Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Teatr po wojnie: Premjery warszawskie 1918-1924 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Teatr po wojnie: Premjery warszawskie 1918-1924 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 375 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zło­żo­no i od­bi­to w dru­kar­ni „Rola” Jana Bu­ria­na, Ma­zo­wiec­ka Nr. 11

OD AU­TO­RA)

Za­nim przy­stą­pię do wy­da­nia owo­ców 30-let­niej pra­cy w dzie­dzi­nie kry­ty­ki te­atral­nej, a tem sa­mem po­nie­kąd hi­stor­ji te­atru na­sze­go z koń­ca XIX i po­cząt­ków XX stu­le­cia, ogła­szam ten mały zbio­rek im­pre­sji prem­je­ro­wych, cha­rak­te­ry­zu­ją­cych twór­czość pol­ską w te­atrze po­wo­jen­nym na sce­nach od­ro­dzo­nej oj­czy­zny.

Nie jest to pró­ba syn­te­zy li­te­rac­kiej. Są to wra­że­nia spra­woz­daw­cy dzien­ni­kar­skie­go, któ­ry nie­zwłocz­nie po prem­je­rze, mie­dzy pół­no­cą a świ­tem, spo­wia­da się przed pu­blicz­no­ścią z tego, co przed chwi­lą czuł, wi­dział i sły­szał w te­atrze.

Zda­je so­bie do­brze spra­wę z wszyst­kich ułom­no­ści, po­łą­czo­nych z ta­kim ro­dza­jem pra­cy li­te­rac­kiej, mnie­mam jed­nak, że dla dzie­jo­pi­sa te­atru pol­skie­go, któ­ry kie­dyś po­ku­si się o zo­bra­zo­wa­nie epo­ki, jej lu­dzi i od­czu­wań, o cha­rak­te­ry­sty­kę śro­do­wi­ska, w któ­rem roz­wi­ja­ła się twór­czość wy­zwo­lo­ne­go na­ro­du, wła­śnie bez­po­śred­niość tych zwie­rzeń bę­dzie la­tar­nią, uła­twia­ją­cą mu or­je­nio­wa­nie się w psy­cho­lo­gji mo­men­tu, w na­stro­jach spo­łecz­nych, w nie­zli­czo­nych za­leż­no­ściach roz­wo­ju te­atral­ne­go. Zresz­tą dla oce­ny in­dy­wi­du­al­no-

Rę­ko­pis książ­ki wraz z ni­niej­szą przed­mo­wą zło­żył ś… p. Wł. Rab­ski (t 31.VII.1925) re­dak­cji „Bi­blio­te­ki Dziel Wy­bo­ro­wych” w maju b, r, sci twór­czych, ich ewo­lu­cji stop­nio­wej, ich prób, błę­dów i doj­rze­wań, znaj­dzie się moje wła­śnie w tych re­flek­sach prem­je­ro­wych ja­kaś po­ży­tecz­na wska­zów­ka.

Wiec to, co o dra­ma­cie i ko­me­dji pol­skiej pi­sa­łem mię­dzy ro­kiem 1918 – 1924, po­da­ję tu w tej sa­mej for­mie, w któ­rej się ro­dzi­ło.

Na go­rą­co, w bły­ska­wi­co­wym po­śpie­chu, w cha­osie wra­żeń, spły­wa­ją­cych nie tyl­ko ze sce­ny, lecz przy­nie­sio­nych nie­raz z uli­cy i zmie­sza­nych z at­mos­fe­rą pre­mie­ry.

„Szki­ce piór­kiem” – i nic wię­cej. Na ra­zie tyl­ko tyle.

Wła­dy­sław Rab­ski

Rok 1918

„RAP­TUS PU­EL­LAE”

Ko­me­dia w 3 ak­tach Z. H. Mor­sti­na

Gdy na sce­nie "Te­atru Pol­skie­go" za­kwi­tły przed kil­ku laty „Lil­je p. Mor­sti­na, zda­wa­ło się wszyst­kim, że roz­wi­ja się przed nami pięk­ny kwiat mło­de­go ta­len­tu. To nie było jesz­cze go­rą­ca i ko­tur­no­wa mu­zy­ka wiel­kie­go dra­ma­tu, ale to było już tchnie­nie po­ezji, to były mi­stycz­ne szep­ty tra­gicz­nej le­gen­dy.

Przy­szło po­tem „Szla­kiem le­gjo­nów”. Tu i ów­dzie zno­wu coś bły­snę­ło i każ­dy z nas cze­kał, każ­dy wpa­try­wał się z mi­ło­ścią w dro­bi­ny zło­ta, ukry­te w bry­łach rudy dra­ma­tycz­nej, i nikt nie prze­mó­wił złem sło­wem do szu­ka­ją­ce­go swej dro­gi au­to­ra, Ale były już wów­czas złe prze­czu­cia, był jak­by głu­chy nie­po­kój w echach tej prem­je­ry.

Wy­sta­wio­no wresz­cie przed kil­ku mie­sią­ca­mi „Ma­ry­nę”. Ta mi­nia­tu­ra te­atral­na jed­nak tak szyb­ko znik­nę­ła z afi­sza, że gdy po róż­nych mę­kach emi­gra­cji zna­la­złem się zno­wu w ogro­dach sztu­ki pol­skiej, prze­czy­ta­łem już tyl­ko ne­kro­log „Ma­ry­ny”. I prze­czy­ta­łem jed­no­cze­śnie garść wier­szy le­gjo­no­wych – prze­ślicz­nych wier­szy Mor­sti­na. Za to, że je na­pi­sał, wy­ba­czo­ne mu bę­dzie wie­le, może na­wet to „Po­rwa­nie pan­ny”, któ­re wczo­raj fał­szo­wa­ło uśmie­chy Fre­dry i Bli­ziń­skie­go na sce­nie „Roz­ma­ito­ści”.

A jed­nak trud­no już łu­dzić się da­lej, trud­no obro­nić się wra­że­niu, że ten ostat­ni utwór Mor­sti­na to jed­na z naj­przy­krzej­sze omy­łek li­te­ra­tu­ry. Bo tu nie cho­dzi o ja­kieś zbo­cze­nie fan­ta­zji, o ja­kieś kon­wul­syj­ne mio­ta­nie się mło­dych gen­ju­szów, o ja­kąś mniej­szą lub więk­szą za­leż­ność od cu­dzych wpły­wów i wzo­rów, o ja­kieś zu­chwa­łe po­rwa­nie się na nie­do­ści­głe te­ma­ty, o ja­kiś zma­nie­ro­wa­ny ba­rok for­my li­te­rac­kiej i jak się tam iesz­cze na­zy­wa­ją wszyst­kie dzie­cię­ce cho­ro­by róż­nych or­lą­tek sztu­ki i po­ezji. Tu cho­dzi o to, że "Rap­tus pu­el­lae" nie na­le­ży wła­ści­wie ani do złej ani do do­brej sztu­ki, bo z sztu­ką wo­gó­le nie ma pra­wie nic wspól­ne­go. Jest to jak­by ja­ło­wa ora­cja czło­wie­ka, któ­ry go­tów 3 go­dzi­ny prze­ga­dać, nie ma­jąc nic do po­wie­dze­nia i któ­ry w do­dat­ku się jąka.

