Tchorosty i inne wy-tchnienia / Obudź się i śnij - ebook
Tchorosty i inne wy-tchnienia / Obudź się i śnij - ebook
OBUDŹ SIĘ I ŚNIJ
Jest rok 1940 i Hollywood zostało zdominowane przez emotyki, filmy wykorzystujące tajemnicze pole Bechmeira, do przekazywania uczuć i wrażeń bezpośrednio do umysłu widza. Clark Gable, były gwiazdor, zmuszony do podjęcia pracy prywatnego detektywa, zostaje wynajęty przez April Lamotte, która zleca mu na jeden dzień, by podszył się pod jej męża, scenarzystę-samotnika, który ma sprzedać scenariusz biograficznego filmu, opowiadającego o wynalazcy pola Bechmeira. Po podpisaniu kontraktu, ktoś próbuje zabić Gablea i upozorować jego samobójstwo. Detektyw wszczyna samodzielne dochodzenie, pozwalające mu odkryć spisek, w który zamieszane są osoby należące do hollywoodzkiej elity, często ginące w tajemniczych okolicznościach. Wszystkie wątki prowadzą do czegoś o nazwie Thrasis, sekretu wartego ludzkiego życia. MacLeod ze znawstwem uderza we wszystkie właściwe nuty, tworząc mroczną, fascynującą, dziwną opowieść, pełną melancholii spod znaku noir, wrażliwości na szczegóły i wielu błyskotliwych dialogów.
TCHOROSTY I INNE WY-TCHNIENIA
Siedem długich opowiadań i nowel (pierwotnie publikowanych od 1996 do 2001 w czasopismach SF/F), które składają się na tę ambitną kolekcję utworów brytyjskiego autora Iana R MacLeoda. W tytułowej noweli, dziewczyna imieniem Dżalila wychowuje się na Habarze, planecie zaludnionej niemal wyłącznie przez kobiety. Bohaterka osadzonej w czasach drugiej wojny światowej fatalnej laluni nosi swoje przezwisko, ponieważ piloci, którzy z nią tańczą, giną na polu walki. Walt Williams, złoty chłopiec brytyjskich sił powietrznych, uosobienie szczęścia, odnajduje ją z powodów zarazem prostych i złożonych, a fatalna lalunia dowiaduje się, czy naprawdę powoduje śmierć żołnierzy, czy po prostu przyciąga tych, którzy stracili nadzieję. W większości tekstów z tego zbioru, wyraźnie zarysowany bohater staje przed pewnego rodzaju wyzwaniem bądź zadaniem, przechodzi przez moment straty bądź doznaje traumy, a doświadczenia te pozwalają mu się rozwinąć. MacLeod z wielką wrażliwością rozpoznaje kondycję ludzką.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-570-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wśród całego zgiełku, z jakim rozmawia się o tym lub innym rodzaju literatury, często i łatwo zapomina się, o co tak naprawdę chodzi w pisaniu fikcyjnych opowieści. Owszem, można posługiwać się szufladkami, definicjami, lecz one nigdy nie dotykają istoty rzeczy, zawsze stanowią pewnego rodzaju skrót. Fikcja, nawet ta najbardziej realistyczna, nawet taka, która stara się przedstawić coś zbliżonego do prawdy – przesłoniętej tylko cienkim całunem fantazji, lub wręcz ponoć nagiej – zawsze jest czymś zmyślonym. Jeżeli ktoś szuka rzeczywistości, powinien zwrócić się gdzie indziej. Niemniej, dziwną cechą nas, ludzi, jest to, że ciekawość mocniej pobudzają wydarzenia, jakie nigdy nie nastąpiły, niż te, które się istotnie wydarzyły.
Skoro wszystkie opowieści są ciekawymi kłamstwami i gdyby spróbować ustalić jedną, ogólną zasadę dla całego gatunku historii fantastycznych, mogłaby ona brzmieć: Jeżeli próbujesz kłamać, rób to na wielką skalę. Dlaczego osadzać wydarzenia we własnej wersji istniejącego miasta, skoro można wymyślić całe nowe miasto? A kiedy już zaczyna się sobie to nowe miasto wyobrażać, wydaje się niemal brakiem wyobraźni autora, jeżeli ograniczy się tylko do zwykłej architektury, tradycyjnych nazw ulic, tradycji i sklepowych witryn. Szkoda byłoby tak się zamykać. I gdy już raz pójdzie się tą drogą, zawsze – jak sądzę – istnieje pragnienie, by posunąć się nieco dalej. Być może potrzeba owa rodzi się po prostu z czegoś tak pospolitego jak naturalna, ludzka tendencja do przesady.
Dla mnie, najpierw jako czytelnika, potem także jako autora, ów paradoks Wielkiego Kłamstwa zawsze był zjawiskiem fascynującym. Dlaczego tak często bardziej przejmujemy się losami fikcyjnych bohaterów, niż własnych kolegów czy sąsiadów? I dlaczego ta troska wybiega w nierealną przeszłość, tudzież nieznaną przyszłość? Myślę, że podstawowy powód jest ten sam, i sprawia, że w ogóle chcemy czytać jakiekolwiek opowieści. Historie, ze swymi wielkimi i małymi kłamstwami, znacznie lepiej radzą sobie z przyczynami i skutkami, szczęściem i smutkiem, miłością, nienawiścią, odkupieniem i wszystkimi innymi rzeczami, których pragniemy i jakich się boimy. Lepiej niż nasze własne życie.
Zauważycie, że niektóre z kłamstw, jakie snuję w tej książce, opowiadają o przyszłości, a inne opisują dziwne wersje teraźniejszości lub przeszłości. Są tu miasta z pewnością daleko bardziej dziwne i odległe niż te, które możemy odwiedzać dzisiaj. Są tu również – mam nadzieję – cuda, wspaniałości i groza. Natkniecie się też jednak na rzeczy, uczucia i chwile, które z premedytacją miały przypominać nam miejsca, w jakich znajdujemy się sami, emocje przeżywane ledwie wczoraj i sny, jakie wyśnimy tej nocy, a ujrzymy jutro po przebudzeniu.
Opowieści są kłamstwami skomplikowanymi. Rozciągają wyobraźnię i proszą, byśmy uwierzyli i przejmowali się nieistniejącymi sprawami. A dla mnie najlepszymi historiami są te, które snują kłamstwa największe i posyłają naszą wyobraźnię jak najdalej. Nie dlatego, że każą nam skakać przez całe, niewiarygodne lata świetlne, ani dlatego, że poddają nas niebywałej dziwności bądź grozie, ani też – zwłaszcza – nie dlatego że przypominają opowieść czytaną w zeszłym tygodniu. Najlepsze opowieści, takie jakie staram się tworzyć, to te, które sprawiają, że zaczynamy myśleć, historie zaskakujące nie dlatego, że pokazują nam coś nowego, lecz dlatego, że w swoim krzywym zwierciadle kłamstwa ukazują nam coś, co – jak nagle zdajemy sobie sprawę w cudownym przebłysku zrozumienia – wiedzieliśmy i znaliśmy od dawna. Zapomnijmy więc, przynajmniej na chwilę, o kategoriach, a nawet o tym, co jest lub nie jest prawdziwe. Nacieszmy się kilkoma Wielkimi Kłamstwami.
