- W empik go
Tatrzańskie opowieści - ebook
Tatrzańskie opowieści - ebook
Od Doliny Chochołowskiej do Rysów.
Przeszedłem wszystkie znakowane szlaki w polskich Tatrach w 32 dni.
Tatrzański Park Narodowy – jest w nim zaledwie 250 kilometrów szlaków, mimo to każdego roku odwiedzają go miliony turystów.
Mateusz Waligóra, podróżnik, dziennikarz i fotograf, przemierzył pustynie Gobi i Salar de Uyuni, norweski płaskowyż Hardangervidda, zdobył samotnie biegun południowy, przejechał na rowerze najdłuższe pasmo górskie na świecie – Andy, wędrował wzdłuż Wisły i polskiego wybrzeża Bałtyku, a teraz postanowił przejść wszystkie szlaki w polskich Tatrach. Dlaczego? By się dowiedzieć, czy nieprzebrane rzesze turystów szkodzą przyrodzie, jak się miewają tatrzańskie zwierzęta, kto po Tatrach wędruje, a wreszcie przekonać się, czy Tatry są dla niego tym, czym były kiedyś, czy nadal je kocha, czy nadal go zachwycają tak jak wtedy, gdy dopiero je odkrywał.
Tatry to oczywiście nie tylko natura, ale też ludzie – ci spotykani na szlakach, lecz przede wszystkim tacy, którzy niemal przez całe życie są z Tatrami związani, mieszkający w Zakopanem, u podnóża gór i w samym ich sercu. Dlatego Mateusz zaprosił do współpracy dziennikarza Darka Jaronia, który rozmawiał z ochroniarzami przyrody, przyrodnikami, przewodnikami tatrzańskimi, ludźmi prowadzącymi schroniska, meteorologami, wśród jego rozmówców jest też poetka, lutnik i… pani baca.
Zapraszamy w fascynującą podróż, podczas której dowiemy się, skąd wziął się pod Giewontem biały miś, jak wygląda dusza skrzypiec, jak robi się sery, dlaczego Dolina Chochołowska przypomina tartak, czy Tatry były kiedyś naprawdę dzikie i puste, co zrobić, gdy spotkamy niedźwiedzia, i o wielu, wielu innych fascynujących sprawach. Spójrzmy na Tatry oczami Mateusza i porównajmy wrażenia, bo przecież każdy nosi w sercu własny obraz tych najbardziej fascynujących polskich gór.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-938-2 |
Rozmiar pliku: | 23 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do współpracy udało mi się namówić Darka Jaronia – ja wędrowałem i rozmawiałem z osobami napotkanymi po drodze, on spotkał się z naukowcami, z ludźmi, którzy związali swoje życie z Tatrami, z ratownikami górskimi, pracownikami Tatrzańskiego Parku Narodowego, ekologami czy artystami tworzącymi na Podhalu. Te wszystkie rozmowy złożyły się na opowieść o tym, jak Tatry się zmieniają, jak wpływa na nie ruch turystyczny, jaka czeka je przyszłość. Spodziewałem się dowiedzieć o Tatrach rzeczy nieoczywistych, o których nie mówi się na co dzień.
A przy okazji miałem z Tatrami swoje porachunki.
Nagrywałem też materiał dla telewizji. Po co? Ponieważ ten wyjazd w Tatry miał mieć szczególny charakter. Pomysł na niego, czas, w którym do niego doszło, jego przebieg i finał – wszystko miało być inne niż moje dotychczasowe wędrówki po najwyższych polskich górach.
Po pierwsze, zawsze jeździłem w Tatry dla siebie (albo dla siebie i moich najbliższych). Teraz jechałem w Tatry dla… samych Tatr. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Po drugie, zawsze jeździłem w Tatry odpocząć. A teraz przyjechałem niemal prosto z wyprawy na Grenlandię, podczas której wspólnie z Łukaszem Superganem w pięć tygodni przeszedłem ponad 600 kilometrów. Zamiast odpoczywać, znów miałem chodzić. I to po górach, niemal dzień w dzień. Nie brzmiało to jak dobry przepis na relaks.
Po trzecie – i może najważniejsze – w Tatry jeździłem, gdy byłem młodym albo wciąż dość młodym chłopakiem. Teraz nie jestem już młody, a na pewno tak się nie czuję. Z pewnością nie jestem też „chłopakiem” – mam żonę, dwójkę dzieci i dawno przekroczyłem wiek Chrystusowy.
O tak! Ten wyjazd miał być inny.