Jak­by dwóch łu­dzi pi­sa­ło „Lil­je” i „Po­rwa­nie Dan­ny”, dwóch łu­dzi z któ­rych je­den jest po­etą, a dru­gi tyl­ko fa­bry­kan­tem wier­szy, ie­den ar­ty­stą o wiel­kim to­nie choć z nie­wy­ro­bio­ną tech­ni­ką, dru­gi pen­sjo­nar­ką, brzdą­ka­ją­cą na for­te­pia­nie.

A jed­nak w pierw­szym akor­dzie sztu­ki zda­wać się mo­gło, że ta­lent mówi ze sce­ny. Dwie ko­bie­ty: coś niby sen­ty­men­tal­nie – lu­bież­na Te­li­me­na i coś w ro­dza­ju Aniel­ki Fre­drow­skiej z ru­mień­cem Jul­ji Ca­pu­let­ti. A wśród nich mło­dziut­ki ar­ty­sta, umę­czo­ny już zmy­sło­wym prze­py­chem wspa­nia­łych zło­cie­ni i ma­rzą­cy o pącz­ku róży, kwit­ną­cej w pol­skich ogro­dach.

Łu­dzi­li­śmy się przez chwi­lę, że z tej wal­ki dwóch ty­pów ko­bie­cych o ser­ce ma­lu­ją­ce­go Ro­mea, na tle lip, bzów, ja­śmi­nów i pur­pu­ry za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, z a-kom­pan­ja­men­tem prze­są­dów sta­ro – szla­chec­kich, kon­cep­tów za­błą­ka­ne­go na dwór ja­śnie – pań­ski, cy­ga­na-ar­ty­sty i nie­udat­nych kon­ku­rów ja­kie­goś ary­sto­kra­tycz­ne­go idjo­ty, roz­wi­nie się, nie zbyt może głę­bo­ka i po­my­sło­wa, ale jędr­na, żywa, pul­su­ją­ca krwią mło… da, pach­ną­ca wio­sną, i zło­co­na uśmie­cha­mi li­te­rac­ki mi ko­me­dja.

Ale na­gle jak­by któś od­stro­ił wszyst­kie stru­ny skrzyp­co­we. Smy­czek za­pisz­czał. Tony się rwa­ły, mie­sza­ły, zgrzy­ta­ły. I mniej­sza już o to, że w ca­łem uje ciu te­ma­tu nie ma ani śla­du dra­ma­tycz­no­ści że nic tu pra­wie się nie wi­kła, nie wal­czy, nie wy­prę­ża ale co gor­sza, wszyst­kie fi­zjo­gnom­je ludz­kie sa za­ma­za­ne albo wy­ra­żo­ne w bla­dych ogól­ni­kach naj­ba­nal­niej­sze­go sza­blo­nu.

Czy to re­zo­ner sztu­ki, cy­gan ar­ty­stycz­ny Iwo, czy po­szu­ki­wacz­ka sen­sa­cji ero­tycz­nych Jul­ja, czy bo­ha­ter ro­man­su Hen­ryk, czy na­wet Han­na z rodu Ca­pu­let­tich, każ­da z tych po­sta­ci ła­mie się, roz­kle­ja i, za­le­d­wie w jed­nej sce­nie usta­li swe rysy, w dru­giej je z pew­no­ścią tak skrzy­wi, jak­by się lę­ka­ła, że któś ja po­zna i po imie­niu za­wo­ła. A resz­ta to kli­szo­we od­bit­ki na złym fo­to­gra­ficz­nym pa­pie­rze, – ko­mu­na­ły psy­cho­lo­gicz­ne lub w naj­lep­Szym ra­zie owe ka­ry­ka­tu­ry te­atral­ne naj­po­śled­niej­sze­go ga­tun­ku, o któ­rych ktoś Do­wie­dział: "Cze­mu to każ­dy hra­bia na sce­nie musi być za­wsze idjo­tą?" Ale z wczo­raj­sze­go hra­bie­go śmie­li się lu­dzi­ska. Może Drzez sza­cu­nek dla na­sze­go "dy­rek­tor­ja­tu", a może dla­te­go, że to wła­śnie hra­bia Mor­stin po­ka­zał ję­zyk hra­bie­mu Al­ber­to­wi.

A dja­log? Znam złe, bar­dzo złe ko­me­dje w któ­rych jed­nak jest pie­cząt­ka her­bo­wa li­te­ra­tu­ry: błysz­czą­cy dow­cip, świet­ny pa­ra­doks fa­jer­wer­ki sty­lu, a choć­by tyl­ko żywo, in­te­li­gent­nie, zaj­mu­ją­co pro­wa­dzo­ne du­ety bo­ha­te­rów. Ale Mor­stin, au­tor rap­so­dów le­gio­no­wych, daje tyl­ko rymy. Jego dja­log w Po­rwa­niu pan­ny" jest nie­mi­ło­sier­nie ba­nal­ny. Gdy się uśmiech to kon­cep­tem ka­len­da­rzo­wym. Gdy afo­ry­zmu-je, to jak­by nie był Mor­sti­nem.

Dla­cze­go jed­nak wy­sta­wio­no tę przy­krą po­mył­kę ta­len­tu? Ro­zu­miem, że gdy któś jest Go­them, to przez pie­tyzm wy­sta­wić moż­na na­wet jego „po­mył­ki”, na­wet jego dla ucie­chy dwo­ru wej­mar­skie­go kom­po­no­wa­ne fi­giel­ki, ale Mor­stin nie­ma jesz­cze pra­wa do pie­ty­zmu, a jego „strzep­nię­cie pió­ra” jest tyl­ko klek­sem, nie li­te­rac­ką pa­miąt­ką po wiel­kim pi­sa­rzu.

Raz jesz­cze py­tam: Dla­cze­go wy­sta­wio­no „Po­rwa­nie pan­ny?” Zła to za­słu­ga dla te­atru i zła dla mło­de­go au­to­ra, któ­ry, po­mi­mo wszyst­ko, jest prze­cież po­etą.

