Task Force-50 - ebook
Task Force-50 - ebook
To była pierwsza w historii Wojska Polskiego operacja ratowania zakładników uwięzionych przez terrorystów samobójców. Ośmiu żołnierzy z Task Force-50, zespołu z Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu, zaryzykowało życie, żeby wykonać to skrajnie niebezpieczne zadanie. O misji w Afganistanie opowiada kilkudziesięciu świadków opisywanych wydarzeń, specjalsów służących w Task Force-50. Dzięki tej książce na tajne operacje można spojrzeć oczami ludzi z jednego z najbardziej elitarnych oddziałów specjalnych na świecie.
Nie jest łatwo przeniknąć do świata specjalsów. Poznaję go od ponad piętnastu lat. Pierwszy reportaż o żołnierzach z Lublińca napisałem w 1997 roku. Potem obserwowałem ich w koszarach, na poligonach i misjach: w Macedonii, Iraku, Afganistanie. W międzyczasie kapituły komandosów z GROM-u i Lublińca wyróżniły mnie odznakami honorowymi swoich jednostek, pracowałem w Ministerstwie Obrony Narodowej i Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Myślę więc, że dosyć dobrze znam to środowisko. Jestem autorem kilku książek o polskich jednostkach specjalnych, ale nigdy wcześniej nie relacjonowałem takiej historii.
Jarosław Rybak
Kategoria: | Polityka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62730-47-6 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Dla cywila wybuch granatu hukowego jest jak małe trzęsienie ziemi. Podłoga drży, ściany jakby miały się za moment zawalić. Na kilka sekund oszałamia każdego, kto jest w środku. Ale samobójcy, obwieszeni materiałem wybuchowym, byli szkoleni, żeby radzić sobie z takimi eksplozjami…
Gdy tylko ucichł huk kolejnego wybuchu, powietrze przeszył przeraźliwy wrzask: „Allah Akbar!”. Długowłosy, niezbyt wysoki mężczyzna z drobnym wąsem pod nosem wyskoczył na korytarz. Wcześniej nie strzelał, przyczaił się i chciał jak najbliżej dopuścić nacierających. Biegł bez broni. W lewej dłoni trzymał mały, czarny telefon komórkowy. Spod rozpiętej bluzy amerykańskiego munduru wystawała wypełniona żółtawymi kostkami plastiku płócienna kamizelka samobójcy.
Napastnik nie zrobił nawet kilku kroków. Nasi odpowiedzieli ogniem. Z precyzyjnie wymierzonych karabinków posypały się kule. Afgańczycy strzelali z Kałasznikowów. Pociski kalibru 7,62 milimetra mają zdecydowanie większą moc obalającą od tych kalibru 5,56, używanych w NATO. Dlatego te pierwsze serie spowodowały, że faceta dosłownie odrzuciło.
Mężczyzna upadł na podłogę. Nie mógł przeżyć tej kanonady. Z rozwartej dłoni wypadł telefon. Specjalsi idący na przedzie zauważyli, że ekran jest podświetlony, a włączona komórka nawiązuje połączenie.
Gwałtowne: „Out... Out... Out...” rozległo się na korytarzu. Wąż sunący przy obu ścianach błyskawicznie zaczął się cofać do najbliższych pomieszczeń.
– Każdy z nas wiedział, że telefon komórkowy może być inicjatorem wybuchu. A facet za moment eksploduje. W kamizelce było kilka kilogramów materiałów wybuchowych, metalowych kulek, śrub i innego drobnego żelastwa. Nawet gdybyśmy ukryli się przed odłamkami, w betonowym budynku mogło nas skasować ciśnienie fali uderzeniowej wybuchu – mówi „Suchy”.
Minęło kilka sekund. Do eksplozji nie doszło. Nie było czasu na wahanie. Kolejny talib obwieszony materiałem wybuchowym mógł czaić się w pobliżu. Ruszyli do przodu. Musieli stawić czoła niebezpieczeństwu, z jakim wcześniej nie zetknął się żaden polski żołnierz.