Chociaż dwie rzeczy pozostały niezmienne: chodzenie i górskie szlaki. Najprostsza, najbardziej naturalna aktywność człowieka i najbardziej naturalne warunki do jej uprawiania.
*
Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że można w ogóle chodzić po innych górach. Tatry to były dla mnie jedyne góry prawdziwe. Zakochałem się w nich od pierwszego wejrzenia i z każdym kolejnym przyjazdem ta miłość rozkwitała. Dopiero kiedy zacząłem jeździć w inne, wyższe pasma – takie jak Andy, Atlas Wysoki, Kilimandżaro, Himalaje – nastąpiła przerwa w moich tatrzańskich wędrówkach. Wróciłem w Tatry, gdy urodzili się moi synowie. Znów zacząłem – zaczęliśmy – jeździć do Zakopanego, ale podczas tych rodzinnych eskapad w dolinki czy na Drogę pod Reglami zorientowałem się, że to już nie są te Tatry, które zapamiętałem. Zrozumiałem, że coś się zmieniło, i to niekoniecznie na lepsze. Tłok, hałas, kierunek, w jakim podryfowało Zakopane… Tatry straciły urok, którym zawsze mnie wabiły. Mimo to nie chciałem z nich rezygnować i latem 2021 roku przyjechałem znowu, tym razem tylko na kilka dni, tuż przed rozpoczęciem wyprawy, podczas której przemierzyłem pieszo trasę wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku. Wtedy obiecałem sobie, że tak tego nie zostawię, że spróbuję jeszcze raz, już porządnie, i może uda mi się jednak odczarować Tatry. Bo choć zmieniło się wiele, to przecież one, te „moje” wspaniałe góry, nie mogą być inne niż kiedyś.
Chciałem to sprawdzić. Czułem, że i ja, i Tatry na to zasługujemy.
Mateusz Waligóra, Dolina Strążyska, fot. Karolina KrasińskaPOCZĄTEK
Sądziłem, że Zakopane jest bliżej. Podróż z Wrocławia do stolicy Tatr zajęła mi osiem i pół godziny, bez żadnych opóźnień, a samo pokonanie odcinka Kraków–Zakopane trwało trzy i pół godziny. Pomyślałem o Luxtorpedzie, pociągu, który w 1936 roku ustanowił rekord szybkości przejazdu na trasie Kraków–Zakopane – dwie godziny i osiemnaście minut. Pomimo elektryfikacji kolei i licznych modernizacji linii rekord ten nie został pobity do dziś.
Wysiadłem na dworcu PKP. Tymczasowym, bo Zakopane jako – choć i tego nie mogłem być pewny – jedyna miejscowość turystyczna w Polsce zaplanowało remont dworca PKP na środek sezonu. Dobrze, że przynajmniej w sklepie udało mi się kupić wszystko, czego potrzebowałem. Oprócz cukru. Zabrakło.
Zostawiłem plecak w jednej z przechowalni w pobliżu dworca i postanowiłem sprawdzić, co słychać na Krupówkach…W OBJĘCIACH BIAŁEGO MISIA
Dariusz Jaroń
Marek Zawadzki – od kilkunastu lat wkłada kostium legendarnego białego misia i pozuje do zdjęć z turystami na Krupówkach.
W dynamicznie zmieniającym się Zakopanem niewiele rzeczy pozostaje takimi, jakimi zapamiętali je nasi przodkowie. Jednym z nielicznych wyjątków jest pamiątkowe zdjęcie z misiem.
Jeśli takiego nie macie, zajrzyjcie do rodzinnych albumów. Niejeden z nich skrywa kolorowe i czarno-białe fotografie z Zakopanego, a na nich widać waszych bliskich w objęciach białego misia. Taka fotka była obowiązkowym punktem wyjazdu. Mówiono, że kto nie wrócił do domu ze zdjęciem z misiem, nie mógł pochwalić się udanym wypoczynkiem pod Tatrami.
Fotografie z misiem mają długą tradycję, ich bohater niedawno obchodził setne urodziny. Na przestrzeni lat zmieniali się właściciele szytych z owczych skór kostiumów i miejsca, gdzie można ich spotkać (od Gubałówki przez Dolinę Kościeliską po Krupówki i Wielką Krokiew), lecz jedno pozostało takie samo: biały miś nie dał się wyprzeć coraz bardziej absurdalnym atrakcjom zalewającym Zakopane.
Zmieniały się mody, zmieniała się liczba miśków. Dziś oficjalnie jest jeden.
– W tej pracy trzeba lubić przebywać wśród ludzi – mówi pan Marek.