Ian R. MacLeod
West Midlands, Wielka Brytania
październik 2003Jeden
Doskonały poranek pod koniec czerwca. Słońce wypaliło resztki mgły, a smog nie zdążył jeszcze opaść. Zdezelowany ford rocznik ’36 zjechał z nowej Olympic Parkway i poterkotał na północ przez Hollywood. Przed wyświetlającymi emotyki kinami rosły już spragnione gwiazd kolejki, widzowie czekali na pierwsze dzisiejsze seanse. W „Aladdinie” leciała „Zdradliwa żonka” z Trudy Rester – kimkolwiek ona, do diabła, była – a „Classic” oferował łączoną projekcję „Cudownej prerii” i „Północnego pyłu”. W obu tych filmach występowali Saffron Knowles i James H. Pack, aktorzy, o których również dotąd nie słyszał. Nie po raz pierwszy stwierdził w duchu, że może jednak powinien poświęcić trochę więcej uwagi branży, dzięki której to miasto rozkwitło.
Dzisiaj miał otrzymać swoją szansę. Jechał przez Franklin wzdłuż wysokiego płotu otaczającego siedzibę nowej wytwórni Paramount-Shindo. Mijał budki, gdzie sprzedawano bilety na wycieczki, chłopców oferujących mapy z zaznaczonymi rezydencjami gwiazd i dziewczyny handlujące sobą. Przejeżdżał obok witryn butików i barów, otwartych już od rana lub działających bez przerwy od zeszłej nocy. Samochód piął się pod górę. Na wzgórza.
Sosny. Białe chmury. Powietrze tak czyste, że pachniało niczym woda kolońska Pana Boga. W miarę jak ford pokonywał coraz wyższe serpentyny, silnik coraz częściej wydawał z siebie złowieszcze kaszlnięcia. Nie był przyzwyczajony do takiego świata. Podobnie jak jego kierowca.
* * *
Wjechał na stromą szosę ponad Stone Canyon. Szlak podskakiwał i skręcał, ukazując jadącym piękne widoki, ciągnące się aż po Ocean Spokojny. Kierowca zmagał się właśnie z łopoczącym na siedzeniu pasażera przewodnikiem, kiedy zawyła za nim syrena. Zaklął, odbił od przepaści i zatrzymał się po drugiej stronie drogi, dokładnie w chwili, gdy samochód wyjechał zza niego i przyhamował tuż przed tablicą z nazwą dużego, prywatnego osiedla – Woodsville.
Nie był to policyjny radiowóz, chociaż, żeby to stwierdzić, trzeba się było naprawdę dobrze przyjrzeć. Stróże prawa w Los Angeles korzystali z identycznych, czarnych sedanów mercury. Miał nawet zamontowaną syrenę i niebieskiego koguta, ale widniejący na drzwiach symbol głosił, że pojazd należy do firmy „Gladmont Securities”. Zarządy ekskluzywnych osiedli często zatrudniały prywatną ochronę, by mieszkańców nie niepokoili ciekawscy ani inny niepożądany element.
By dowieść dobrych intencji, wyskoczył z forda i wyszczerzył się w swym najlepszym uśmiechu, oznaczającym „O cholercia, czyżbym znowu coś zbroił?”. Podszedł ku niemu wysoki i smukły ochroniarz z pistoletem wiszącym w skórzanej kaburze u pasa. Poranne promienie zamieniały taflę widniejącego w dolinie pod nimi zbiornika retencyjnego w połyskujące złoto. Słońce w tej okolicy jak zwykle odwalało kawał dobrej roboty.
– Przyjechał pan tutaj w interesach? – Ochroniarz miał na sobie przeciwsłoneczne awiatory i mundur, mocno przypominający te, jakie się widywało na zdjęciach z niemieckich parad. Identyczny był nawet krój czapki z daszkiem. Także na opasce na jego rękawie mogłaby widnieć swastyka, chociaż na razie był to tylko herb „Gladmont Securities”.
– Inaczej by mnie tu nie było.
Ochroniarz zmierzył go od stóp do głów wolniejszym, bardziej uważnym spojrzeniem. Przyjrzał się bacznie garniturowi zatrzymanego. Zbyt częste pranie chemiczne sprawiło, że kanty i rąbki przybrały bladożółtą barwę. Postrzępiony krawat wysmyknął się spod kołnierzyka koszuli, także postrzępionej i luźnej. Wreszcie buty, które zdecydowanie nie dorównywały swym blaskiem przetartym prawie na sito kolanom spodni. Następnie przesunął wzrok ku przykurzonemu, dwudrzwiowemu, czarnemu fordowi tudor, który najwyraźniej pamiętał nie tylko lepsze dni, ale i lata.
– Może to nam pomoże... – Kierowca gruchota sięgnął do zewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął list. Kiedy podawał przepoconą kopertę, ta smętnie oklapła.
Ochroniarz przeczytał pobieżnie i ściągnął wąskie wargi.
– Czyli to pismo jest adresowane do pana? Clark Gable?
„Pismo”, „adresowane”? Jak miło. Widać lubimy okrągłe słówka.
– Tak, zgadza się.
– I przyjechał pan do Woodsville na spotkanie z panią April Lamotte?
– To ona napisała ten list. I sama mnie zaprosiła. Jak pan widzi, byłem umówiony na dziesiątą rano.
– Ale wie pan, że jest już piętnaście po?
– Im dłużej będziemy tu stali, tym bardziej się spóźnię.
– Ma pan przy sobie jakikolwiek dowód tożsamości?
Clark odebrał list, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę. Przyglądając się badającemu ją ochroniarzowi, stwierdził, że powinien się wykosztować na druk nowej partii. Miał już dość przekreślania starego numeru telefonu i ręcznego dopisywania aktualnego.
– Czyli jest pan prywatnym detektywem? – Ochroniarz zgiął róg wizytówki i schował ją do kieszeni.
– Tak jak jest tam napisane. Licencję mam w samochodzie.
Ochroniarz nie uniósł brwi, w każdym razie Clark nie zauważył tego przez okulary. Zmiana w wyrazie jego twarzy była bardziej subtelna.
– Ma pan przy sobie broń?
– Nigdy nie była mi specjalnie potrzebna. – By zademonstrować chęć współpracy, rozłożył ramiona. – Może mnie pan obszukać.
Widoczna pod ciemnymi szkłami część pociągłej, opalonej twarzy pozostawała śmiertelnie poważna. Facet nie przypominał ochroniarzy, jakich Clark dotąd spotykał. Jak na byłego policjanta, był stanowczo zbyt młody i szczupły, a cała reszta pracowników ochrony była po prostu etatowymi gorylami. Miał też przyjemny głos i zachowywał się jak człowiek wykształcony, co również nie pasowało do stereotypu – aczkolwiek Clark uznał, że wyjaśnienie było najprawdopodobniej identyczne jak w przypadku wszystkich mieszkańców tego miasta, którzy imali się pozornie niepasujących do nich zajęć. Z takimi kształtnymi kośćmi policzkowymi, gładką cerą i wąskimi, pełnymi wyrazu ustami, ochroniarz należał zapewne do rzeszy czekających na angaż i szansę aktorów.
Umundurowany chłopak uśmiechnął się wymownie, po czym odwrócił od Clarka, i zgrzytając o asfalt podbitymi metalem podeszwami przeszedł na drugą stronę szosy. Wchłonął w siebie panoramę i zaczął pogwizdywać jakąś nieokreśloną melodię.