„RY­CERZ Z ŁA­BĘ­DZIEM”

Hi­stor­ja ro­man­tycz­na w 3-ch ak­tach Bru­no­na Wi­na­we­ra

Sta­ło się tak, ze przez 3 lata woj­ny nie wi­dzia­łem te­atrów war­szaw­skich i kil­ka tu imion wy­pły­nę­ło, kil­ka­na­ście sztuk do­brych i złych się uro­dzi­ło, któ­re znam tyl­ko z ty­tu­łów, nie­kie­dy z od­gło­sów pra­sy, za­błą­ka­nej na da­le­ką ob­czy­znę, lub z opo­wia­dań ko­le­gów.

I pan Wi­na­wer jest dla mnie no­wym czło­wie­kiem. Mó­wio­no mi tyl­ko, że w tem mo­rzu ak­tu­al­no­ści sce­nicz­nych, któ­re w la­tach woj­ny za­le­wa­ło sce­ny war­szaw­skie, mo­rzu, prze­waż­nie męt­nem i nie da­ją­cem nic, prócz wody sło­nej, choć cza­sem ilu­mi­no­wa­nej re­flek­to­ra­mi spry­tu i spe­ku­la­cji zręcz­nej, sztu­ki jego były jak wy­spy zie­lo­ne. Mó­wio­no mi, że dał dwie kro­to­chwi­le wo­jen­ne, któ­rych śmiech eks­por­to­wa­no na­wet do Wied­nia i Ber­li­na. Było to w owych cza­sach, gdy obie sto­li­ce Eu­ro­py cen­tral­nej śmia­ły się jesz­cze z ca­łe­go świa­ta, a może naj­ja­do­wi­ciej z Po­la­ków. Pan Wi­na­wer nie ze­psuł im tego hu­mo­ru, cze­ka­jąc cier­pli­wie, aż wy­rę­czy go Foch i Wil­son. Niech te­raz na po­cie­sze­nie po­śle im. „Ry­ce­rza z ła­bę­dziem”.

Nie wiem tyl­ko, czy an­giel­ski bo­ha­ter tej „hi­stor­ji ro­man­tycz­nej”, któ­ra jest wła­ści­wie gro­te­ską, nie be dzie dy­so­nan­sem w nie­miec­kiem „Gott stra­fe Eng Land”, bo z Lo­hen­gri­nem ma on nie­zmier­nie mało współ nego, ale za to tak się ru­sza i mówi, jak­by Shaw prze" ro­bił ohne­tow­ską „Mi­łość ubo­gie­go mło­dzień­ca” a Mir beau po­ży­czył mu kil­ka sy­tu­acji i to­nów z swe­go dżen­tel­meń­skie­go „Zło­dzie­ja”. Mie­sza­ni­na za­tem bar­dzo sym­pa­tycz­na i ory­gi­nal­na, ale dla an­glo­fo­bów ber­liń­skich chy­ba na ra­zie jesz­cze nie po­nęt­na.

War­sza­wa jed­nak za­ko­cha­ła się wczo­raj w panu Per­cy Pa­ra­mor, a pan Ju­no­sza – Stę­pow­ski za­nie­po­ko­ił zno­wu w tej roli 500 wdów, pa­nien, mę­ża­tek i roz­wó­dek. Wszyst­kie już mdla­ły z roz­ko­szy, wi­dząc go ca­łu­ją­ce­go na fil­mie, a do resz­ty osza­le­ją od po­ca­łun­ków jego w te­atrze. Oba­wiam się na­wet, że ten „Ry­cerz z ła­bę­dziem” sta­nie się nie­bez­piecz­ną re­kla­mą dla pana Thu­gu­ta i Mo­ra­czew­skie­go, bo wy­stę­pu­je z czer­wo­nym sztan­da­rem w ręku, a ca­łu­je tak ład­nie, jak­by na­czel­nem ha­słem so­cja­li­zmu było: „Za­ko­cha­ni wszyst­kich kra­jów łącz­cie się”.

In­ter­na­cjo­na­lizm tej wi­na­we­row­skiej gro­te­ski jest bez za­rzu­tu. Bo wy­obraź­cie so­bie, że pan Per­cy Pa­ra­mor, uro­dzo­ny w An­gl­ji, ale wy­cho­wa­ny w Pol­sce, przy­jeż­dża w po­cząt­kach woj­ny do War­sza­wy, jako emi­sar­jusz po­li­tycz­ny bel­gij­skie­go so­cja­li­sty Van­der-we­lde­go, i za­ko­chu­je się w ba­ro­no­wej Izie Ne­me­ti, któ­ra po­cho­dzi wpraw­dzie z sar­mac­kie­go rodu, ale wy­szła za Wę­gra. I ta mię­dzy­na­ro­do­wość jest wła­ści­wą osią i sprę­ży­ną wszyst­kich ko­me­djo­wych po­wi­kłań.

Pan Per­cy Pa­ra­mor bo­wiem, kry­jąc się przed agen­ta­mi „Ochra­ny” war­szaw­skiej, znaj­du­je przy­tu­łek u po­ko­jów­ki pani Ne­me­ti, któ­ra wła­śnie roz­wio­dła się z mę­żem i wy­je­cha­ła na wieś. Pa­łac w Alei Koż jest pu­sty i tu no­cu­je agent Van­der­wel­de­go, tu w bie­liź­niar­ce pani ba­ro­no­wej kry­je pro­kla­ma­cje pa­cy­ii-stycz­ne, któ­re pod stra­żą pa­spor­tu an­giel­skie­go prze­wiózł szczę­śli­wie do War­sza­wy.

Ale na­gle dzie­je się rzecz okrop­na. Pięk­na pani Ne­me­ti, jest żoną Wę­gra, a za­tem, lubo już zdą­ży­ła po­zbyć się ob­rącz­ki ślub­nej, po­zo­sta­ła w ob­li­czu pra­wa mię­dzy­na­ro­do­we­go Wę­gier­ką. To samo już wy­star­cza­ło w po­cząt­kach woj­ny eu­ro­pej­skiej, aby prze­je­chać się trze­cią kla­są na Sy­bir. A w do­dat­ku ktoś za­de­nun­cjo­wał. Otrzy­ma­ła z Pesz­tu ja­kieś do­ku­men­ty roz­wo­do­we od męża czy coś w tym ro­dza­ju – ale iluż to lu­dzi za­wi­sło na szu­bie­ni­cy pod jesz­cze błah­szym po­zo­rem!