Krótka rozmowa wystarczy, żeby zrozumieć, że ten dojrzały mężczyzna z długim białym wąsem kwalifikacje ma odpowiednie. Jest otwarty i serdeczny. Błyskawicznie skraca dystans dzielących nas pokoleń i snuje opowieść o codzienności zakopiańskiego misia.
– Całe życie spędziłem między turystami. Byłem fiakrem, woziłem panów powozem, potem miałem wyciąg narciarski na Wierszykach, niedaleko domu. Przetrwał długo, ponad dwadzieścia lat, aż przyszły zmiany i trzeba było zwinąć interes. Misiek urzędował wtedy pod skocznią. Któregoś dnia przyszedł do mnie kolega Cesiek Bachleda z wiadomością, że miśka już nie ma, bo zmarł. Ludzie zaczęli gadać, że może kolejnego miśka już nie będzie.
„Ty się do tego nadajesz”, usłyszał pan Marek od kolegi.
Marek Zawadzki, dom rodzinny, Zakopane, fot. Karolina Krasińska
Pojechali do syna zmarłego misia i odkupili kostium. Rozpadł się po pierwszym praniu, ale nowego właściciela to nie zniechęciło.
– To było trzynaście–czternaście lat temu. Najpierw zacząłem chodzić pod skocznię, potem na Krupówki. Chwilę mi zajęło, żeby się przełamać. Znajomi dziwnie patrzyli, komentowali pod nosem. Przeszło im, tak jak moja trema. Na Krupówkach to istny Bangladesz był wtedy. Tyle miśków, tylu różnych przebierańców, że aż głowa bolała.
Wreszcie za „Bangladesz” wzięły się władze Zakopanego, wprowadzając na Krupówkach przepisy parku kulturowego. Miały one, przynajmniej w teorii, utrudniać nagabywanie turystów i handel obwoźny. Wśród przebierańców wyciągających ręce po dutki roiło się od bohaterów kreskówek, sporo było też białych misiów, bliższych lub dalszych krewnych przedwojennego pierwowzoru.
– Jak zrobili park kulturowy, to przegnali wszystkich – opowiada pan Marek. Poszedł więc do burmistrza po zezwolenie, żeby na Krupówkach zostać. – Burmistrz się zgodził, żebym to ja był oficjalnym zakopiańskim miśkiem. Bo wcześniej było tak, że kto się przebrał, ten robił za białego misia. Ale tu nie ma nic za darmo. Trzeba w siebie zainwestować, odpowiednio się zachowywać i wyglądać, żeby turysta chciał podejść i zrobić sobie zdjęcie.
Pierwszy kostium, ten, który się rozpadł, kupił, żeby zrozumieć, jak zrobić własny. Pierwszy, drugi, kolejny… Co może, szyje sam, a gdy zwykła maszyna do szycia nie wystarcza, pomaga zaprzyjaźniony kuśnierz.
– Taki misiek to kupa roboty. A musi być idealny, jak przed wojną. Owcza skóra, drewniany łeb, zęby i pazury wyrzeźbione z drewna lipowego. Wiecie, ile skór potrzeba na jednego misia? Dwanaście. Wtedy się ładnie futro układa, ale to sprawia, że kostium razem z głową waży kilkanaście kilogramów.
Pan Marek każdy strój traktuje z należnym szacunkiem. Stroje mają pokrowce, żeby się nie kurzyły, osobny pokój i imiona: Bartek, Dolina, Dunaj i Krywań. Jedne nadają się na zimę, inne na lato. Skóry grzeją niemiłosiernie. Zimą to dobrze, latem niekoniecznie. Raz pan Marek zebrał w łokciach dwa litry wody.
– Nie dało rady w tym w upały wystać, więc zrobiłem miśka lżejszego.
Dzień misia zaczyna się od włożenia stroju. Jest ciężki i sztywny.
Minęło trochę czasu, zanim pan Marek nabrał wprawy w byciu misiem. O tym, żeby się w kostiumie pochylić, nie ma mowy, dlatego w zakładaniu butów pomaga mu małżonka, pani Małgorzata. Potem miś bez głowy – ta jedzie w bagażniku lub na tylnym siedzeniu – wsiada do samochodu, a pani misiowa wiezie go do centrum.
Pracę zaczyna na ogół o jedenastej trzydzieści. Gdy pada deszcz albo śnieg sypie tak, że nie ma sensu wychodzić z domu, miś robi sobie wolne.