– Piękny mamy poranek, prawda, panie Gable? – podjął po chwili.
– Właśnie to samo sobie pomyślałem.
Znów rozległo się pogwizdywanie. Ptaki śpiewały. Ochroniarz stał i spoglądał na widniejący w dolinie zbiornik retencyjny. Clark odniósł wrażenie, że to jedna z chwil, które potrafią się ciągnąć w nieskończoność.
– Tak przy okazji – zapytał – może wie pan, którędy dokładnie powinienem pojechać, żeby trafić do klientki?
– Którędy dokładnie? – Na obliczu chłopaka zamajaczyło coś zbliżonego do rozbawienia. Odwrócił się i wsunął kciuki za lśniący pas. – Niestety. Szczerze mówiąc, panie Gable, mogę podpowiedzieć tylko, że powinien pan jechać dalej tą drogą.Dwa
Woodsville. Ekskluzywne osiedle, z rodzaju tych, jakie często widuje się na reklamach w kolorowych czasopismach, lecz nigdy w rzeczywistości. Minął ciężko stąpającego wzdłuż gęstego żywopłotu faceta z taczką. W takich okolicach nawet pobocza obsadzano wspaniałymi, starannie utrzymanymi i przystrzyżonymi roślinami.
Nie natknął się na żadną bramę. Nie widział też psów. Z oczywistym wyjątkiem tych, które zwykle siadają na kolanach swych pań i zlizują śmietankę z ich kawy. Po kolegach ochroniarza także nie było śladu. Clark zaczynał właśnie żałować, iż nie zatrzymał się przy mężczyźnie z taczką i nie zapytał go o drogę, kiedy pod rzędem wysokich fuksji ujrzał wysoką płytę z oszlifowanego kamienia z wyrytym napisem „Erewhon”. Przyhamował i skręcił na stromy, wiodący w górę zbocza podjazd.
Przegrzewający się ford pokonał jeszcze kawałek żwirowej drogi i zatrzymał się. Wokół rosły okazałe, ukwiecone krzewy. W powietrzu czuć było chłodną wilgoć, która przyjemnie osiadła mu na twarzy, kiedy wysiadł z samochodu i odkleił garnitur od pleców i z krocza. Willa przypominała chińską łamigłówkę z cegły i szkła, podczas gdy Clark spodziewał się raczej podróbki gotyku lub francuskiej, wiejskiej rezydencji. Coś takiego jednak zapewne dałoby się znaleźć nieco dalej, zaraz obok domu udającego grecką lub rzymską świątynię.
Przy schodach zaparkowano dwa samochody. Pierwszy był ciemnoczerwonym cadillakiem z serii 90 – najnowszy model z silnikiem V16 – a drugi okazał się rzadkim i pięknym cackiem, śmietankowym, francuskim sportowym coupe marki Delahaye. Jego własny ford tudor, który stygł, posapując i cykając niczym rozregulowany zegar, nie wydawał się przy tych wozach maszyną zaprojektowaną i stworzoną w tym samym celu. Szczególnie wspaniały był delahaye. Miał opuszczony dach. Na desce rozdzielczej widniało tak wiele rozmaitych przycisków i przełączników, że przypominała konsolę samolotu.
Frontowe drzwi Erewhon wykonano z mlecznej szyby. Okalające je futryny również były szklane i składały się z nachylonych pod różnymi kątami fasetek. Kiedy wspiął się po ostatnich marmurowych stopniach i zaczął szukać dzwonka, kołatki lub czegokolwiek, co mogło służyć za klamkę, wyszło ku niemu kilkunastu Clarków. Nagle rozległ się nikły elektryczny szum i drzwi stanęły otworem. Nie uchyliły się na zewnątrz ani do środka, lecz usunęły w bok, w ukrytą dotąd szczelinę.
Wszedł i zawołał „halo”. Drzwi, jakby kierując się własną wolą, zasyczały i zamknęły się za nim. W wielkim, wypolerowanym na wysoki połysk holu ciemne odbicia migotały jak milczące ptaki. Przyszło mu do głowy, że powinien był zrobić to, co często robił przy pierwszej wizycie u klienta – okrążyć dom i wejść od tyłu, udając, że nie jest w stanie znaleźć głównych drzwi – tutaj zresztą byłoby to zupełnie naturalne. Mógł też wcześniej porozmawiać z sąsiadami. Albo ze służbą. I z ogrodnikiem. Powinien był zrobić cokolwiek, a nie ładować się prosto do środka. Pozwolił się rozproszyć temu pięknemu krążownikowi, igrającym na wodzie i krzeszącym skry promieniom słońca oraz ochroniarzowi roztaczającemu wokół siebie wonną aurę wody kolońskiej.
Hol przechodził w rodzaj atrium. Clark znów zawołał „halo”, usłyszał echo własnego głosu i poczuł się zagubiony. Szkło miał również nad głową. Chmury pękały w miejscach łączenia szyb, jakby stanowiły wielkie, ruchome puzzle. W pustych pokojach widział mgnienia antycznych sof i starych dywanów. Wszędzie kwiaty. Niektóre z nich prawdziwe. Niektóre na obrazach. Co do niektórych – nie umiał stwierdzić.
Dotarł do korytarza. Był długi, szeroki i wysoki. Po lewej stronie otwierały się dziesiątki wyglądających na ogród okien. Białe zasłony falowały, wpuszczając zapach świeżo skoszonej trawy. W połowie długości przejścia coś się poruszało, aczkolwiek w pierwszej chwili pomyślał, że to po prostu lśniące w lustrze odbicie zasłon.
Kiedy podszedł bliżej, uświadomił sobie, że to coś innego. Na włoskach dłoni, przedramion i karku poczuł zimny, przedburzowy dreszcz, w którym nawet Clark – rzadko chodzący na emotyki – rozpoznał skutek działania pola Bechmeira. Tutejsze urządzenie nie przypominało jednak zakurzonych krat, które bzyczały za ekranami w tysiącach kin w każdym mieście i miasteczku kraju. Tutaj pole zwijało się niczym szarpany wiatrem tuman śniegu – lub trąba powietrzna – pomiędzy czarną kolumną i rurą wijącą się sześć lub siedem stóp powyżej. Utrzymywana pomiędzy zamocowanymi do tej konstrukcji – samej w sobie eleganckiej – dwiema naładowanymi elektrycznie płytami, cicho trzaskała i tańczyła migocąca zjawa emotyczna. Cokół wyglądał na wykonany z litego marmuru, chociaż Clark uznał, że to niemożliwe; gdzieś przecież trzeba było upchnąć cały ten sprzęt. W kamieniu widniała mosiężna – lub złota – płytka. Wygrawerowano na niej tylko jedno delikatne słowo: „Muza”.
Pomyślał, że tak się właśnie pewnym ludziom żyje. Takie rzeczy kupowało się oczywiście dopiero wtedy, gdy wcześniej nabyło się już dom, cadillaca, delahaye’a i wszystkie te ogrody oraz szafy wnękowe, w których można było zabłądzić.