Mieli uwolnić zakładników pojmanych przez terrorystów samobójców. Później Afgańczycy nadali tej operacji kryptonim „Sledgehammer”. ■
Specjalsi z Task Force-50 w akcji.Powrót do Afganistanu
------------------------------------------------------------------------
Po sześciu godzinach lotu wielki amerykański samolot pasażerski gwałtownie zniżył lot. Żołądki dosłownie podchodziły do gardeł. Ale na pokładzie nikogo to nie zdziwiło. Normalna procedura lądowania na lotnisku, wokół którego mógł się czaić ktoś z wyrzutnią przeciwlotniczą. Maszyna bez problemów wylądowała w Bagram i podkołowała na bok pasa startowego.
– Welcome to Bagram Airport! – powitał pasażerów kapitan maszyny.
– Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – zażartował specjals, który spędził w Afganistanie już kilkanaście miesięcy. Schylił się po swojego „haczka”, jak niektórzy pieszczotliwie nazywają HK-416. W czasie lotu karabinek leżał pod fotelem.
Z siedzeń podniosło się kilkuset żołnierzy. Wojskowy raport odnotowałby to krótko: „Część stanu Polskich Sił Zadaniowych dziesiątej zmiany znalazła się na teatrze działań”.
Spora grupa wychodzących z samolotu miała na sobie nietypowe mundury. Inny krój i kamuflaż wskazywały jednoznacznie, że w multikamach przylecieli żołnierze Wojsk Specjalnych.
Od kilku lat na misje pod Hindukuszem Dowództwo Wojsk Specjalnych wysyła kolejne zmiany żołnierzy z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca, przekazując ich w podporządkowanie dowódcy Sił Specjalnych państw koalicyjnych (ISAF SOF). Tam specjalsi działają pod nazwą Task Force-50.
„Lubliniec” to najstarsza jednostka specjalna Wojska Polskiego. Została sformowana w 1961 roku. Choć kilkukrotnie zmieniała nazwy i miejsca stacjonowania, od początku nosi numer 4101. W roku 1986 żołnierzy ulokowano w niewielkim górnośląskim mieście, od którego jednostka przyjęła swoją najpopularniejszą nazwę.
Wychodzących uprzejmie żegnały stewardessy. Dla nich obecność wojskowych na pokładzie to nic nowego. Pracowały w sieciach, które podpisały umowę z Departamentem Obrony USA na transport wojska. Z żołnierzami latały więc częściej niż z turystami.
Widok z betonowej płyty lotniska zapierał dech w piersiach. Powietrze w Afganistanie ma niezwykłą przejrzystość, dlatego góry na horyzoncie były jak na wyciągnięcie dłoni. Kilkadziesiąt lat wcześniej wspinały się w nich ekipy polskich studentów. Afganistan był wtedy rajem dla turystów. Egzotyczny, tani i piękny, gwarantował niezapomniane wrażenia – ale to działo się w czasach, gdy nikt tu nie słyszał o talibach.
Specjalsów powitał ciepły poranek. Był 16 września 2011 roku.
Od trzech tygodni w Afganistanie działało już dziesięciu innych żołnierzy z TF-50.
– Grupa rekonesansowa przyleciała do Bagram transportowym Herculesem, a następnie śmigłowcem CH-47, popularnym Chinookiem, do Sharany. Lot mieliśmy dość komfortowy, ale przede wszystkim bardzo krótki. W Sharanie byliśmy już po dwudziestu paru godzinach od wylotu z Polski. To naprawdę ekspresowe tempo – wspomina jeden ze specjalsów.
– Zadaniem rekonesansu było „opracowanie zabezpieczenia informacyjnego i koncepcji pierwszych operacji”. Mówiąc najprościej, mieli na tyle poznać rzeczywistość, żeby grupy szturmowe, nie tracąc czasu, przystąpiły do „czarnej roboty” – mówi podpułkownik „Wróbel”, w kraju dowódca Zespołu Bojowego C z Jednostki Wojskowej Komandosów. Na misji – dowódca Task Force-50.