Przy oczku wodnym na Krupówkach pan Marek ma stałe miejsce i zydelek, na którym siada i czeka na turystów. W tym roku przygotował sobie tabliczkę z rokiem 2023, żeby pamiątkowe zdjęcie szybko pozwalało gościom odnaleźć się w miejscu i czasie. W wakacje o czternastej jedzie do domu na obiad, a gdy robi się chłodniej, wraca na Krupówki.
– Kiedy jest gorąco, głowy nie zakładam. Ludzie i tak mnie poznają, mam charakterystyczne długie białe wąsy i góralski kapelusz. Podchodzą, pogadają, czasem chcą zdjęcie z moją głową, czasem z misia. Albo takie i takie. Nie ma problemu. Są tacy, którzy podejdą zapytać o drogę albo zagadują, gdzie tu można mocniejszych wrażeń doznać. Takich przeganiam, bo nie myślą o górach, tylko o głupotach.
Swoją misję traktuje poważnie. Podkreśla, że wszystko ma zapięte na ostatni guzik.
– Turyści to widzą. Ufają mi. Dają dzieci na ręce, nawet dwumiesięczne maluchy. Nie boją się, bo wiedzą, że w moich rękach dziecko nie ma prawa się gibnąć. Wracają po latach, gdy te maluchy podrosną, powtarzają zdjęcia już w innej pozie. Ci ludzie, którzy znają kulturę zakopiańską, wiedzą, że misiek w Zakopanem to już przeszło sto roków temu był, to nie jest żaden mój wymysł. To wręcz postać zabytkowa, zakorzeniona w naszej tradycji. Jeśli dożyję, może doprowadzę do tego, żeby miśka oficjalnie w rejestrze zabytków zapisać.
Pan Marek też ma zdjęcie… z misiem. Był rok 1962, na Krupówki zabrał go tata. Fotografię zrobiono powyżej poczty, nieopodal budynku starego Orbisu. Podobną fotkę ma jego mama, siostra mieszkająca w Stanach i dzieci. Bo zdjęcie z misiem trzeba mieć, nawet gdy jest się stąd.
– A muszę panu powiedzieć, że jestem góralem z krwi i kości. Mój pradziadek, Wojciech Tylka Suleja, był jednym z założycieli Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i jednym z pierwszych przewodników na Podhalu z prawdziwego zdarzenia. Chodził na wyprawy z Klimkiem Bachledą, znał się dobrze z generałem Zaruskim, jeden i drugi bywali w naszym domu. To ten sam dom, w którym dzisiaj mieszkam. Z pradziadka to był chłop na schwał. Gadali, że jedną panią ze Smreczyńskiego Stawu do Zakopanego na plecach przyniósł, bo nie było helikopterów i trzeba było sobie jakoś radzić.
Pana Marka pasje słynnego przodka nie wciągnęły. Cieszyło go prowadzenie wyciągu narciarskiego, praca z turystami i zwierzęta. Gołębie pocztowe hoduje do dzisiaj. To pasja i sposób na odstresowanie się.
– Wystarczy, że sobie przy nich posiedzę, popatrzę, od razu się lepiej czuję. Stado liczy około pięćdziesięciu sztuk. Puszczałem je na loty zagraniczne, wracały do domu z Niemiec i Holandii. Ale to tylko hobby. Przerabiam już nawet część gołębnika na garderobę, żeby kostiumy po mnie w jednym miejscu zostały, gdyby ktoś chciał je sobie pooglądać. Na pewno ich nie sprzedam, za dużo roboty w nie włożyłem – mówi stanowczo.
Rację miał Czesiek Bachleda: do pracy z turystami trzeba się nadawać.
– Wygląd, schludny strój, cierpliwość i otwartość to podstawa. Nie można się wstydzić. Czasem coś gościom opowiem, innym razem zaśpiewam, żeby byli zadowoleni z przyjazdu do Zakopanego. Są lepsze i gorsze dni, ale nie można tego mojego misiowania przeliczać na pieniądze. Jeśli zarobię na chleb i swoje potrzeby, to wystarczy, żona wynajmuje pokoje, ja jestem misiek, każde ma swoje dutki, byleby tylko zdrowie było.
Recepta na sukces według Pana Marka – nie być nachalnym.
– Nigdy nie zaczepiam turystów. Misiek, tak jak sto roków temu, ma być postacią szanowaną, zapraszaną do zdjęcia, a nie że ja się będę komuś narzucał. Staram się dawną kulturę pielęgnować i pokazywać. Są ludzie, którym się to podoba. Znają tradycje zakopiańskie, wiedzą, że ich rodzice i dziadkowie mają zdjęcia z misiem, pokazują mi je, bo chcą fotografię w takiej samej pozie, w jakiej wiele lat temu uchwycono ich mamy lub babcie. To są ludzie, którzy znają i szanują nasze obyczaje.