Gdy podniósł wzrok i przyjrzał się zjawie dokładniej, poczuł ucisk w gardle i narastające ciśnienie w uszach. Odkąd ostatnim razem oglądał film emotyczny, minęły już całe lata i zdążył zapomnieć, jak potężne jest wrażenie, jakiego doznaje widz stojący przed plazmą pola Bechmeira. Potężne i niepokojąco dziwne. W takiej chwili nie było nawet sensu myśleć o kablach i przetwornikach. A tutaj, bez towarzyszących mu zwykle ruchomych obrazów i ścieżki dźwiękowej, uczucie wydawało się – paradoksalnie – dodatkowo wzmocnione.
Zamiast ukazywać się pod postacią bezkształtnego, niewyraźnego kłębu, istota, wir zjawy przybierał kształt mglistego amalgamatu. Uśmiechały się ku niemu z góry przezroczyste usta. Ramiona wyciągały się do chłodnych objęć. Dostrzegł przebłyski wygasłego śmiechu, mroczne szepty utraconych żyć. Gwałtownie zamrugał. Wiedział, jak łatwo jest dać się pochłonąć jarmarcznemu czarowi pola Bechmeira. Tylko że wcale nie było tandetne. Nie tym razem. To było, cholera, wspaniałe.
– Zachowuje się pan jak wszyscy moi goście, panie Gable...
Odwrócił się. Coś zbliżało się ku niemu z drugiego końca korytarza. Przez moment było ciemne i pozbawione kształtu. Ogarnął go lęk. Zaraz potem rozpoznał jednak ludzką postać. Kobietę z krwi i kości.
– ...to cholerstwo zatrzymuje przy sobie każdego. Nazywam się April Lamotte. A pan, co raczej oczywiste, otrzymał mój list. – Wyciągnęła dłoń. Pachniała drogimi perfumami i zupełnie niedawno użyła jakiegoś kremu do rąk, ale uścisk okazał się mocny i zdecydowany. Podobnie jak spojrzenie, którym go otaksowała. – Muszę przyznać, że nie wygląda pan tak, jak to sobie wyobrażałam, panie Gable. Zupełnie nie. Ale cóż, będę się musiała zadowolić i tym.
– Pani Lamotte... – Clark odchrząknął, gdy wreszcie uwolniła jego rękę. – Ma pani bardzo piękny dom.
Rozejrzała się dokoła, jakby podobna myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.
– Nie sądzi pan, że to wnętrze jest nieco nazbyt ostentacyjne?
– Nie wydaje mi się, bym potrafił to ocenić.
– Ale nie chciałby pan tutaj mieszkać, prawda?
– Chybabym nie potrafił...
– Do tego rzeczywiście potrzebna jest pewnego rodzaju umiejętność. – Zaśmiała się przenikliwie. Wciąż stali blisko zjawy i Clark próbował powstrzymać dreszcze. – Umiejętność, którą wciąż próbuję posiąść... – April Lamotte odwróciła się i ruszyła przez korytarz, z powrotem w stronę pokoju, z którego przed chwilą wyszła.
Kiedy za nią poszedł, odwróciła się i zerknęła na niego z miną, jaką w dowolnej innej sytuacji uznałby za zalotną. Tutaj nie miał pewności. Naprawdę znalazł się w innym świecie.Trzy
– Proszę spocząć.
April Lamotte była pełna wdzięku i młoda na sposób dostępny wyłącznie zamożnym, dojrzałym kobietom. Miała na sobie bladozielony jedwabny kostium ze spodniami i chyba nic pod spodem. Była szczupła, prawie chuda – zdecydowanie nie w jego typie – i chodziła boso. Jej rude włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem, lśniły. Kiedy wskazała Clarkowi miejsce na długiej sofie, zdążył już ocenić klientkę jako ostrą i zdeterminowaną sztukę.
Tyłek zapadł mu się głęboko w siedzisko, kolana wyskoczyły wysoko do góry.
April Lamotte wciąż jednak stała. Obracała na palcu złotą obrączkę i ucieszył się, widząc to nieznaczne świadectwo zdenerwowania.
– Zrobił pan, jak prosiłam? Przywiózł pan ze sobą list? I nikt nie ma pojęcia o pańskiej wizycie u mnie?
Skinął głową. Klienci często wpadali w obsesję na punkcie tajemniczości. Stwierdził w duchu, że nie ma powodu, by wspominać kobiecie o ochroniarzu, który zatrzymał go po drodze.
– W mojej pracy dyskrecja to absolutna podstawa, pani Lamotte.
– Jak pan zauważył, dałam wolne całej służbie. Z naszej rozmowy nie może wyjść na zewnątrz choćby jedno słowo. Nigdy. Rozumie pan? A teraz poproszę o list. Czy mogę? I kopertę...?
Przyglądał się jej, kiedy zapaliła dużą srebrną zapalniczkę, przytknęła papiery do płomyka i złożyła płonące, czerniejące resztki w masywnej kryształowej popielniczce. Patrząc na to, po raz kolejny zastanowił się, w jaki sposób list wraz z zachęcającym pięćdziesięciodolarowym banknotem trafił do jego skrytki pocztowej w Venice, skoro nie było na nim znaczka i stempla.
– Może – zaczął – mogłaby mi pani zdradzić parę szczegółów więcej. Najlepiej będzie, jeżeli zaczniemy od początku.
– Jestem bardziej niż świadoma natury pańskiej pracy, panie Gable. Nim zacznie pan zadawać niestosowne pytania, powinnam chyba powiedzieć, że nie chodzi mi o rozwód. Także mój mąż nie przeżywa romansu. Chociaż to w pewnym sensie mogłoby pomóc.
– Mówi pani, że wie, czym się zajmuję, pani Lamotte – odparł. – Myślę jednak, że powinna pani również wiedzieć, czego nie robię. Nie param się przemocą ani przymusem. Nie używam broni. Nie licząc mandatów za złe parkowanie, które reguluję zawsze terminowo, staram się nie łamać prawa. Mogę pomóc w zbieraniu dowodów, ale nie zajmuję się ich fabrykowaniem. Prawdę powiedziawszy, większość moich zleceń polega na tym, że sprawdzam, co robią wskazane mi osoby, a potem fotografuję to tak wyraźnie, jak tylko zdołam. Koszt moich usług to trzy dolary za godzinę.
April Lamotte wykonała drobny, lekceważący gest; nie poruszyła jej nawet potrojona stawka. Trudno było określić barwę oczu kobiety, aczkolwiek, gdyby Clark musiał zgadywać, postawiłby na zieleń. Na koniuszku nosa miała niewielkie wgłębienie, które na swój sposób wyglądało nawet atrakcyjnie. Po panującej na korytarzu jasności, przyćmione światło w salonie wydawało się dziwne. Wpadało zza półokrągłej, częściowo przesłoniętej zasłonami wnęki okiennej i pochwycone przez tak wiele mieniących się przedmiotów – wliczając w to tę odzianą w jedwab kobietę – nabierało specyficznej, własnej faktury. Zupełnie jak warstwa świeżej farby, połysk deski rozdzielczej delahaye’a czy emotyczna zjawa.
– Napije się pan? – Gospodyni przesypała kruszony lód ze srebrnego wiaderka do dzbanka z rżniętego szkła.
Clark, który zdążył się już zapaść w kanapę tak głęboko, że przybrał pozycję niemal embrionalną, spróbował wykonać gest, który powiedziałby jej, że zazwyczaj o tej porze nie pije, ale dla towarzystwa nie odmówi.
