- W empik go
Tarłówna - ebook
Tarłówna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 167 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lwów.
Jakubowski & Zadurowicz.
1896.
Na zamku Tarłów w Czaplach czyniono wielkie przygotowania; córka bowiem Jana Tarły, chorążego lwowskiego, słynna z nadzwyczajnej urody, którą wszystkich czarowała, miała poślubić hospodara wołoskiego, Bogdana. Podówczas, a było to w jesieni r. P. 1571, nie żył już rodzic Jadwigi, chorąży lwowski, lecz przydani sierocie przez króla Zygmunta Augusta opiekunowie, poważne senatory, Jerzy Jazłowiecki, wojewoda ruski, i Mikołaj Mielecki, podolski wojewoda, chętnie się na ten związek zgodzili, a nawet przychylili ku niemu matkę-wdowę, Reginę, która zrazu podejrzliwem okiem na Bogdana patrzyła i w kłopoty wołoskie, jak mówiła, nie chciała się wdawać.
Ale ją przekonano.
Sprawa to była nie łatwa, ileże Jmćpani Regina charakter miała twardy i do porywczości skłonny. Cała zapalczywość rodu Malczyckich, którzy jednej dzielnicy z Boratyńskimi byli, a których Jmćpani Regina ostatnią już pozostała latoroślą, skupiła się w niej i często pokonać się nie dawała.
Gdy się zaklęła, Boże uchowaj: – Jakem ostatnia z Malczyckich!… – to można było łacniej mury czapelskiego zamku obalić, niż ową wolę.
W tym jednak wypadku, czy to głos statecznych senatorów opiekunów, czy może miłość dla córki, która dla swej urody i przymiotów zdawała się jej być godną nawet królewskiego berła, przeważyły szalę na korzyść hospodara.
Zgodziła się; chociaż w głębi duszy nie mogła potłumić obawy i niechęci do "Wołocha", – jak go z pogardą zwała. A że była to niewiasta hartu wielkiego, więc zabywszy trosk swoich, a upatrując w związku takowym przeznaczenie boskie, jęła przygotowania czynić do zaślubin, które z uroczystością niezwykła odbyć się miały na zamku w Czaplach.
Już tedy przybyli Jazłowiecki i Mielecki, wojewodowie; przybył kasztelan kamieniecki Hieronim Sieniawski, pan na Brzeźanach, przybyło Tarłów, Herburtów, Daniłowiczów wielu, – panowie możni z pocztami świetnymi, – a także uboższa okoliczna szlachta, dla uczczenia tak wielkiego obrzędu.
Gdy kto rankiem przechodził opodal, a spojrzał ku zamkowi, który na wzgórzu, w czworobok zbudowany, wysokiemi basztami swemi i murami stał na straży całej okolicy, – to mniemać mógł, iż jakaś wyprawa gotuje się wojenna, tyle tam było zgromadzonego rycerstwa i pacholików zbrojnych.
Zamek był obronny i wielki, więc się to wszystko tam pomieścić mogło; o nakarmienie zaś owego tłumu sama Jmć pani Regina staranie miała, krzątając się od rana, a rozkazy roztropne wydając, iżby nikomu na niczem nie zbywało.
Ostateczny termin się zbliżał. Otworzono tedy najprzedniejsze komnaty zamkowe, kędy miała się odbyć biesiada weselna.
Komnaty olbrzymie a ponure. W największej z nich, czarne mury od góry do dołu zawieszone były zbrojami z różnych czasów, – chlubne pamiątki rodo – we; miecze, buzdygany, pancerze a tarcze, wszystko zaś bardzo kunsztownej roboty i mające tradycyę swoją, przekazywaną z pokolenia w pokolenie, która pamięcią sławnych przodków utrzymywała ducha rycerskiego w potomstwie. A wśród tych zbroic zwracał uwagę habit zakonny franciszkański, zdarty, połatany, – pamiątka po owym Janie Tarle, który jakkolwiek wielkiemi łaskami króla Kazimierza Jagiellończyka zaszczycony, mógł po najwyższe dostojeństwa sięgnąć, prze – niósł wszelako ubogie życie zakonne i na peregrynacyę do Ziemi Świętej się udał, kędy też świątobliwego żywota dokonał.
A tak na murach zamczyska, zbroicami owemi i tym habitem mniszym wypisaną była cała tradycya rodu, przekazywana potomności: rycerskie męstwo i pokorna pobożność…
W sali tej ustawiono w pośrodku stół ogromny na stopniach, przeznaczony dla nowożeńców i najznakomitszych panów. Dalej rozmieszczono inne stoły, a wszystkie pięknie ozdobione szczerozłotą i srebrną zastawą. Wzdłuż nich ciągnęły się ławy bogatymi kobiercami pokryte, a przy głównym stole dla nowożeńców przygotowano dwa krzesła olbrzymie, pięknemi rzeźbami ozdobione, z wysokiem opar – ciem, u którego szczytu widniały godła herbowe: Korczak Malczyckich i Topór Tarłów, a także dodano teraz, u góry, godło hospodarstwa: głowę żubrzą, z cyrkułem złotym w nozdrzach, i gwiazdą nad łbem rogatym, a sierpem księżyca i tarczą słoneczną po bokach…
Z salą tą łączyła się niewielka komnata, której podwoje osłonięte były wspaniałą makatą. Wnętrze zaś jej miało zgoła odmienny charakter. Same tu były jedwabie, aksamity i kobierce najdrogocenniejsze, a także zwierciadła z tafli wydymanych, w bogatych ramach, z Wenecyi sprowadzane.
