Dla uniknięcia nieporozumień uważam za konieczne się zastrzec: ani na jedną chwilę nie pozwolę sobie niczego w teatrze lekceważyć. Nie jest to paradoks. Lekceważenie milczące, jak gdyby zrozumiałe samo przez się, stanowi podwalinę sądów kulturalnych epoki. Pochwały i potępienia, entuzjazm i oburzenie – wszystko to ma jedną i tę samą przesłankę: że oto poważne traktowanie prawdy rzeczy, o których się mówi, jest głęboko nie na czasie, jest donkiszoterią, śmiesznością. Człowiek wierzący w prawdę, w integralne znaczenie słowa, jest czymś dla nas zgoła obcym. Gdy pojawi się, skłonni jesteśmy mniemać, że mamy do czynienia z nową postacią żartu. Przeczytajcie, proszę, na przykład, co pisze taki Rémy de Gourmont o Erneście Hello. Lekceważenie wewnętrzne, milczące, a wskutek tego głębsze – występuje jako absolutna niezdolność widzenia prawdy swojej. We wszystkim potrzebujemy masek. Własna fizjognomia wieku jest czymś niedostrzegalnym. Zobaczyć lub ukazać twarz ludzką – jest nieprzyzwoitośdą. Innymi słowami: można na przykład pisząc o teatrze współczesnym rzucać nastrojowe porównania z teatrami epok innych. To nie obowiązuje. Ale teatr taki, jaki jest, traktować z tą samą powagą, z taką samą nieubłaganą czcią prawdy, z tym samym szacunkiem, który nie lęka się w nic zajrzeć, nie przypuszcza bowiem, aby miał powód coś oszczędzać lub coś przesłaniać, to uważane jest co najmniej za naiwność. Naiwność tę w miarę sił popełniać będę. Co nie może znieść swego własnego wzroku, nie ma prawa istnieć; co zaś istnieć chce, musi znieść próbę podniesienia rzeczywistości własnej do godności zasady. Na całym przeciągu dziejów człowiek ma prawo do jednakowo poważnego traktowania jego działalności. Milczącą ugodą zrzekliśmy się wprawdzie wielkości, głębi, powagi, tragizmu na rzecz Greków, Hiszpanów calderonowskich, elżbietańskich Anglików. Jest to wygodne. Swą ludzką i duchową godność ocala się w ten sposób w historycznych rozważaniach i przez samą historyczną perspektywę czyni się ją dla siebie nieobowiązującą. Kult historycznej, odległej wielkości w tym doskonale zharmonizowanym systemacie obłudy, jakim jest nowoczesne nasze kulturalne życie, odgrywa bardzo charakterystyczną rolę. Zadowala wszelkie nasze niebezpieczne głody i dla życia współczesnego, i dla nas samych, pozostawia zblazowaną, zmęczoną, cyniczną resztkę człowieka. Kto jednak tego, o czym mówi, nie rozważa z całym natężeniem powagi, na jaką go stać, ten w ogóle nie ma prawa głosu. Słowo jest rzeczą świętą, gdyż jest organem porozumiewania się ludzi, a tylko w prawdzie ludzie porozumiewać się mogą. Słowo nie jest własnością żadnej epoki: życie jego jest poza czasem. Dziedziną jego i ojczyzną jest Prawda, nie znająca zastrzeżeń, gdyż nie znająca nic prócz siebie. Dlatego też teatr w 1905 znaczy to samo, co teatr za czasów Ajschylosa. Pod względem powagi duchowej, oczywiście. Postępy techniczne pozostają nietknięte. Czym jest teatr? Miejscem uświadomienia ludzkości. Nazywano teatr świątynią. Nie jest to zupełnie ścisłe. Świątynia jest miejscem czci ustalonej. Zdaje się tu rachubę, lecz przed z góry znanym, określonym bóstwem. Teatr jest miejscem objawień; Bóg, który tu rządzi i sąd sprawuje, ma twarz zakrytą – aż do chwili, w której odsłoni ją wśród błyskawic. Tu ludzie przychodzą poznać prawdę, nie wiedząc, jaką będzie i czego zażąda. Publiczność gromadząca się w teatrze jest zrzeszeniem sąd czynić nad sobą mającym, prawdy swej domacującym się. I to właśnie, że wyrok jest tu nie znany, że swoboda w całym znaczeniu tego wyrazu ujrzeć go ma i wygłosić, wzmaga tragiczną powagę teatru. Publiczność wyłaniająca z siebie teatr jest czymś wielkim, jest człowiekiem, co sam siebie pragnie poznać, osądzić.
Proste stwierdzenie wystarcza.