzelców wyborowych przydzielano młodszych ludzi, którzy z entuzjazmem podchodzili do szkolenia ogniowego i próbowali dorównać mi umiejętnościami, ale bardzo niewielu w pułku potrafiło strzelać lepiej ode mnie. Chociaż nie mieliśmy prawdziwego doświadczenia bojowego, przekazywaliśmy podwładnym całą wiedzę, którą zdobywaliśmy w szkole oficerskiej. Okres szkolenia strzelców wyborowych był dłuższy w porównaniu z przygotowaniem szeregowego z kompanii piechoty. Po dwóch lub trzech miesiącach, a czasami jeszcze krótszym okresie nauki, żołnierzy wysyłano jako uzupełnienie do jednostek bojowych, ale oficerów, a właściwie dowódców z pułku, rzadko wysyłano na front. Na przykład ja spędziłem w pułku prawie rok (od czerwca 1942 do kwietnia lub maja 1943 roku). W lecie i na jesieni 1942 roku dwukrotnie wysyłano mnie jako oficera odprowadzającego kompanie marszowe do jednostek bojowych, najpierw w okolice Możajska, a potem Woroneża. Moim obowiązkiem było dostarczyć kompanię bez strat personelu (zdarzały się przypadki dezercji). Niekiedy dowódcy kompanii towarzyszył oficer polityczny. Kompanie marszowe zazwyczaj doprowadzano do stanowiska dowodzenia dywizji lub pułku, gdzie przydzielano ludzi do poszczególnych pododdziałów. Z 365. zapasowego pułku również oficerowie zaczęli odchodzić na front, a na ich miejsce przychodzili inni ze szpitali, w których leczyli rany, niekiedy ciężkie. Również i dla mnie nadeszła pora odejścia z pułku. Tkwiłem w nim długo, ale zdobyłem doświadczenie w dowodzeniu ludźmi i wzbogaciłem swoją wojskową wiedzę; zostałem też świetnym strzelcem. Nie miałem tu żadnych przyjaciół – wielu z nich już odeszło i byłem zadowolony, że opuszczam pułk zapasowy.
Pod koniec maja 1943 roku wysłano mnie do wydziału osobowego Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. Razem z innymi oficerami przydzielono mnie do zapasowego batalionu oficerskiego w Kuczynie w pobliżu Moskwy. Nie zabawiłem w nim długo, mniej więcej miesiąc. Nie robiliśmy tam prawie nic, tylko staraliśmy się, żeby jak najszybciej wysłano nas na front. Pod koniec lipca 1943 roku odkomenderowano nas, około stu oficerów, na front briański. Zaczęliśmy naszą podróż z Moskwy pociągiem, a potem łapaliśmy okazje, albo nawet musieliśmy iść pieszo. Był to okres bitwy pod Kurskiem – jednej z największych operacji w tej wojnie. Nasza kontrofensywa zaczęła się pomyślnie, ale z powodu krwawych walk w obronie, a później w czasie natarcia, oddziały poniosły duże straty wśród szeregowych i oficerów. Dlatego właśnie jednostki na froncie briańskim rozpaczliwie potrzebowały uzupełnień.
Mapa frontu briańskiego i ofensywy pod Orłem, od 26 lipca do 20 sierpnia 1943 rokuZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Pionierzy – ówczesna organizacja dla młodzieży w wieku 10–15 lat. Bardzo zideologizowana, miała zadanie przekazywać dzieciom wiedzę o państwie radzieckim, uczyć historii partii komunistycznej itp. (_Przyp. tłum. oryginału_).
2. Towarzystwo Wspierania Lotnictwa i Obrony Przeciwchemicznej. Była to działająca w latach trzydziestych w ZSRR organizacja zapewniająca podstawowe przeszkolenie wojskowe oraz w zakresie obrony przeciwchemicznej. (_Przyp. tłum. oryginału_).
3. Przezwisko Rosjan mieszkających na Syberii. Zazwyczahj nie ma ono negatywnego charakteru. (_Przyp. red. wyd. ang._).
4. Stepan Bandera – ukraiński działacz narodowy, przed drugą wojną światową członek Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), w 1940 r. stanął na jej czele (stąd: banderowcy). Do 1941 r. rzecznik współpracy z Niemcami, w czerwcu 1941 osadzony przez Niemców w Sachsenhausen, skąd wyszedł w lutym 1945. Po wojnie przywódca OUN – banderowców, członek Ukraińskiej Głównej Rady Wyzwoleńczej (UHWR). Zamordowany w Monachium w 1959 roku przez agenta KGB. (_Przyp. tłum. wyd. pol._).
5. W 1941 i 1942 roku oficerowie w Armii Czerwonej wciąż byli oficjalnie nazywani dowódcami. (_Przyp. tłum. oryginału_).
6. Przed wojną i we wczesnym okresie wojny stopień w Armii Czerwonej odpowiadający stopniowi generała brygady. (_Przyp. tłum. oryginału._).