Z tym poszanowaniem dla tradycji w samym mieście bywa jednak różnie. Kto przyjeżdża do Zakopanego po dłuższej przerwie, może się zdziwić, jak zmienia się jego zabudowa. Często kosztem dawnej tradycyjnej infrastruktury i miejsc bliskich mieszkańcom i turystom.
– Na Krupówkach, tam, gdzie tę galerię pobudowali, był najlepszy cocktail-bar w całej Polsce. Ambrozja, lody czarno-białe, kokosanki… Pamiętam kolejki na pół Krupówek! Takich deserów jak tam to nigdzie później nie zjadłem – wspomina pan Marek i dodaje: – Ale wiecie co? Nie tylko deweloperzy u nas rządzą. Na Krupówkach rządzi misiek!
W czasach kiedy do cocktail--baru ustawiały się kolejki, a białych niedźwiedzi w Zakopanem było więcej, turyści nie mieli smartfonów z aparatami fotograficznymi, zdjęcia z misiem robili więc fotografowie zrzeszeni w Spółdzielni „Foto-Jedność”. Fotograf kręcił się w pobliżu jednego z miśków, pstrykał zdjęcie i można było sobie odebrać następnego dnia albo zlecić wysyłkę do domu.
– Młodzi jesteście, możecie nie pamiętać, że w PRL było u nas bardzo dużo domów wczasowych. Samych górniczych ponad setka. Podszedł do mnie kiedyś taki pan i opowiada, że był za komuny w Zakopanem, marzył o zdjęciu z misiem, ale rodzice nie mieli dutków. Tak to w nim siedziało, że gdy po wielu latach przyjechał na Krupówki, to przyszedł i powiedział: „No, teraz to sobie z tobą zdjęcie zrobię”. Aż mi łzy poleciały, kiedy o tym opowiadał.
Inny pan nie doczekał się zdjęcia z „Foto-Jedności”. Mieli wysłać, nie wysłali. Po latach zrobił sobie drugie, z panem Markiem.
Biały miś często siedzi na krzesełku na Krupówkach i rozmyśla.
Czasem o śmierci:
– Boże drogi, ile ja tu godzin przesiedziałem. Niedługo trzeba będzie umierać.
Czasem o emeryturze:
– Będę misiem, dopóki zdrowie pozwoli. Dzisiaj tu jesteśmy, jutro nas może nie być.
Czasem o następcy:
– Nie ma komu być misiem, bo w domu były same dziewczynki.
A czasem o tym, co to znaczy być misiem z Krupówek:
– Serce rośnie mi z dumy, kiedy mam świadomość, że coś po mnie zostanie.
Na koniec tradycyjnie pytam o to, czym są dla niego Tatry.
– Drugiego takiego miejsca na świecie nie ma. Piękne są te nasze góry, ale jak mnie ludzie pytają o pogodę, zawsze im gadam, że z Tatrami nie ma żartów. Wiecie, jak to u nas w lecie, raz duje, raz słońce, raz grzmi, a potem leje. Poczekajcie, przyjedźcie w góry następnym razem. Tatry na was zaczekają. Zawsze tu będą.
Tak jak misiek na Krupówkach.
*
Zakopane to jednak nie tylko zatłoczone Krupówki, kolejka do kolejki na Kasprowy, hotele i pensjonaty. Mieszka w nim wielu wspaniałych ludzi, artystów, twórców ludowych – malarzy, rzeźbiarzy, muzyków. Są miejsca nierozerwalnie związane z tradycją, miejsca kultowe. Do takich należy pracowania lutnicza rodziny Mardułów przy ulicy Kościeliskiej.
DUSZA SKRZYPIEC
Dariusz Jaroń
Rodzina Mardułów robi skrzypce od 1928 roku. Odwiedziłem jej zakopiańską pracownię, by porozmawiać ze Stanisławem Mardułą i jego córką Ludwiną o lutniczych tradycjach, historii rodu i recepcie na skrzypce z duszą.
Nie ma historii Podhala bez lutnictwa.
Zakorzenili je tu, razem z pasterstwem, osadnicy z południa Europy w XV–XVI wieku. Grali na prymitywnych skrzypcach zwanych przez górali złóbcokami, od charakterystycznego wyżłobienia pociągniętego wzdłuż korpusu instrumentu. Pod Tatrami znaleźli miejsce do życia i drewno jaworowe oraz świerkowe, idealny materiał dla lutnictwa.