Nalała szybko i swobodnie. Z trudem wychylił się z siedziska i odebrał szklaneczkę, ciężką, zimną i kryształową. Na powierzchni płynu pływały drobinki czegoś, co mogło być miętą, ale w smaku okazało się tak lodowate i ostre, że nie dało się bliżej określić. Jak zwykle w kontaktach z klientami, zwrócił uwagę na sposób, w jaki April Lamotte pije. Krótki łyk i tyle. Nie była pijaczką.
– Mogę zapalić? – Postukał skrętem o papierośnicę.
Potaknęła i wyjęła z lakowego japońskiego pudełeczka własnego – jasnoniebieskiego – papierosa. Podzielili się płomieniem zapalniczki. Wypuściła z ust kłąb dymu. Na zewnątrz zamożną dolinę wypełniały ciche odgłosy poranka. Ptaki, pszczoły i odległe kosiarki do trawy ćwierkały, bzyczały i warczały. Coś w postaci stojącej, spowitej w blask jedwabiu April Lamotte, skojarzyło mu się z emotycznym widmem w korytarzu. Szybko odsunął od siebie tę myśl.
– A więc, panie Gable – podjęła – chcę, i zamierzam zapłacić za to wedle pańskich standardów iście królewsko, by zagrał pan mojego męża. Chcę, żeby stał się pan Danielem Lamotte’em.Cztery
Jeżeli dotychczasowe doświadczenie zawodowe nauczyło go czegokolwiek, to z pewnością wyczucia odpowiedniego momentu na wycofanie się. Mógł dokończyć drinka, rzucić jakiś głupi, zupełnie nieprzepraszający tekst; wygrzebać się z tej sofy. I wyjść. Pięćdziesiątkę oczywiście by zatrzymał dla siebie.
– Przykro mi, pani Lamotte. Jestem w stanie odczytać pani propozycję na co najmniej kilka sposobów i chociaż nie mogę powiedzieć, by niektóre z nich mi nie schlebiały, to żaden nie pasuje do mojego profilu zawodowego. Jeżeli szuka pani przyzwoitki, mam kilku znajomych, którzy, gdy nie grają w filmach, zajmują się właśnie podobnymi zleceniami. A jeśli zależy pani na... Cóż, na kimś więcej niż męskiej przyzwoitce, to również znam facetów i...
– Nic z tych rzeczy, panie Gable. W ogóle nie chodzi mi o nic, co może pan sobie wyobrażać.
– Cóż... – Uniósł na nią spojrzenie i zastanowił się jednocześnie, dlaczego, u diabła, jeszcze tu siedzi. – Rozumiem i to. Nie przyjechałem tutaj, by panią oceniać. Ale nie chcę również marnować pani cennego czasu.
– Zaraz, jak sądzę, usłyszę, że jest pan bardzo zajętym człowiekiem.
Ten ton, ta swada były czymś nowym. April Lamotte nie była przeciętną osobą. Bez dwóch zdań. W zasadzie nie przypominała żadnego klienta, dla jakiego przyszło mu dotąd pracować. I był już niemal stuprocentowo pewien, iż pod tym jedwabnym, zielonym kostiumem, gospodyni nie nosi niczego więcej.
– Proszę, by pan nie wychodził, panie Gable. Więcej niż proszę. Jeżeli pan teraz wyjdzie, nie obejdzie się bez konsekwencji. Na przykład pańska licencja. Ten dokument, o którym mówi pan zawsze, że został w samochodzie albo w biurze, tudzież w kieszeni drugiego garnituru. Jakby w ogóle posiadał pan drugi garnitur. – Zachichotała złośliwie. – Albo prawdziwe biuro. Albo jakby płacił pan podatek drogowy od tego rdzewiejącego gruchota. Może mi pan wierzyć lub nie, panie Gable, ale kazałam się panu przyjrzeć, dodam, że bardzo dyskretnie, i wiem, że jest pan dokładnie taką osobą, której pomocy potrzebuję. Spełnia pan większość wymagań, choć może nie aż tak dokładnie, jak miałam nadzieję...
April Lamotte podeszła do komody. Wróciła z oprawionym w ramkę zdjęciem.
– Proszę.
Ramka była ciężka, złocona. Musiał zmrużyć oczy i przekręcić fotografię, nim zdołał się dokładnie przyjrzeć widniejącemu na niej facetowi, stojącemu przed niskim murkiem, z ramionami zgarbionymi w sposób typowy dla wielu wysokich mężczyzn. Miał gęstą brodę i nosił okulary w szylkretowych oprawkach oraz zamszowe półbuty, spodnie w kant i białą, zapinaną na guziki koszulę z krótkim rękawem. Ciemne włosy zaczesał niestarannie do tyłu i sterczały mu wokół wyraźnie odstających uszu. Nie uśmiechał się, a ręce trzymał w kieszeniach. Nie był szczególnie zachwycony faktem, że ktoś robi mu zdjęcie.
– Na tej fotografii tego nie widać, ale Dan ma zbyt wydatne górne zęby, dokładnie takie jak pańskie. Nigdy nie chciał się tym zająć. Twierdzi, że krzywy zgryz stanowi część jego osobowości. Jest też niemal dokładnie pańskiego wzrostu i budowy. No i obaj macie te radary zamiast uszu. – Zaniosła się ostrym śmiechem. – Może więc nie powinnam była czuć na pański widok takiego rozczarowania. W końcu, jak bardzo można być podobnym do innego człowieka? Co prawda, Dan nosi też brodę. A sztuczne zawsze wyglądają na sztuczne. Ale wystarczy, że będzie pan mówił, że ją zgolił. Sam pan wie, jak bardzo zmienia się twarz, kiedy mężczyzna pozbędzie się zarostu. Będzie pan też mógł dorzucić jakiś akcent w rodzaju okularów Dana.
Wyprzedzała go coraz bardziej.
– Czyli... – ramka głucho stuknęła, gdy odłożył fotografię na szklany blat stolika – ...czego dokładnie pani się po mnie spodziewa?
– Jak już powiedziałam, chcę, by stał się pan moim mężem. Jedynie na kilka godzin. Ryzyko jest na tyle niewielkie, że nie warto o nim wspominać. A nagroda, cóż... co pan powie na tysiąc dolarów?
– Powiem, że takich sum nie płaci się ludziom, którzy nie zarobią na nie. I dodam ewentualnie, że oferująca takie pieniądze osoba musi być zdesperowana.
– Zdesperowana... – Zastanowiła się nad tym słowem. Przechyliła głowę. – W ten sposób bym tego nie ujęła. Aczkolwiek, istotnie, pańska pomoc jest mi potrzebna. A jeżeli pan stąd teraz wyjdzie, będę w stanie wybitnie uprzykrzyć panu życie.
– Gdzie pani mąż jest w tej chwili?
– Dojdziemy do tego.
– I chce pani, bym...