Mówiono, jako komnatę ową urządził był przed laty jeden z Tarłów, który po cudzoziemskich krajach długo wędrując, wyniósł stamtąd miększe obyczaje i – nieszczęśliwą miłość. Komnata bowiem owa urządzoną była dla bardzo przezeń umiłowanej niewiasty, która w rychłe jednak umarła… A komnata, jako pamiątka nietrwałego szczęścia, pozostała nienaruszona i nie otwierana, aż do dnia tego, w którym z powodu zaślubin Jadwigi, przeznaczono ją na pomieszczę – nie darów bogatych, składanych pannie młodej, przedewszystkiem zaś podarunków królewskich, które opiekunowie w imieniu Zygmunta Augusta złożyć jej mieli, oddając ją małżonkowi.
A dary te były iście monarsze. Na dni kilka przed oznaczonym terminem zaślubin, złożono je w owej komnacie, oświetlonej rzęsiście, aby wszyscy przypatrzeć się im mogli. Chadzano tedy tam tłumnie i podziwiano, nie mogąc oczu od tych wspaniałości oderwać.
Między innemi była tam wielka szkatuła szczerozłota, i druga cała z bursztynu, a na niej ryte dryady i morskie boginie; dalej, zegar wielki, pozłocisty, wyrażający zodyak i bieg płanet niebieskich, a w nim ułożone cymbały, wydawały najprzyjemniejsze dźwięki. Prócz tego było tam mnóstwo klejnotów, które blask oślepiający rzucały, były i futra drogocenne i materye różne najrzadsze.
Przysposabiano też na czas wesela, które dni kilka trwać miało, rozliczne zabawy, jakoto: gonitwy rycerskie i inne igrzyska a także maszkary, które w pochodzie pierwszego wieczora, wśród ognisk i różnych cudów kunsztu puszkarskiego, miały się ukazać. Dziwowano się zwłaszcza jednemu wozowi, który miał być ciągniony w sześć koni z przyprawionemi skrzydły. Na nim miał zasiąść Herburt, bardzo wdzięczny młodzian, przebrany jako Kupido z kędzierzawą głową, zawiązanemi oczyma i sajdakiem na ramieniu, a podle niego małe chłopięta śpiewające. Było tez wiele innych maszkar przygotowanych, bardzo uciesznych, jako owa Wenus na dwu wielorybach, trzymająca Parysa łańcuchami związanego. Za boginią miało być niesione jabłko szczerozłote, które potem do ręku panny młodej opiekunowie oddać mieli.
Po weselu zaś gotowano wielki pochód tryumfalny, który państwa młodych odprowadzić miał, częścią do Samborza, częścią do granicy, a częścią aż do stolicy hospodarskiej. W orszaku tym przedewszystkiem miała wziąć udział milicya Tarłów: stu kozaków z toporami, jako godłem herbowem, w szkarłatach pancerzami okrytych; dalej hajducy Jazłowieckiego i Mieleckiego, w zbroi żelaznej i w płaszczach. Ci mieli poprzedzać karocę panny młodej, która była kształtu tryumfalnego wozu, z szerokiemi oknami, wewnątrz srebrną, litą materyą wybita. Karocę tę otaczać miało najprzedniejsze rycerstwo, konno, w strojach wspaniałych.
A tak, gdy już wszystko przygotowane było, poczęto z coraz większą niecierpliwością oczekiwać na Bogdana, który winien był przybyć najpierwszy, a nie przybywał nawet ostatni.
Już od dni kilku na zamkowem wzgórzu i na wzgórzach okolicznych zapalano co wieczór beczki smołą oblane, dla oświetlenia drogi, ile że wczesna rozsrożyła się zima i śniegi spadły nawalne, trudne do przebycia.
Paliły się te beczki jak stosy ofiarne i gasły co nocy nadaremno… Bogdana nie było.
Pani chorążyna, która krzątając się ustawicznie, a myśląc o wszystkiem, nie zapominała wydziwiać srodze na "Wołocha", a nawet kląć czasami, w przeddzień terminu z wielkiego frasunku zamilkła, i już jeno niespokojnemi oczyma wodziła za córką, która bezmowna, zamyślona posępnie, albo stała przy oknie w dal patrząc, albo zamknięta w swojej komnacie, na arfie tęskne wygrywała melodye.
Panowie zaś Jazłowiecki, Mielecki i kasztelan Sieniawski, siedząc tymczasem przy kuflu miodu, który u Tarłów przedni bywał, ciągłe dyskusyę wiedli o różnych publicznych i prywatnych sprawach.
Pan Mielecki chwalił sobie bardzo Wołoszczyznę i pragnął, iżby ją stanowczo od Turka wyzwolić a z Rzeczpospolitą związać.
– Kraj – prawił – piękny, żyzny, bogaty, oddawna hołdowniczy, a oto z tego nie umiemy korzystać. Sam w ręce lezie, my zaś na Turków oglądamy się i nie bierzemy go…
Pan Jazłowiecki przychylał się do tego zdania i winę przypisywał królowi.
– Stary jest przed czasem – mówił – życie go zżarło; gdzie mu teraz o jakichkolwiek przedsięwzięciach myśleć!… Chory jest, do swego Knyszyna tęskni…