W cyfrowym archiwum TVP odnajduję reportaż z października 1979 roku z poznańskiego Ogólnopolskiego Konkursu Lutniczego im. Zdzisława Szulca. Redaktor Anna Biedakowa rozmawia w nim z Franciszkiem Mardułą. Nestor lutniczego rodu opowiada o materiałach niezbędnych do zrobienia skrzypiec, sezonowaniu drewna, barwnikach, a także o tradycji budowy instrumentów na Podhalu. Uderza spokojem i skromnością. „Już tak się to robi, że instrumenty wychodzą niezłe, ale nie można zagwarantować, że wszystko będzie na sto dwa” – przyznaje. „Jest pewne zadowolenie i satysfakcja, kiedy instrument wyjdzie dobrze, gdy słyszy się go w dobrych rękach” – dodaje, zgadzając się z dziennikarką, że radość z dobrze brzmiących zrobionych własnoręcznie skrzypiec można porównać do tej towarzyszącej narodzinom dziecka. Przed pracownią przystaje kolejna wycieczka. Przewodnik wskazuje wychodzące na ulice okno góralskiego domu i tłumaczy, że jeszcze kilkanaście lat temu ujrzelibyśmy przez nie charakterystyczną zgarbioną sylwetkę Franciszka Marduły, legendarnego zakopiańskiego lutnika.
Otwarta w 1928 roku pracownia rodzinna Mardułów jest najdłużej nieprzerwanie działającą pracownią lutniczą w Małopolsce i drugą, jeśli chodzi o wiek, w kraju.
Spod ręki jej założyciela Franciszka i jego syna Stanisława wyszło kilkaset skrzypiec. Każdy instrument to inna historia. Te, które oglądam, mają szczególne znaczenie: celowo nie są sklejone. Wewnątrz korpusu, w miejscu, w którym lutnicy zostawiają pieczęć pracowni i swoje inicjały, czytam osiem słów dedykacji. „Dla kochanej żony Stasi. Niech żyje Polska niepodległa”.
Pytamy Stanisława Mardułę o sekret dobrych skrzypiec.
Na początku zawsze jest kawałek drewna. Dobrego, wysezonowanego drewna rezonansowego, czyli takiego, które przenosi dźwięk wytwarzany przez struny na tworzące korpus instrumentu płyty wierzchnią i spodnią. Drgania po wierzchniej płycie pomaga rozprowadzać belka basowa znajdująca się pod grubszymi strunami.
Nawet niewprawne oko laika dostrzeże wycięte na górze korpusu dwa otwory przypominające fantazyjne litery F – to otwory rezonansowe, które uwalniają dźwięki z wnętrza pudła rezonansowego. Tym, czego nie dostrzeżemy, jest dusza skrzypiec: mały kołek ręcznie wstawiany przez „efy” do środka instrumentu. Znalezienie optymalnego miejsca na duszę wymaga od lutnika chirurgicznej precyzji.
– Bez duszy skrzypce nie brzmią – wyjaśnia pan Stanisław. – Nie dość, że zabezpiecza wierzchnią płytę przed złamaniem, to jeszcze przekazuje drgania dźwiękowe z jednej płyty na drugą, ma wpływ na barwę, głośność i charakterystykę instrumentu.
Stanisław Marduła w swoim warsztacie, fot. Karolina Krasińska
O wyjątkowości skrzypiec decydują niuanse. Indywidualne zdobienia i rzeźbienia ślimaka są niczym znak rozpoznawczy lutnika i druga – po pieczęci odbitej wewnątrz pudła – lecz ważniejsza, bo widoczna, wizytówka artysty i jego pracowni. Ostatnie etapy tworzenia skrzypiec to lakierowanie (może trwać nawet kilka miesięcy), założenie strun i strojenie. I niepokój: jak instrument zachowa się w rękach skrzypka?
– Wszystko musi ze sobą współgrać. Odpowiednie drewno, dobry projekt, staranna konstrukcja, właściwe wykonanie i dobry muzyk, który wydobędzie ze skrzypiec to, co najlepsze. Potrzebny jest też czas. Ojciec powtarzał, że skrzypce nie mają być zrobione dziś, mają być zrobione dobrze – tłumaczy pan Stanisław.
Skrzypce z dedykacją dla Stasi powstawały inaczej.
Zamiast wyselekcjonowanego drewna i doskonale wyposażonej pracowni Franciszek Marduła miał do dyspozycji prymitywne narzędzia i to, co znalazł na terenie niemieckiego obozu nieopodal Hoyerswerdy, miasta między Chociebużem a Dreznem.