– Do tego również dojdziemy. Na wstępie jednak pozwoli pan, że powiem coś o sobie i Danie... Nie będę pana zanudzać historią swego życia, panie Gable, ale powinien pan wiedzieć, że dorastałam na prowincji w jednym ze stanów w głębi kraju, a od zawsze byłam kobietą ambitną. Zdawałam sobie sprawę, że nie wyglądam najgorzej, lecz już w młodym wieku przekonałam się, że zajęcie drugiego miejsca w lokalnym konkursie piękności nie gwarantuje praktycznie niczego. Rozmawiałyśmy o tym z siostrą. Kiedy kładłyśmy się wieczorami do łóżka, snułyśmy plany. Postanowiłam uczyć się na pielęgniarkę, ponieważ wydawało mi się, że to najprostszy sposób na wzbogacenie się. Stwierdziłam też, że Los Angeles jest najlepszym miejscem na podjęcie próby. Wie pan, chciałam zmieniać pościel i podcierać tyłek jakiemuś bogatemu starcowi w wielkiej rezydencji, który widuje własną rodzinę tylko od wielkiego dzwonu. Szalony romans, może kilka cudownych miesięcy małżeństwa, a potem...
– Szczwany plan.
– Prawda? Jedyny problem polegał na tym, że nie ja pierwsza wpadłam na ten pomysł. Nie uwierzy pan, panie Gable, ale w Los Angeles, nawet żeby dostać pracę prywatnej pielęgniarki należy przejść przez casting. I kanapę.
– Chyba jednak uwierzę. – Musiał się uśmiechnąć.
– Nadal miałam plany, wciąż żywiłam nadzieję, ale akurat wtedy rozpętał się Wielki Kryzys i osoby z moim wykształceniem mogły znaleźć pracę tylko w Metropolitan State Hospital. Zna pan ten szpital? Met?
Skinął głową. Oczywiście, że znał działający w Norwalk miejski zakład dla obłąkanych. Nawet dzieci na ulicy wyzywały się przy użyciu tej nazwy.
– Tam więc trafiłam. Byłam w zasadzie bez grosza, więc zajęłam się opróżnianiem kaczek i zaciskaniem kaftanów bezpieczeństwa po szesnaście godzin dziennie, by móc cokolwiek włożyć do garnka. Nie wiem, czy może pan sobie wyobrazić, jak taka praca wygląda.
– Szczerze powiedziawszy, pani Lamotte, nie jestem wielbicielem tego rodzaju przybytków.
Urwała i przyjrzała mu się.
– A kto jest? Niektórzy pacjenci i całkiem spora liczba pracowników to osoby, przez które można zwątpić w istotę człowieczeństwa. Kiedy kończyłam zmianę i wracałam pociągiem do miasta, byłam tak zmęczona, że nie mogłam usnąć. Późnymi wieczorami wpadałam coś przekąsić do takiej obskurnej knajpki na Bunker Hill, „Edna’s Eats”. Właśnie tam spotkałam Dana. Zwykły facet, siedzący bez słowa nad swoją kawą. Było w nim jednak coś szczególnego. Zaczęliśmy rozmawiać i po jakimś czasie zdradził, że jest pisarzem. Nie był w zasadzie dumny z żadnego ze swoich utworów, ale zdołał mnie zaciekawić...
Podeszła do stojącej na drugim końcu pokoju szafki. Drzwiczki odsłoniły półkę zastawioną starymi książkami o przebarwionych grzbietach. Wyjęła kilka tomów.
– Proszę spojrzeć.
Brukowe powieści. Przejrzał je. Miały żółtawe kartki i pachniały tanim klejem. „Diablice w ciemności”. „Śmierć zachodzi od tyłu”. „Żądza o północy”. „Wojna z kosmiczną grozą”. „Piękna i gnijąca”. Okładki były cudownie krzykliwe i drastyczne. Noże i pistolety. Naprężone biusty i rozchylone, pociągnięte szminką wargi. Miasta przyszłości i dziwne, pulsujące maszyny.
– Już wtedy miał je wszystkie na koncie – powiedziała, gdy Clark zwrócił uwagę na widniejące na okładkach nazwiska. Sid Tulla. Frank F. Freeman. Najbardziej spodobała mu się Luella Stand. – Naprawdę nazywał się Daniel Hogg i sam przyznawał, że produkuje kicz, ale kupiłam kilka i przeczytałam je w pociągu, wracając z Met. I te książki, jak na swój gatunek, okazały się oszałamiająco dobre. Powiedziałam o tym Danowi i chyba nie widziałam nigdy nikogo bardziej ucieszonego.
– I wówczas uznała pani, że ten gość to bilet do lepszego życia?
– Zakochaliśmy się w sobie, panie Gable. Wiem, że w pana uszach musi to brzmieć niedorzecznie, i z całą pewnością niczego takiego nie planowałam, ale co począć. Zakochaliśmy się w sobie i zamieszkaliśmy razem w taniej, wynajętej norze. Po niedługim czasie uświadomiłam sobie, że Daniel Hogg trwoni swój talent.
– Zaraz, czyli nie nazywał się Lamotte?
– A wyobraża pan sobie robienie w tym mieście kariery z takim nazwiskiem jak Hogg? To właśnie była jedna z pierwszych zmian, na jakie się zdecydowaliśmy. Imię Daniel bardzo mi się podobało, a moje własne nazwisko, Lamotte, stanowiło jedyny element wcześniejszego życia, z jakiego mogłam być szczerze dumna. Tak więc jeszcze przed ślubem stał się Danielem Lamotte’em. Nakłoniłam go też do pisania scenariuszy, które nawet przed epoką emotyków pozwalały mieć nadzieję na prawdziwe pieniądze. Kazałam mu również zwolnić agenta.
– Mam wrażenie, że sama pani nieźle się w tej roli sprawdzała, pani Lamotte.
Te oczy, które, jak wreszcie uznał, naprawdę były zielone, rozbłysły.
– Nie sprowadziłam tu pana, żeby się z czegokolwiek tłumaczyć. Może pan odbierać moją opowieść, jak pan uważa za stosowne...
Opowieść, pomyślał, która sama w sobie stanowiłaby kanwę zupełnie przyzwoitego scenariusza. A prawdopodobnie nawet nim była i krążyła w swej dwudziestej wersji od wytwórni do wytwórni. Pielęgniarka (w filmie zapewne powinna być również pragnącą się wybić aktorką; w końcu nikt nie uwierzy, że nieźle wyglądająca lalunia chciałaby być w tym mieście kimkolwiek innym) spotyka autora tanich powieści, nocą w podrzędnym lokalu. On być może gryzmoli zaciekle w notesie. Ona może nawet czytała jedną z jego produkcji. A może po prostu rozlewa mu kawę na kolana...
– Wiem, że to brzmi aż nazbyt pretensjonalnie, ale Dan naprawdę żył po to, by tworzyć. Wcześniej nie napisał ani jednego scenariusza, a potem zaczęły się z niego po prostu wylewać. I były dobre. Między nami mówiąc, on po prostu pisał, a ja rzuciłam pracę w szpitalu i robiłam wszystko, co było konieczne, dosłownie wszystko, by odpowiedni ludzie zauważyli jego teksty. I wreszcie zaczęliśmy dostawać pracę. Szczególnie dobrze szły mu zwroty akcji i zakończenia – były to wszystko wydarzenia, które, kiedy już nastąpią, wydają się nieuniknione, ale takie, jakich przedtem nikt nie był w stanie przewidzieć. Widział pan „Miasto wolności”? To jeden z pierwszych scenariuszy Dana. A potem nastały czasy emotyków...
– Nie jestem wielkim znawcą kina emotycznego, pani Lamotte.
– Ale rozumiem, że słyszał pan o „Królowej dziewicy”?