Re­wi­zja! Do pa­ła­cu, w któ­rym śpi Pa­ra­mor, syn an­giel­skie­go tre­ne­ra, z za­wo­du elek­tro­tech­nik, wpa­da­ją żan­dar­mi ro­syj­scy, a w tej chwi­li kry­tycz­nej de­le­gat Van­der­wel­de­go z po­ra­dy pol­skiej po­ko­jów­ki i jej bra­ta „Wic­ka so­cja­li­ka”, rec­te Józ­ka Ła­bę­dzia, któ­rzy „zna­ją miej­sco­we oby­cza­je”, za­wi­ja kil­ka sztuk por­ce­la­ny w ser­we­tę, kry­je się na bal­ko­nie i, je­śli go znaj­dą, zde­cy­do­wa­ny jest uda­wać zła­pa­ne­go na go­rą­cym uczyn­ku zło­dzie­ja. A ju­ści!

Bo zło­dziej do­sta­nie trzy mie­sią­ce kozy i tyle, a emi­sar­jusz – so­cja­li­sta po­szedł­by na całe ży­cie do ta­czek!

Ale nie zna­leź­li czło­wie­ka, zna­leź­li tyl­ko bi­bu­łę. Spra­wa sta­ła się bar­dzo in­te­re­su­ją­cą. Pani Ne­me­ti oka­za­ła się nie tyl­ko szpie­giem, ale i so­cja­list­ką w do­dat­ku. A za­tem grat­ka nie­la­da!

Za­le­d­wie jed­nak żan­dar­mi opu­ści­li dom za­po­wie­trzo­ny, po­rwaw­szy z sobą po­ko­jów­kę do kan­ce­lar­ji ochra­ny, za­je­cha­ła nie­spo­dzie­wa­nie…ona: pięk­na pani Ne­me­ti, szpieg w spód­ni­cy, kry­ją­cy pro­kla­ma­cje Van­der­wel­de­go mię­dzy ko­szu­la­mi z ba­ty­stu.

Co to jest? Sa­lon cały w ru­inie. I ja­kiś szmer na bal­ko­nie… Któś ty? – Zło­dziej! – Strze­lę. – Strze­laj – Ręce do góry! – Już!

A po­tem… Uśmie­cha­ła się w Wi­na­we­rze Za­pol­ska, te­raz uśmie­cha się Mir­be­au, a nie­ba­wem par­skać zacz ne Shaw. Gdy­by bo­wiem elek­tro­tech­nik an­giel­skiz­do­by­wać za­czął ser­ce ba­ro­no­wej wę­gier­skiej "bó­lem,co mil­czy i dumą któ­ra za­bi­ja" by­ło­by to „ro­man­sem dla szwa­czek, a pan Wi­na­wer boi się ba­nal­no­ści iak Niem­cy tan­ków an­giel­skich. Więc na gwalt prze­ra­bia go i sty­li­zu­je we­dług sha­wow­skich mo­de­li.

Ba­ro­no­wej gro­zi szu­bie­ni­ca i je­den jest tyl­ko ra­tu­nek: je­śli z wę­gier­ki sta­nie się an­giel­ką. Kró­le­stwo, całe kró­le­stwo za pa­sport z pod­pi­sem Greya! Je­den jest tyl­ko pod ręką, a ten jest wła­sno­ścią…..zło­dzie­ja".

Co ro­bić?

Ale zło­dziej jest prze­mi­ły w swej bez­czel­no­ści i w swem po­le­ro­wa­nym cy­ni­zmie. Jego afo­ry­zmy o mał­żeń­stwie pę­ka­ją jak race. Jego drwią­ca mi­łość ma dla damy ra­fi­no­wa­nej urok sa­dy­stycz­nej piesz­czo­ty. Jesz­cze chwi­la… Już jadą do ka­pli­cy an­gli­kań­skiej. A po kwa­dran­sie chłod­ny ukłon. Pan Pa­ra­mor zni­ka, lady Pa­ra­mor zo­sta­je sama pod stra­żą pa­spor­tu an­giel­skie­go.

No! a po­tem akt III. Czyż mam ko­niecz­nie opo­wia­dać, co sami już wie­cie od­daw­na. Wi­na­we­row­ski Lo­hen­grin od­szedł od swo­jej Elzy, ale nie dla­te­go, że „pa­nien­ka chcia­ła się do­wie­dzieć, z kim mia­ła przy­jem­ność”, lecz dla­te­go, że jako dżen­tel­men nie chciał nad­uży­wać sy­tu­acji no! i że pu­blicz­ność żąda ko­niecz­nie trzech ak­tów, więc trze­ba było w dru­gim uciec, a w trze­cim po­wró­cić.

I wró­cił. Po­wie­dział jesz­cze kil­ka błysz­czą­cych pa­ra­dok­sów, ra­dził, aby, wo­bec zbli­ża­ją­cej się do War­sza­wy arm­ji nie­miec­kiej, żona jego co tchu się roz­wio­dła i wy­szła za ko­goś z pa­spor­tem mnie, kom­pro­mi­tu­ją­cym, prze­ra­ził nie­spo­dzie­wa­nie ro­dzi­nę ba­ro­no­wej wy­zna­niem, że nie jest wca­le Pa­ra­mo­rem z Lon­dy­nu lecz Po­me­ran­cem ze Zgie­rza, i wkoń­cu usły­szał w czer­wo­nym, jak sztan­dar pana Thu­gu­ta, po­ca­łun­ku: Nie mów, kim je­steś, wiem, żeś mój mąż i ko­cha­nek.

Taka jest hi­stor­ja no­we­go Lo­hen­gri­na i Elzy. Krzy­czy, zgrzy­ta, par­ska, gwiż­dże i ska­cze z pod­ło­gi na stół, ze sto­łu na ży­ran­dol, a uwie­siw­szy się u świecz­ni­ka, jak mał­pa za ogon, szcze­rzy wszyst­kie zęby i woła o bra­wo.