Był 1940 rok, a urodzony w Poroninie lutnik od kilku miesięcy był jeńcem wojennym. Tak jak innych żołnierzy przydzielono go do pracy przymusowej. Stawiał obozowe baraki, pracował też u niemieckiego majstra. Do zakładu odprowadzał go codziennie uzbrojony wartownik.
Z Saksonii na Podhale Franciszek wrócił dopiero po zakończeniu drugiej wojny światowej.
– Za wiele rzeczy jeńcom groziła kula w łeb – opowiada jego syn Stanisław. – Na szczęście Niemcy przestrzegali postanowień konwencji genewskich, przynajmniej wobec żołnierzy wziętych do niewoli we wrześniu 1939 roku, tak jak ojciec. Jeńcy mieli możliwość otrzymywania i wysyłania paczek. Oczywiście strażnicy sprawdzali ich zawartość, ale nie robili problemów, gdy ojciec chciał wysłać pocztą skrzypce do Zakopanego.
Oprócz skrzypiec Franciszek z niemieckiej niewoli przesłał do domu zegar. Wyjął mechanizm z rozbitego messerschmitta i wstawił do drewnianej obudowy. Strażnikom tłumaczył, że to pamiątka rodzinna. Zabrał go ze sobą na wojnę i taszczył przez całą kampanię wrześniową półtorakilogramowe pudło. W obozie nie będzie mu potrzebny, dlatego poprosił o odesłanie rodzinie. Dostał zielone światło, a zegar jeszcze długo po wojnie odmierzał Mardułom czas.
W obozie zrobił jeszcze jedne skrzypce. Tuż przed ewakuacją, gdy Rosjanie pojawili się na Odrze, Franciszek zamurował je w piwnicy domu swojego majstra. Nigdy ich nie odzyskał.
Zanim został światowej sławy lutnikiem, był zdolnym rzemieślnikiem. Pracował u ojca w zakładzie meblarsko-stolarskim, aż pewnego dnia doszedł do wniosku, że chce zawodowo w pełni oddać się tworzeniu skrzypiec.
Był 1928 rok. Pierwszą pracownię, przeniesioną później do Zakopanego, Franciszek założył w domu rodziców w Poroninie. Kiedy zrobił pierwszy instrument, miał dziewiętnaście lat.
Jego drugą pasją był sport. Był utalentowanym narciarzem, kolegą z reprezentacji Bronisława Czecha i Stanisława Marusarza, w dwudziestoleciu międzywojennym elity polskiego narciarstwa. Startował w międzynarodowych zawodach FIS w 1939 roku w Zakopanem, a gdyby nie wojna, pojechałby na zimowe igrzyska olimpijskie do Garmisch-Partenkirchen.
O karierze sportowej przypominają rodzinne pamiątki: nagrody, medale i dyplomy, a nawet kombinezon z ostatnich przedwojennych mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym, jak z czasem nazwano imprezę FIS.
Niemal sto lat po otwarciu pracowni oprowadza nas po niej wnuczka Franciszka, Ludwina. Do znanych nam już cech swojego dziadka dodaje kolejną – niechęć do szufladkowania.
– Kiedy pytano go o sukcesy narciarskie, odpowiadał, że jest skromnym lutnikiem, gdy zaś pytano o światowej klasy instrumenty, które wychodziły spod jego ręki, chętniej opowiadał o nartach i trenowaniu przyszłych mistrzów – wspomina z uśmiechem.
Po wojnie wrócił do sportu, trenował skoczków i biegaczy narciarskich. W latach pięćdziesiątych rozpoczął wieloletnią pracę dydaktyka i wychowawcy młodzieży w Państwowym Liceum Technik Plastycznych w Zakopanem i nowotarskim technikum lutniczym. Rozkwitał również zakład lutniczy, a wraz z nim rosła sława jego założyciela.
Instrumenty Franciszka Marduły zdobywały nagrody i wyróżnienia na krajowych i międzynarodowych konkursach lutniczych (najwyżej cenił srebrny medal z 1959 roku ze Światowej Wystawy Współczesnej Altówki z Ascoli Piceno we Włoszech), a do pracowni przybywali lutnicy i muzycy z różnych zakątków globu.
Z czasem coraz większą rolę w pracowni zaczęli odgrywać syn Stanisław i jego żona Alicja, mimo to Franciszek robił skrzypce i meble, nawet gdy skończył dziewięćdziesiąt lat.
– Do końca był aktywny – mówi Ludwina. – Nie pamiętam, żeby chorował. Był malutki, ale żylasty, miał świetną kondycję. Jeszcze w wieku dziewięćdziesięciu lat pokazywał nam, jak się robi pompki.