Skinął głową. Oczywiście nie oglądał, ale nawet on o tym filmie słyszał. Epopeja z czasów kryz i saczków na genitalia. Weszła na ekrany mniej więcej w 1933 lub 1934 roku i między innymi to ona dowiodła światu, że pole Bechmeira stanowi przyszłość przemysłu rozrywkowego.
– Prawda, że to zabawne? Jeden z najbardziej znanych emotyków, a nikt nie pamięta faceta, który stworzył scenariusz. Nawet ci idioci z Akademii zbyli go milczeniem. Nam jednak ten film pozwolił wieść życie, o jakim marzyłam odkąd tylko przyjechałam do tego miasta. Dan sprzedawał kolejne teksty, wiodło mu się dobrze i przez kilka lat byliśmy szczęśliwi. Oboje...
Pozwolił spojrzeniu błądzić powoli w kolumnach słonecznego światła, które sunęły wąskimi, jaśniejszymi plamami po parkiecie, w miarę jak dzień zmierzał do południa. Po chwili podniósł wzrok na powrót ku gospodyni. Nawet pomimo jej dziwnej prośby, i chociaż Daniel Lamotte był podobno artystą, człowiekiem wyrastającym ponad tego typu sprawy, Clark wciąż spodziewał się jednego ze standardowych zakończeń. Nowa, jasnowłosa sekretarka z nogami po samą szyję. Ta dziwka z domu naprzeciwko, która zawsze opalała się nago na balkonie. Czyściciel basenów. Słyszał już większość typowych opowieści o końcu szczęśliwego pożycia.
Zaryzykował i uniósł pytająco brew.
– Wszyscy są przez jakiś czas szczęśliwi, pani Lamotte. To niepisane prawo wszechświata. A potem każdy staje się trochę mniej szczęśliwy. To druga z ogólnych zasad. I zazwyczaj właśnie wtedy zaczyna się moja rola.
– Ma pan zapewne rację. – April Lamotte teatralnie westchnęła. Zrobiła to tak udatnie, że zaczął się zastanawiać, czy naprawdę nie zajmowała się w swoim czasie aktorstwem. Zaraz potem kobieta i jej bose odbicie podjęli przerwany spacer po lśniącej posadzce.
– Po sukcesie „Królowej dziewicy” Dan mógł pisać takie scenariusze, na jakie miał ochotę, i wiedział, że się sprzedadzą. Ale może właśnie to stanowiło część problemu. Przedtem zawsze tworzył pod presją. Teraz jednak miał czas, możliwości, swobodę. Kupiliśmy Erewhon i sosnowy letni domek w górach Sierra Madre. Wiodło nam się świetnie i odnieśliśmy kilka prawdziwych sukcesów – „Kiedyś, zapewne nigdy”, „Poszukiwacz złota”, „W piątek, czyli dzisiaj”... Ale każdy nowy pomysł przychodził mu z większym trudem niż poprzedni. W 1938 upływał rok, od kiedy Dan wydał coś nowego.
– Przestał pisać?
Kolejny papieros. Świeży kłąb dymu.
– Rozczarowuje mnie pan, panie Gable. Gdybym nie wiedziała, ile lat spędził pan w tym mieście, zaczęłabym się zastanawiać, gdzie się pan przez ten czas podziewał. Jest pan taki sam jak ja, przybył pan tu w pogoni za bogactwem i sławą. I niemal udało się to panu osiągnąć, nieprawdaż? Pracował pan jako aktor, podpisał kontrakt z jedną z dawnych wytwórni. Grał pan w filmach dźwiękowych. I był pan już w pół drogi do pięknego miejsca, a jednak w efekcie okazało się ono tą dziurą, w której tkwi pan teraz.
– Cóż, dzięki.
– Wspominam o tym dlatego, że akurat pan powinien wiedzieć, że pisarze nigdy nie przestają tworzyć, a przynajmniej próbować. Dan robił wszystko. Obywał się bez snu lub całymi dniami nie wstawał z łóżka. Zamykał się w naszym domku w górach. Potem zaczęły się te jego ciągi. Pewnego razu znalazłam go w tunelu Trzeciej Ulicy pod Bunker Hill. Kulił się i wył jak małe dziecko. – Pokręciła głową. – To go powoli zniszczyło. Wie pan, Dan zawsze był nieśmiały i nerwowy, ciężar załatwiania spraw w prawdziwym świecie od początku spoczywał na mnie. Wtedy jednak stało się coś zupełnie innego. Po prostu zamierał. Nie chciał się odzywać, prawie się nie ruszał i trwał w takim stanie godzinami, a nawet całymi dniami. Leżał w łóżku lub siedział w fotelu. Niekiedy zastygał w jakimś miejscu, jakby czas przestawał dla niego płynąć. To były naprawdę przerażające momenty. Albo dostawał szału. Dopadał go straszliwy lęk. Świat napawał go strachem. Wydaje mi się jednak, że w pewnym sensie od zawsze przeczuwałam tę stronę osobowości Dana. Nawet kiedy na samym początku mieszkaliśmy na ostatnim piętrze taniej czynszówki, musiałam niekiedy... cóż... – Strzepnęła popiół. – Musiałam go pielęgnować. Uspokajać. Namawiać, by się zebrał w sobie i zaczął ponownie żyć, radzić sobie z rzeczywistością. Oczywiście wiedziałam, gdzie zdobyć konieczne do tego środki. Tyle że teraz Dan dodatkowo pił. Wysyłałam go na odwyki do prywatnych klinik, sprowadzałam szamanów od psychiatrii, by rozgryźli źródło problemu. Wszystko na nic. A potem Dan kupił tę zjawę, tego pieprzonego ducha w korytarzu, który ponoć – da pan wiarę? – miał być urodzinowym prezentem dla mnie. Namówił jakieś podrzędne studio, by zmontowało aury wszystkich jego ulubionych aktorów w jedno nagranie, które potem zapętlono. Kosztowało to fortunę, której już wówczas nie mieliśmy. A Dan po prostu stał i godzinami wpatrywał się w tę rzecz, jakby to naprawdę była jego muza, chociaż oboje wiedzieliśmy, że jedynie się przez to denerwował. Bóg jedyny raczy wiedzieć, dlaczego to dzisiaj włączyłam. Może chciałam się podrażnić sama ze sobą. Danowi jednak wciąż zależało jedynie na pisaniu. A ja nadal robiłam wszystko co w mojej mocy, by mu pomóc. Proszę mi wierzyć. Naprawdę robiłam wszystko. Chciałam go odzyskać. Tęskniłam do swojego Dana, do mojego Daniela. I rozumiałam, że jedynym sposobem, by to osiągnąć, jest sprawienie, by znów zaczął pisać scenariusze.
– Tej wiosny – ciągnęła – sprawy przybrały pomyślny obrót. Przestał pić, ja ograniczyłam tabletki. Dan zaczął oglądać wiele emotyków w naszej sali kinowej i zapowiadał nowy tekst w sposób, jakiego nie słyszałam od wieków. Nie brzmiało to jakby drążył go jakiś demon, lecz jakby czekało go proste zadanie do wykonania. Stwierdził jednak, że w Erewhon źle się czuje i że musi się cofnąć do najlepszych czasów, przez co rozumiał okres, kiedy nie mieliśmy grosza przy duszy. Wynajął więc takie mieszkanie, tanią norę w centrum. Nazwał to powrotem. Przeniósł się tam wraz ze swoją maszyną do pisania. Zabrał też kilka ryz papieru i jakieś stare ubrania. Puściłam go, panie Gable. Pozwoliłam mu na to nie po to, by stracić nadzieję, czy przestać go kochać. Zrobiłam to właśnie dlatego, że miałam nadzieję i że go kochałam...