Pan Wi­na­wer jest wir­tu­ozem gro­te­ski. Jego hu­mor jest bez­czel­ny. Jego nie­spo­dzian­ki strze­la­ją jak pe­tar­dy. Nie­ma w tem wszyst­kiem nic pol­skie­go, ale jest kul­tu­ra ka­wiar­ni li­te­rac­kich nad Du­na­jem i Spre­wą, jest tem­pe­ra­ment se­mic­ki, jest fan­ta­zja hu­mo­ry­stycz­na i nerw te­atral­ny. Cza­sem tak śmie­je się Ma­ku­szyń­ski i Za­pol­ska, ale na dnie ich śmie­chu za­wsze coś wyje, coś łka. Wi­na­wer z wrza­skiem wla­tu­je na sce­nę i z ty­sią­cz­nych re­mi­ni­scen­cji lepi pstro­ka­te śro­do­wi­sko, w któ­rem wszyst­ko jest usta­no­wio­ne pod ką­tem do­bre­go kon­cep­tu, a je­śli cza­sem na­wet za­ru­mie­ni się mi­łość lub bły­śnie łza, to tyl­ko po to, aby sama sie­bie dow­ci­pem wy­sa­dzić w po­wie­trze i olśnić ga­piów swym fa­jer­wer­kiem. Jego „Ry­ce­rza z ła­bę­dziem” grać moż­na na każ­dej sce­nie, we wszyst­kich ję­zy­kach, i wszę­dzie z po­wo­dze­niem uda­wać on bę­dzie… ory­gi­nał. Nie jest to śmiech pol­ski, ale do­bry śmiech wiel­ko­miej­skie­go Ko­smo­po­li­su.

„PANI CHO­RĄ­ŻY­NA”

Sztu­ka w 4-ch ob­ra­zach na tle hi­sto­rycz­nem Ste­fa­na Krzy­wo­szew­skie­go

Zda­je mi się, że zmniej­sza­ła­by się znacz­nie licz­ba nie­po­ro­zu­mień mię­dzy kry­ty­ką, pu­blicz­no­ścią i au­to­ra­mi, gdy­by na­sze te­atry dra­ma­tycz­ne za­czę­ły wię­cej spe­cja­li­zo­wać swo­je re­per­tu­ary. Dziś te­atr Roz­ma­ito­ści ma nie­mal ten sam ro­dzaj mie­sza­ny, co te­atr Pol­ski i na­wet te­atr Maty, z drob­ne­mi tyl­ko od­mia­na­mi, któ­re nie za­le­żą wca­le od in­nych za­mie­rzeń, lecz od róż­nic w roz­mia­rach sce­ny, urzą­dze­niach tech­nicz­nych i środ­kach wy­sta­wy.

A w do­dat­ku brak nam te­atru lu­do­we­go w sty­lu po­waż­nym. Prze­cież te­atrzyk na Pra­dze jest tak mały, tak pry­mi­tyw­ny w bu­do­wie sce­ny i wi­dow­ni, tak ubo­gi w de­ko­ra­cjach, ko­stju­mach, re­kwi­zy­tach i ta­len­tach ak­tor­skich, że trud­no się dzi­wić uprze­dze­niom au­to­rów do tej wła­śnie sce­ny. Prem­je­ra na Pra­dze to dla War­sza­wy to samo, co prem­je­ra w Kiel­cach lub Ra­do­miu, i na­wet mniej jesz­cze,

I to jest źle. Bo gdy­by­śmy mie­li te­atr lu­do­wy lub, ści­ślej mó­wiąc, po­pu­lar­ny o ta­kim po­zio­mie, jak np. te­atr typu w Bu­da­pesz­cie, to nie­je­den z na­szych au­to­rów zna­la­zł­by tam wła­śnie przy do­sko­na­łem wy­ko­na­niu od­po­wied­niej­sze dla cha­rak­te­ru swych sztuk au­dy­tor­jum, a ta­kie te­atry, jak Pol­ski lub Roz­ma­ito­ści, nie by­ły­by zmu­szo­ne prze­pla­tać swe­go re­per­tu­aru dra­ma­ta­mi i ko­me­dja­mi, któ­re wła­ści­wie na­le­żą do pro­gra­mu sce­ny lu­do­wej.

Ale cóż ma np. po­cząć Sta­ni­sław Ko­złow­ski, któ­ry bez pre­ten­sji do two­rze­nia wiel­kich dra­ma­tów, chce dać tro­chę hi­stor­ji w dja­lo­gach, przy­po­mnieć, jak to daw­ni lu­dzie żyli, my­śle­li i dzia­ła­li, po­ka­zać w zręcz­nie uło­żo­nych ob­ra­zach, jak to się ba­wio­no pod „Bla­chą”, jak to ce­chy sta­ro­miej­skie kłó­ci­ły się i ra­dzi­ły w ka­mie­ni­cy „pod Okrę­tem”, To nie jest wiel­ka sztu­ka, lecz to jest sztu­ka sto­so­wa­na dla ce­lów pe­da­go­gji na­ro­do­wej, zby­tecz­na dla tych, któ­rych wzru­sza tyl­ko Moc twór­cza i Pięk­no, ale bar­dzo po­żą­da­na dla tłu­mów sze­ro­kich. Gdzież ma au­tor pol­ski wy­sta­wić ta­kie utwo­ry? I co ma mu po­wie­dzieć te­atr Pol­ski lub Roz­ma­ito­ści, je­że­li z ko­niecz­no­ści musi być te­atrem dla wszyst­kich, nie tyl­ko dla wy­bra­nych?

Gdy­by­śmy mie­li w War­sza­wie sce­nę po­pu­lar­ną w wiel­kim sty­lu, by­ła­by to, oczy­wi­ście, naj­od­po­wied­niej­sza are­na dla „Pani cho­rą­ży­ny” Krzy­wo­szesw skie­go, któ­ry pod wpły­wem chwi­li dzie­jo­wej wy­sko­czył na­gle ze swe­go dep­ta­ka ko­me­dji miesz­czań­skiej i za­pra­gnął przy­po­mnieć lu­dziom „cud dzie­jów”. Kon­sty­tu­cji trze­cie­go maja.

Nie jest to chy­ba grze­chem, że zręcz­ny ob­ser­wa­tor ma­łe­go ży­cia, uśmiech­nię­ty iro­nicz­nie por­tre­ci­sta róż­nych Bro­nek i Ham­mel­be­inów, zwró­cił nie­spo­dzie­wa­nie swe oczy w tej świę­tej go­dzi­nie, gdy wo­kół brzmi Al­le­lu­ja na­ro­du, ku wiel­kie­mu słoń­cu ko­na­ją­cej Pcl­ski. A je­śli nie sta­ło mu mocy na­tchnie­nia, aby za­kląć w po­tęż­ne dzie­ło sztu­ki cu­dow­ną wi­zję orzesz-ło­ści, to któż mu od­mó­wi pra­wa być pe­da­go­giem ma­lucz­kich, po­ka­zać tłu­mom, jak daw­niej Pol­skę ko­cha­no, i bu­dzić w nich świa­do­mość, że ta za­mor­do­wa­na oj­czy­zna, obok mro­ków hań­by na­ro­do­wej, mia­ła pur­pu­ro­wy świt od­ro­dze­nia, obok Bra­nic­kich – Koł­łą­ta­jów, Po­toc­kich i Ma­ła­chow­skich?