Wizerunek dbającego o formę sportowca burzył nałóg przywieziony z obozu.
– Dziadek palił jak smok. Upatrzył sobie okropne śmierdziele. Wysyłał nas z siostrą po nie do kiosku, wszyscy wiedzieli, że to dla dziadka. Czasy były inne, nikt się nie przejmował tym, że dziecko kupuje papierosy. Gdy był starszy, trochę z tym nałogiem walczyliśmy, bo zapominał o niedopałkach i je zostawiał, ale palił do końca. Nawet kiedy trafił do szpitala z zapaleniem płuc, mama musiała mu po kryjomu przynieść papierosy i jakąś deseczkę, żeby mógł sobie tam coś rzeźbić. Nie potrafił bez tego wysiedzieć.
Franciszek Marduła odszedł w listopadzie 2007 roku. Spoczął na Pęksowym Brzyzku.
Lubił przesiadywać w warsztacie do późna. Kiedy zmarł, znajomi mówili, że im dziwnie, że w oknie wychodzącym na ulicę nie pali się już wieczorami światło.
– Dla mnie był przede wszystkim dziadkiem. Zawsze obecnym. Kiedy wstawałam rano albo wracałam do domu, najpierw szłam do niego do pracowni, by zapytać, co słychać. Obserwowałam go przy pracy, powolnej, cierpliwej. Lubiłam zapachy i dźwięki towarzyszące powstawaniu instrumentów – wspomina Ludwina.
Studiowała farmację, a jej siostra Agnieszka filologię romańską. Chociaż wnuczki nie poszły w ślady dziadka, będąc w liceum, robiły pod jego okiem skrzypce.
– Najważniejszy był czas, który spędziliśmy razem. On nawet nie chciał, żebym zawodowo się tym zajmowała. Prędzej posłałby mnie na AWF, ale poszłam inną drogą. W domu nigdy nie było na mnie i siostrę presji, żebyśmy zajęły się lutnictwem. Zresztą nie sztuka zrobić skrzypce, tylko one później muszą odpowiednio grać. Trzeba mieć słuch, pojęcie o konstrukcji instrumentu i muzyce. Ja w ogóle tego nie czuję, chociaż gdy patrzę na moją córkę, która uczy się grać, to żałuję, że sama się nie nauczyłam. Tyle skrzypiec wokół mnie, a ja nigdy się do tego nie zabrałam.
Pan Stanisław dodaje:
– Na mnie też nie było presji, żebym został lutnikiem. To mój świadomy wybór. Od dziecka obracałem się w tym towarzystwie, w domu zawsze byli muzycy i rozmowy o skrzypcach, wiolonczelach i altówkach. Poczułem, że to kierunek dla mnie, ale nie przyszło mi do głowy, żeby zmuszać do tego córki. Ludwina zrobiła z dziadkiem jeden instrument, Agnieszka dwa, a potem poszły za głosem serca w swoje zawody. Z punktu widzenia ekonomicznego miały rację. Lutnictwo to nie tylko ciężka fizyczna praca, ale też trudny zawód. A popyt na nasze usługi jest niewielki.
W XIX wieku lutnictwo artystyczne ustąpiło pola manufakturom niemieckiej i czeskiej. Dziś miejsce dawnych kolosów zajęły chińskie fabryki i większe zakłady, tańsze od tradycyjnych rodzinnych pracowni. Jest też coraz mniej nabywców.
Nie ma historii Podhala bez lutnictwa. Czy będzie przyszłość?
DZIEŃ 1
Nadszedł czas, by ruszyć w góry. Od miejscowych usłyszałem, że ludzi jest mniej niż w ubiegłym roku. Nie zmartwiło mnie to. I rzeczywiście, w Dolinie Chochołowskiej, dokąd bez ociągania ruszyłem, korków i tłumów nie było. Była za to burza i za jej sprawą szybko się przekonałem, że przygotowując ekwipunek, popełniłem pierwszy błąd: nie kupiłem plastikowego ponczo przeciwdeszczowego, które noszą tutaj wszyscy. Niektórzy nawet to kultowe, z Orłem Białym i napisem „Polska”.
Na szlaku spotkałem lisa. Uznałem to za dobry omen, bo lis był przepiękny, choć to, że w ogóle nie bał się ludzi, świadczyło, że jest przez nich dokarmiany – a tak być zdecydowanie nie powinno.
Mateusz Waligóra, szlak pod Rakoniem, Tatry Zachodnie, fot. Karolina Krasińska