Uśmiechnęła się łagodnie, ze smutkiem, i Clark nie miał już pojęcia, czy powinien poczuć wzruszenie, czy podziw dla jej aktorskiego talentu.
– Nie zamierzałam go porzucić. Spotykaliśmy się od czasu do czasu, w tej samej knajpie, w której się poznaliśmy. Naprawdę prawie jak za dawnych czasów. Dan wydawał się szczęśliwy. Oczywiście nie mówił mi wiele o tym, co pisze. Pisarze nigdy nie opowiadają o pracy, kiedy wszystko idzie dobrze. Oświadczył tylko, że ma dobre przeczucia. Że to wszystko żyje wokół niego, w tym mieście. A potem, kiedy mi wreszcie pokazał tekst, zrozumiałam że się nie mylił. Kiedy za pierwszym razem przeczytałam szkic „Obudź się i śnij”, panie Gable, popłakałam się. Naprawdę.
Pokiwał głową. Potrafił sobie wyobrazić April Lamotte w wielu sytuacjach, ale akurat nie lejącą łzy nad zarysem scenariusza emotycznego filmu.
– Tyle że Dan zaczął odlatywać. Poznałam symptomy. Zadręczał się wątpliwościami, jak większość pisarzy. Z powrotem pojawiły się pigułki i alkohol, czego nie byłam w stanie kontrolować. I z poziomu najlepszego tekstu od czasów Biblii scenariusz przerodził się w kupę oślego gnoju. Może umie pan to sobie wyobrazić. Może i nie. Tak czy inaczej, Dan znów się rozpadł.
– Czyli domyślam się, że jest teraz w jakiejś klinice?
– Od mniej więcej tygodnia. W górach. Nie miałam wyboru.
– I ma pani scenariusz filmu, który chciałaby pani sprzedać, oraz męża, który nie jest w stanie się pokazać przy negocjacjach?
– Mniej więcej tak to się właśnie przedstawia. – Zdusiła w popielniczce papierosa. – Choć nie do końca. Dan jest szanowanym autorem. „Królowa dziewica” okazała się wielkim hitem i wytwórnie wciąż czują zapach pieniędzy, gdy ktoś wymienia jego nazwisko. Wysłał tekst w ciemno, nie racząc mnie nawet poinformować, ale udało mi się wynegocjować umowę – mówimy tu o Senseramie, nie o żadnych neptkach. I wszystko jest już dopięte prawie na ostatni guzik, panie Gable. Umowa została dogadana i spisana, i czeka u prawnika wytwórni tylko na podpis i poświadczenie. Ale papier musi podpisać Dan. Osobiście.
– Nie może pani odwlec sprawy? A poza tym, czy nie może pani złożyć podpisu jako jego pełnomocnik? W końcu występuje pani w charakterze jego agentki.
– Wytwórnia nie chce o tym słyszeć. Wiedzą, że Dan jest odludkiem, ale istnieją pewne granice. Kontrakt musi podpisać sam Daniel. A wie pan, jacy są producenci. Jeżeli teraz odpuścimy, okazja może przepaść na dobre.
Skinął głową. Wiedział, że czas skupienia przeciętnego szefa wytwórni filmowej jest niewiele dłuższy od chwili koncentracji bawiącego się klockami dziecka.
– A przy tym, nie owijajmy w bawełnę, panie Gable, Dan i ja potrzebujemy pieniędzy. Całe to życie, ten dom, samochody, jakie widział pan na podjeździe, ogród, o klinikach odwykowych już nie wspomnę... Nic z tego – zatoczyła dokoła ręką – nie przychodzi za darmo.
– A może mogłaby pani po prostu doprowadzić męża do stanu używalności na te kilka godzin? W końcu przecież chodzi tylko o złożenie parafki.
– Z Danem jest bardzo źle, panie Gable. Przeżywa wyjątkowo trudny okres. Przez cały czas ma ograniczoną swobodę. A nie będę ukrywać, ile warta jest ta umowa z Senseramą, zresztą i tak się pan przekona, jeśli zgodzi się mi pomóc. Chodzi o pięć tysięcy dolarów z góry, a potem dodatkowe dwadzieścia, po zatwierdzeniu ostatecznej wersji scenariusza. Panu proponuję uczciwy, okrągły tysiąc. Mogłabym umówić spotkanie na jutro, pojutrze zrealizuje pan czek.
– Naprawdę uważa pani, że jestem do niego tak bardzo podobny? To znaczy, mimo wszystkich tych komplementów, jakimi mnie pani obdarzyła...
– To nie jest istotne. Dan nigdy nie brylował publicznie, a żaden z prawników nigdy się z nim nie spotkał osobiście. Z brodą nie widzę problemu. Po prostu zgolił pan i wie, jak to zmienia człowieka. Dan nosi inną fryzurę, ale na to zaradzi żel. Mam też okulary zerówki, wie pan, takie ze zwykłymi szkłami, niemal identyczne jak te Dana, i one również pomogą. Poza tym, kto mógłby mieć jakiekolwiek zastrzeżenia, skoro będzie pan wyglądać jak Dan, przyjdzie pan w jego ubraniu i na dodatek ze mną u boku?
– Musiałbym przećwiczyć jego podpis, no i dowiedzieć się czegoś o jego głosie, sposobie zachowania...
– To oczywiste. Domyślam się zresztą, że nie będzie to pierwszy podpis, jaki pan w życiu podrobił.
– Poza tym chciałbym zapoznać się z tym scenariuszem, skoro mam udawać jego autora...
W tej chwili jednak grał już tylko na czas. Prawdę mówiąc, teraz, gdy poznał całą sprawę, poczuł dziwną ulgę. Po wysłuchaniu mrocznych gróźb kobiety i jej dziwnej opowieści – tutaj w wyjątkowej atmosferze Erewhon – myśl o podszyciu się na kilka godzin pod scenarzystę, a nawet o ewentualnym oszustwie, świadomym wprowadzeniu w błąd, fałszerstwie, wyłudzeniu i być może nawet kradzieży, nie wydawała się Clarkowi niczym wyjątkowym. Poza tym kusiły go pieniądze i wyzwanie, które choć na moment przypomniałoby mu o zaprzepaszczonej karierze. A na koniec – i z pewnością nie była to zachęta najmniej istotna – pozostawała jeszcze sama April Lamotte.O Autorze
Ian R. MacLeod opublikował pięć powieści i cztery tomy opowiadań. Poza innymi dowodami uznania otrzymał nagrody Arthura C. Clarke’a, Johna W. Campbella, World Fantasy i Sidewise. Urodził się na przedmieściach angielskiego Birmingham, a obecnie mieszka, pracuje i marzy w nadrzecznym miasteczku Bewdley w hrabstwie Worcestershire. Adres strony internetowej pisarza to www.ianrmacleod.com. Aktualnie nie planuje napisania żadnego scenariusza filmu biograficznego – przynajmniej do chwili otrzymania sensownej propozycji...