Sta­wiam to py­ta­nie dla­te­go, że kil­ku eg­zal­to­wa­nych i psy­cho­lo­gją mod­nych bo­jó­wek prze­sy­co­nych re­pre­zen­tan­tów naj­młod­szej li­te­ra­tu­ry usi­ło­wa­ło w spo­sób nig­dzie na świe­cie nie prak­ty­ko­wa­ny, za­mie­nić pod­czas prem­je­ry te­atr na sale wie­co­wą i od­czy­tać pu­blicz­nie już po dru­gim ak­cie ja­kiś pro­test re­wol­we­ro­wy prze­ciw au­to­ro­wi „Pani cho­rą­ży­ny”, od­ma­wia­ją­cej mu pra­wa prze­ma­wia­nia „z pierw­szej w Pol­sce sce­ny” o kon­sty­tu­cji 3-go maja.

Mniej­sza już o to, że ża­den z nich nie mógł znać sztu­ki, któ­rej rę­ko­pi­su dy­rek­cja ani na chwi­lę nie wy­pu­ści­ła z ręki, i że pro­test na­pi­sa­ny był i wy­dru­ko­wa­ny na kil­ka dni przed prem­je­ra, a za­tem w swych mo­ty­wach jest co­najm­niej po­dej­rza­ny. Ale dla­cze­góż to ci mło­dzi obroń­cy wiel­kiej sztu­ki, nie pro­te­sto­wa­li, gdy w Roz­ma­ito­ściach gra­no „Obro­nę Czę­sto­cho­wy”, a w Pol­skim „Ki­liń­skie­go”? Oba te utwo­ry na­le­żą prze­cież do tego sa­me­go typu co „Pani cho­rą­ży­na”. Ża­den z nich nie jest wiel­ką po­ezją, ża­den nie jest ani „pięk­ny, ani „do­stoj­ny”, ani „na­tchnio­ny”, a jed­nak każ­dy uświa­da­mia i bu­dzi oj­czy­znę w ty­sią­cach umy­słów i serc uśpio­nych.

Gdy nie­ma te­atru po­pu­lar­ne­go, nie krzycz­myż w nie­bo­gło­sy, że „pierw­sze sce­ny pol­skie” wy­stę­pu­ją cza­sem w jego roli. Ten gest po­gar­dza­ją­cych gu­sta­mi mo­tło­chu ary­sto­kra­tów jest naj­dziw­niej­szy w tej wła­śnie chwi­li, gdy się tak gło­śno woła: „Z lu­dem i wszyst­ko dla ludu!” Sztu­ka Krzy­wo­szew­skie­go to do­bra, peł­na barw efek­tow­nych i mi­łych me­lo­dji, lek­cja hi­stor­ji, któ­ra z pew­no­ścią ni­ko­go nie zgor­szy­ła, a dla wie­lu była po­ży­tecz­nym dro­go­wska­zem i cie­płem tchnie­niem wio­sny na­ro­do­wej.

Więc po­cóż cały ten krzyk?

Jak szy­dło z wor­ka, wy­ła­zi z tego skan­da­lu po­goń za sen­sa­cją, na­mięt­ne pra­gnie­nie zwró­ce­nia na sie­bie uwa­gi i wpływ gra­su­ją­cej po kra­ju anar­chji..

Inna rzecz, oczy­wi­ście, czy pró­ba Krzy­wo­szew­skie­go, aby do­stro­ić się do wiel­kie­go tonu go­dzi­ny dzie­jo­wej, od­po­wia­da na­tu­rze jego ta­len­tu. Mu­siał za­dać gwałt swej in­dy­wi­du­al­no­ści, mu­siał piąć się na góry wy­so­kie, on, któ­ry tyl­ko na sze­ro­kich i wy­jeż­dżo­nych go­ściń­cach pew­nym po­ru­sza się kro­kiem. Więc zląkł się na kra­wę­dziach skał i za­czął prze­ma­wiać ja­kimś gło­sem nie­swo­im i jął swą te­atral­ność ubie­rać w mgły sym­bo­licz­ne Wy­spiań­skie­go, ale to wszyst­ko nie za­stą­pi­ło mu skrzy­deł, nie pod­nio­sło jego zręcz­nej ob­raz­ko­wo­ści do wy­żyn po­ezji,

Odej­mij­my „Pani Cho­rą­ży­nie” pre­ten­sjo­nal­ność nie­na­tu­ral­ną dja­bel­skie­go me­nu­eta, któ­ry po­prze­dza efek­tow­ny dja­log po­słów na­ro­do­wych wiel­kie­go sej­mu z kró­lem Sta­ni­sła­wem Au­gu­stem, odej­mij­my jej zgo­ła zby­tecz­ną i ope­ret­ko­wą ma­ska­ra­dę bo­ha­ter­ki, prze­bie­ra­ją­cej się w mun­dur ułań­ski, aby zło­żyć noc­ną wi­zy­tę w pa­ła­cu ła­zien­kow­skim, a po­zo­sta­nie miłe ma­lo­wi­dło w sty­lu Ko­złow­skich i Ste­fa­nów z Opa­tów­ka – ma­lo­wi­dło bez cha­rak­te­rów wil­kich, bez ko­li­zji moc­nych, bez kom­po­zy­cji zwar­tej, ale zaj­mu­ją­ce swym ko­ro­wo­dem po­sta­ci hi­sto­rycz­nych, do­brze ar­cha­izo­wa­nym dja­lo­giem, i barw­ną te­atral­no­ścią scen ro­dza­jo­wych.

Rok 1919

PO ZGO­NIE KA­ZI­MIE­RZA ZA­LEW­SKIE­GO

Ka­zi­mierz Za­lew­ski umarł.

Gdy roz­po­czy­nał swą dzia­łal­ność ko­me­djo­pi­sar-ską, na ca­łem ży­ciu Pol­ski le­ża­ła ta czar­na, gę­sta, bez­na­dziej­na mgła, któ­ra wsta­ła z krwi 1863 roku. Ży­cie pol­skie zdrę­twia­ło. W li­te­ra­tu­rze błą­ka­ły się jesz­cze po­grze­bo­we echa ro­man­ty­zmu, ale już bez pio­ru­nu i bez ma­je­sta­tu ol­brzy­mów na­szej po­ezji. Tak zw. po­zy­ty­wizm war­szaw­ski usi­ło­wał wpraw­dzie dźwi­gnąć ży­cie umy­sło­we i uda­ło mu się istot­nie „wy­bić w Pol­sce okno na Eu­ro­pę”, ze­lek­try­zo­wać i za­płod­nić na­ukę na­szą – dla po­ezji jed­nak był złym oj­czy­mem. Szko­ła ro­syj­ska tyl­ko jał­muż­nę że­bra­czą da­wa­ła mó­zgom, a tru­ci­znę ser­com. W naj­strasz­liw­szem jarz­mie cen­zu­ry wiła się pra­sa. Na ca­łem ży­ciu pu­blicz­nem, jak ka­mień młyń­ski, le­ża­ło oko „ochra­ny”. I pły­nę­ły le­ni­wie lata zgni­łe i mo­no­ton­ne, jak sza­ru­gi je­sie­ni.