Razem z nim przylecieli „Lechu”, „Andrew”, „Dudzik”, logistycy „Jóźwa”, „Maciek” i „Stanisław” oraz łącznościowcy „Jawor” i „Gała”. Listę zamykał „Machu” – oficer łącznikowy, który miał służyć w bazie w Bagram.
„Wróbel” w roku 1990 trafił do szkoły oficerskiej we Wrocławiu, popularnego Zmechu.
– W decyzji o wyborze studiów było sporo przypadku. Nie mam jakichś poważnych tradycji rodzinnych. No, może wuj? Jako prymus ukończył oficerską szkołę Wojsk Ochrony Pogranicza w Szczytnie. Na podporucznika mianował go i gratulował awansu sam pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR Władysław Gomułka! Dla całej rodziny był to powód do dumy, szczególnie dla babci, ale czasy nie sprzyjały ludziom z otwartymi głowami. – „Wróbel” pamięta, jak będąc chłopcem, to właśnie od wuja dowiedział się o Katyniu, a wieczorami, w atmosferze tajemniczości, razem słuchali Radia Wolna Europa. W 1994 roku, po ukończeniu szkoły oficerskiej, trafił do Lublińca. Został dowódcą kilkuosobowej grupy specjalnej.
W tamtych czasach struktura jednostki była inna. Obecnie sekcja działań specjalnych liczy sześciu żołnierzy. Kilka sekcji tworzy grupę. Kilka grup – zespół. Wtedy najmniejszym elementem była kilkuosobowa grupa wchodząca w skład plutonu, następnie kompanii i batalionu specjalnego.
„Wróbel” nie ma sylwetki atlety, pierwszy nie zabiera głosu, nie bryluje w towarzystwie, na uroczystościach nie pcha się do pierwszego szeregu. Jest zaprzeczeniem znanego z książek i filmów obrazu komandosa. Spokojny, szanuje hierarchię służbową, ale nie unika jasnego przedstawiania swoich – często odmiennych od reszty – opinii. To właśnie jego dowódcy wysyłali na dziewicze misje. A sukcesy zespołu pokazują, że ten sposób dowodzenia świetnie się sprawdza.
Jego pasją jest spadochroniarstwo. Skacze od 1992 roku, w 1995 został instruktorem spadochronowym, z czasem zdobył klasę mistrzowską w tej specjalności. Jest jednym z najbardziej doświadczonych skoczków w Lublińcu. Zaliczył równo osiemset skoków ze spadochronem.
– W porównaniu do osiągnięć ludzi skaczących sportowo to nie jest imponująca „cyfra”. Ale dla mnie skoki są jedynie sposobem dotarcia do miejsca wykonywania zadania. Każdy jest pewnym zadaniem taktycznym.
Oficer należy do pierwszych żołnierzy, którzy w Lublińcu skakali z wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Sprawdzał też w praktyce możliwości technik HALO i HAHO. Pierwsza z nich polega na skoku z dużej wysokości, swobodnym opadaniu i otwarciu spadochronu nisko nad ziemią. Taki sposób desantowania pozwala grupie specjalnej szybko wylądować w bezpośredniej bliskości celu i zaskoczyć przeciwnika nagłym i zdecydowanym działaniem.
W drugiej technice spadochron otwiera się w kilka sekund po opuszczeniu maszyny, na wysokości paru tysięcy metrów. Swobodny lot na spadochronach tunelowych umożliwia dotarcie do celu odległego o kilkadziesiąt kilometrów od punktu zrzutu. HAHO pozwala na dyskretne desantowanie żołnierzy w terenie i kontynuowanie operacji.