W owej to epo­ce prze­raź­li­we­go ma­ra­zmu, do któ­re­go do­pie­ro ruch po­zy­ty­wi­stycz­ny wniósł nie­co zdro­we­go po­wie­trza, acz­kol­wiek pły­nął tyl­ko wąz­kiem ko­ry­tem, te­atr za­czął w ży­ciu umy­sło­wem i oby­czaj owem War­sza­wy od­gry­wać rolę pierw­szo­rzęd­ną, rolę tak do­mi­nu­ją­cą, ja­kiej w in­nych ogni­skach kul­tu­ry eu­ro­pej­skiej nig­dy nie po­sia­dał. Pi­sa­rze cu­dzo­ziem­scy, któ­rzy wów­czas zwie­dza­li War­sza­wę, nie mo­gli wy­dzi­wić się temu zja­wi­sku. Bran­des ukuł po­dob­no afo­ryzm, że „dla War­sza­wy te­atr jest par­la­men­tem” i tłu­ma­czył Eu­ro­pie sze­ro­ko, dla­cze­go to nie tyl­ko naj­wy­bit­niej­si po­wie­ścio­pi­sa­rze i po­eci, ale na­wet pu­bli­cy­ści po­li­tycz­ni jak np. Ke­nig, uwa­ża­ją so­bie za ho­nor i obo­wią­zek pi­sy­wać w War­sza­wie kry­ty­ki te­atral­ne. I szep­tał on do ucha Eu­ro­pie, że pi­sząc o te­atrze, pi­szą mię­dzy wier­sza­mi o bó­lach swo­jej oj­czy­zny, oszu­ku­jąc czuj­ne oko cen­zu­ry.

Być może. Zda­rza­ło się to cza­sa­mi, ale nie była to głów­na przy­czy­na te­atro­man­ji war­szaw­skiej. Nie za­po­mi­naj­my, że w owych cza­sach te­atr był je­dy­ną pu­blicz­ną are­ną sło­wa pol­skie­go. Nie za­po­mi­naj­my, że ener­gją na­ro­du, nie mo­gą­ca wy­ła­do­wać się w ży­ciu po­li­tycz­nem, za­mor­do­wa­nem przez żan­dar­mów ro­syj­skich, mu­sia­ła szu­kać so­bie ja­kie­goś uj­ścia i zna­la­zła je w go­rącz­ce te­atral­nej. Nie za­po­mi­naj­my wresz­cie, że War­sza­wa, prze­fa­so­no­wa­na z woli sa­tra­pów car­skich na War­szaw­kę i wy­ja­ło­wio­na umy­sło­wo, ale lu­bią­ca po­zo­wać na li­te­rac­kość, wła­śnie w te­atrze znaj­do­wa­ła naj­wy­god­niej­szą spo­sob­ność ra­to­wa­nia swo­ich po­zo­rów, gra­jąc na ko­me­djach ko­me­dję wła­snej kul­tu­ry.

W owych to cza­sach sta­nął przed pu­blicz­no­ścią war­szaw­ską Ka­zi­mierz Za­lew­ski, jako au­tor i kry­tyk te­atral­ny. A wno­sił on z sobą za­le­ty nie­po­spo­li­te: do­sko­na­łą zna­jo­mość sce­ny, nerw te­atral­ny, ta­lent nie­zbyt głę­bo­ki, ale bły­sko­tli­wy, at­mos­fe­rę li­te­ra­tu­ry fran­cu­skiej, któ­rą ba­dał u źró­dła, i – last not le­ast – nie­za­leż­ność ma­ter­jal­ną, po­zwa­la­ją­cą mu wy­rzec się za­rob­ko­wa­nia dla chle­ba.

Da­le­ki od am­bi­cji or­łów sa­mot­nych, sie­dzą­cych gdzieś na nie­do­stęp­nych wy­ży­nach, wy­prze­dza­ją­cych swój czas i ogar­nia­ją­cych ho­ry­zon­ty, nie­do­stęp­ne dla „ziem­skich ro­ba­ków”, Za­lew­ski szedł za­wsze z falą i pły­wał po niej z bra­wu­rą, z wdzię­kiem, z do­sko­na­łą zna­jo­mo­ścią nur­tu i wia­tru.

Był uczniem Scri­be'a, Sar­dou, Du­ma­sa syna, ale pra­wie wszyst­kie jego sztu­ki mają uśmiech czy­sto war­szaw­ski, jako nie­odzow­ny ta­li­zman po­wo­dze­nia. Czy to „Frie­be”, czy „Mał­żeń­stwo Ap­fel”, czy „Górą nasi”, czy „Krwa­we ser­ca”, czy „Ło­trzy­ca” – wszę­dzie są typy z bru­ku war­szaw­skie­go, wszę­dzie ja­kiś lo­kal­ny pro­ble­mat, Ja­kaś „kwe­stją”, o któ­rej się wów­czas szep­ta­ło.

I tem się po­nie­kąd tłu­ma­czy, że każ­da „prem­je­ra” Za­lew­skie­go, prócz swej te­atral­nej i li­te­rac­kiej war­to­ści, mia­ła uśmiech in­try­gu­ją­cy, mia­ła echo tęt­nią­ce­go po bru­ku „On dit”. Tem się tłu­ma­czy, że każ­da jego sztu­ka pra­wie wy­wo­ły­wa­ła dwie za­pa­lo­ne dys­ku­sje, jed­ną pu­blicz­ną i dru­gą – bu­du­aro­wo – ka­wiar­nia­ną. Miał za dużo sma­ku li­te­rac­kie­go, aby prze­kro­czyć gra­ni­cę, gdzie koń­czy się sztu­ka, a za­czy­na skan­dal, ale był nie­odrod­nym sy­nem owej kul­tu­ry te­atral­nej Pa­ry­ża, któ­ra lubi au­to­rów mru­ga­ją­cych ocza­mi, lubi, aby ze sce­ny do­la­ty­wa­ły echa sen­sa­cji.