– Analizując współczesne konflikty, mamy świadomość, że skoki spadochronowe są marginesem działań taktycznych. Spowodowane jest to ograniczaniem ryzyka operacji, a desantowanie na spadochronach niestety owo ryzyko podnosi. Te umiejętności musimy jednak posiadać – wyjaśnia podpułkownik. ■
Trzynasta zmiana kontyngentu. Grupa bojowa TF-50 na tle śmigłowca Mi-24. W pierwszym rzędzie, siódmy od lewej, między operatorem z brodą a tym bez bejsbolówki, klęczy „Miron” – operator, który zginął w Afganistanie.Irackie wspomnienia
------------------------------------------------------------------------
Bardzo poważne zadanie przełożeni postawili przed „Wróblem” już w roku 2003. Na dziewiczej, pierwszej zmianie kontyngentu w Iraku miał dowodzić kompanią specjalną złożoną z pięćdziesięciu sześciu żołnierzy z Lublińca.
– Ludzi mieliśmy dobrych. Jednak sprzęt… Bez szału, ale taka była wtedy rzeczywistość – wspomina.
Czasy nie sprzyjały prowadzeniu skomplikowanych operacji specjalnych. Takich sztabowcy z Warszawy, decydujący o zadaniach Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Babilonie, nie zakładali. Z definicji była to misja stabilizacyjna. Polacy mieli dowodzić dywizją międzynarodową i odpowiadać za spokój w jednej z kilku stref, na jakie podzielono Irak.
Ale to nie znaczy, że specjalsi się nudzili. Pod dowództwem „Wróbla” zaplanowano zatrzymanie Muktady as-Sadra. Wówczas jeszcze niezbyt znany, z czasem stał się jednym z symboli wojny domowej w Iraku. Należał do najbardziej radykalnych szyickich przywódców, stanął na czele „Armii Mahdiego”, głównej siły walczącej z koalicjantami. Kontrolował dużą część Bagdadu, a w kwietniu 2004 roku przewodził rebelii przeciw siłom międzynarodowym w Iraku.
– To zadanie mieliśmy zrealizować już po miesiącu misji. Pod koniec września 2003 roku dostaliśmy rozkaz śledzenia i ewentualnie zatrzymania As-Sadra. On wtedy miał jeszcze niewielką ochronę. Często tylko jednym samochodem pokonywał trasę między Nadżafem a Karbalą. Przygotowaliśmy dwa miejsca na zasadzki – opowiada „Wróbel”.
Specjalsi ukryli się przy drogach, którymi najczęściej jeździł mułła. Śledzenie samochodu zapewniały amerykańskie bezpilotowce.
– Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, ale tuż przed zatrzymaniem dostaliśmy „czerwone światło”. Dowództwo dywizji międzynarodowej doszło do wniosku, że operacja mogłaby zaostrzyć sytuację polityczną – mówi oficer.
Kilka razy w czasie jego zmiany ludzi stawiano na baczność, gdy wywiad donosił, że w polskiej strefie ukrywa HVT#1 – osoba numer 1 na High-Value Target, liście najważniejszych celów koalicji międzynarodowej. Czyli Saddam Husajn!
Jednak to nie ściganie rebeliantów okazało się najbardziej nietypową operacją, jaką dowodził „Wróbel”.
– Dostaliśmy rozkaz zaplanowania i przeprowadzenia zamachu bombowego na własny obóz w Babilonie! To była największa polska baza w Iraku. Naszym służbom specjalnym bardzo zależało na uwiarygodnieniu agenta. A ten otrzymał rozkaz podłożenia bomby w obozowisku. Odpalając bombę na terenie bazy, zyskałby zaufanie szefów organizacji, do której miał przeniknąć. Musieliśmy to zrobić za tego Irakijczyka.
O całej robocie wiedziało tylko ścisłe dowództwo dywizji. Plan był taki, że w czasie rutynowego nocnego patrolu specjalsi zdetonują duży ładunek wybuchowy w pobliżu obozowiska.
– Wyjechaliśmy bramą w kierunku pobliskiej Al-Hilli. Wybuch musiał być słyszalny w mieście... Najważniejsze, żeby nikt z postronnych nie ucierpiał. Minęło dopiero kilka miesięcy od zakończenia wojny, więc jeszcze było spokojnie. Nocami na ulicach kręciło się sporo Irakijczyków. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że jakiś samochód czy pieszy znajdzie się w zasięgu eksplozji – wspomina jeden z operatorów.
Zapalnik został tak ustawiony, żeby zdetonował ładunek w kilkanaście sekund po podłożeniu. Ruch był na tyle duży, że patrol dopiero za trzecim razem znalazł się w ustalonym punkcie, gdy wokół było pusto.
– Ułożyłem ładunek, odpaliłem zapalnik i pędem do samochodu. Ruszyliśmy na pełnym gazie. Po chwili nastąpił potężny huk i błysk – relacjonuje „Drewi”, uczestnik tej akcji.
W bazie ogłoszono pełną procedurę związaną z atakiem bombowym. Wszyscy żołnierze wybiegli do schronów. Zamieszanie trwało kilka godzin. A od rana okoliczni mieszkańcy plotkowali, że w bazie wybuchła potężna bomba.
– „Źródło” zostało uwiarygodnione. Uśmiechaliśmy się pod nosem, bo w czasie alarmu niektórych żołnierzy ogarnęła spora panika. Wszyscy przesiedzieli kilka godzin w schronach, tylko dowództwo kompanii specjalnej w namiocie popijało spokojnie herbatę w oczekiwaniu na powrót chłopaków. Zgodnie z planem rano nasi wrócili z patrolu – wspomina inny uczestnik tej misji.
Pierwsza iracka zmiana zwartego pododdziału wystawionego przez jednostkę z Lublińca zakończyła się sukcesem. Specjalsi zatrzymali osiemnaście osób podejrzanych o ataki na siły międzynarodowe. Przejęli ponad dwadzieścia sztuk broni, kilkadziesiąt granatów, sześćdziesiąt kilogramów materiałów wybuchowych, osiemdziesiąt silników do rakiet bojowych.
Specjals z TF-50 gotowy do oddania cichego i skutecznego strzału.
Był to okres zbierania pierwszych doświadczeń. Specjalsi nawiązali kontakt z amerykańskimi siłami specjalnymi stacjonującymi w Al-Hilli i w Karbali. Kooperacja okazała się owocna i przełożyła się na zacieśnienie współpracy podczas kolejnych zmian w Iraku. Z czasem spowodowała, że amerykańskie jednostki specjalne zaczęły zabiegać o wspólne szkolenia ze specjalsami z Lublińca, zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych.
Po zakończeniu pierwszej zmiany pułkownik Mieczysław Gocuł, wtedy szef Oddziału Operacyjnego międzynarodowej dywizji w Iraku, po dekadzie Szef Sztabu Generalnego WP, przysłał do Lublińca oficjalną ocenę pracy kompanii specjalnej:
„Działanie, poziom wyszkolenia oraz postawa żołnierzy zasługuje na uznanie i wyróżnienie. Pomimo że mandat misji nie obejmował tego typu operacji, kompania dokonała szeregu aresztowań osób podejrzanych o działalność terrorystyczną, co znacznie przyczyniło się do podniesienia bezpieczeństwa w strefie odpowiedzialności. Profesjonalne wyszkolenie żołnierzy pozytywnie odznaczało się na tle innych pododdziałów. Prowadzone działania cechowały się starannym przygotowaniem i perfekcyjnym wykonaniem. Do minimum ograniczano ryzyko podejmowane przy wykonywaniu akcji specjalnych, co świadczy o dojrzałości i profesjonalnym przygotowaniu żołnierzy.
Nawiązano ścisłą współpracę i współdziałanie z jednostkami specjalnymi Armii Stanów Zjednoczonych oraz przeprowadzono wiele wspólnych operacji, zakończonych sukcesami. Jednostki specjalne Armii Stanów Zjednoczonych inicjowały współdziałanie z kompanią specjalną i ze względu na wysoki poziom profesjonalizmu nie były skłonne do współpracy z innymi pododdziałami naszej dywizji. Poziom wyszkolenia żołnierzy został z uznaniem przyjęty przez Amerykanów, a w wielu wypadkach działanie kompanii specjalnej było sprawniejsze”. ■