Za­lew­ski ak­cen­to­wał przy każ­dej spo­sob­no­ści, że te­atr jest od­ręb­nem pań­stwem, złą­czo­nem wpraw­dzie ści­słem przy­mie­rzem z li­te­ra­tu­rą, ale po­sia­da­ją­cem swo­istą kon­sty­tu­cję i swo­isty oby­czaj.

Nie za­po­mi­nał nig­dy, że mówi z pu­blicz­no­ścią. Znał na wy­lot jej gu­sta, umiał ją za­jąć, wzru­szać i ła­sko­tać. Jego „za­gad­nie­nia” były dla wszyst­kich do­stęp­ne, bra­ne były z ust śro­do­wi­ska i przy­le­pia­ły się do ust oto­cze­nia. Mó­wi­ło się o nich ła­two i pi­sa­ło ła­two.

Były lata, w któ­rych Za­lew­ski mógł śmia­ło ucho­dzić za kró­la sce­ny war­szaw­skiej, lata, w któ­rych prze­stał już pi­sać Fre­dro syn, nie­zmier­nie rzad­ko od­zy­wał się Bli­ziń­ski, a z in­nych au­to­rów tyl­ko Lu­bow­ski czę­ściej prze­ma­wiał z de­sek Roz­ma­ito­ści. Były to chu­de cza­sy li­te­ra­tu­ry dra­ma­tycz­nej. Mil­cza­ła nie tyl­ko po­ezja w te­atrze, ale na­wet „ko­me­dja miesz­czań­ska” mia­ła nie­licz­nych i prze­waż­nie sła­bych przed­sta­wi­cie­li. Nie­zmier­nie rzad­ko któś ze strun wy­do­był ton ory­gnal-niej­szy i głęb­szy, nie­zmier­nie mała była licz­ba tych, któ­rzy cały swój ta­lent w wy­łącz­ną służ­bę te­atro­wi od­da­li. War­sza­wa żyła prze­waż­nie ob­cym dra­ma­tem; prem­je­ra ory­gi­nal­na na­le­ża­ła do „rzad­kich pta­ków” re­per­tu­aru.

W tych wa­run­kach Za­lew­ski, któ­ry rok rocz­nie da­wał Roz­ma­ito­ściom „prem­je­rę” i to nie­mal za­wsze prem­je­rę in­te­re­su­ją­cą, prem­je­rę, w któ­rej było nie tyl­ko spo­ro kul­tu­ry li­te­rac­kiej, lecz to, co fran­cuz na­zy­wa: „cest du théâtre”, nerw i kunszt te­atral­ny, stał się fi­la­rem sce­ny war­szaw­skiej i ulu­bień­cem pu­blicz­no­ści ów­cze­snej.

Ale ś… p. Za­lew­ski od­dzia­ły­wał nie tyl­ko przez sztu­kę swo­ją na smak pu­blicz­no­ści. W owych cza­sach, gdy sta­no­wi­sko kry­ty­ka te­atral­ne­go w „Kur­je­rze war­szaw­skim” ucho­dzi­ło za szczyt kar­je­ry li­te­rac­kiej i ze wzglę­du na re­zo­nans tego pi­sma było ma­rze­niem każ­de­go au­to­ra, on sta­no­wi­sko to za­jął i przez dłu­gi sze­reg lat z nie­go nie scho­dził.

A jak w swej twór­czo­ści te­atral­nej był uczniem Scri­bea i jego szko­ły, tak w kry­ty­ce był sty­lo­wym na­śla­dow­cą Sar­ceya. Wzo­rem Sar­ceya nie mógł się nig­dy po­go­dzić ze sztu­ką nie­miec­ką i wo­bec każ­dej „mgły” skan­dy­naw­skiej był w naj­więk­szym kło­po­cie, ale za to o dra­ma­cie i ko­me­dji fran­cu­skiej i pol­skiej pi­sał tak, jak­by był Sar­cey­em. Lu­bił „zdro­wy sens”, lu­bił fa­bu­łę in­try­gu­ją­cą, prze­pa­dał za maj­ster­stwem tech­ni­ki, po­gar­dzał „li­te­ra­tu­rą dia­lo­go­wa­ną” i nfl prze­ba­czał naj­głęb­szej po­ezji, je­że­li tyl­ko „uda­wa­ła i te­atr,

Cały styl jego kry­tyk był wzo­ro­wa­ny na Sar­ce­tifl

Prze­waż­nie opo­wia­dał tyl­ko, co się dzia­ło na sce­nie prze­pla­ta­jąc swo­je uwa­gi uśmie­cha­mi iro­nicz­ny­mi lub de­li­kat­nem mla­śnię­ciem ję­zy­ka. Dys­ku­sji teo­re­tycz­nych uni­kał, ale za to po­da­wał sztu­kę pu­blicz­no­ści, jak­by na pół­mi­sku z do­brej por­ce­la­ny. Cza­sem tyl­ko owi­jał się w ob­ło­ki za­gad­ko­we, w nie­do­mó­wie­nia ela­stycz­ne i w dy­gre­sje dy­plo­ma­tycz­ne, gdy cho­dzi­ło o dzie­ła war­szaw­skie­go pió­ra, o wy­ro­by ko­le­gów naj­bliż­szych… Ale tam, gdzie mó­wił o sztu­ce fran­cu­skiej, miał wy­jąt­ko­wy dar ta­kie­go ko­mu­ni­ko­wa­nia się z pu­blicz­no­ścią, że na­wet naj­mniej in­te­li­gent­ny czy­tel­nik or­jen­to­wał się do­sko­na­le w war­to­ści prem­je­ry, w za­ło­że­niach i cha­rak­te­rach osób dzia­ła­ją­cych.

Pi­sał pla­stycz­nie, przej­rzy­ście i zaj­mu­ją­co. I czu­ło się w każ­dem jego sło­wie, że bar­dzo głę­bo­ko ko­cha swój te­atr, któ­ry mu, jak po­wie­trze, nie­zbęd­ny jest do ży­cia, Ra­do­wał się każ­dym ta­len­tem ak­tor­skim, z pa­sją go szu­kał, z pa­sją go ho­do­wał. Dzień każ­dej prem­je­ry był dla nie­go dniem świę­ta. O każ­dej, choć­by naj­błah­szej kro­to­chwi­li, pi­sał całe szpal­ty. Nie opu­ścił ani jed­ne­go de­biu­tu. Na­wet po­pis w szko­le dra­ma­tycz­nej był dla nie­go uro­czy­sto­ścią.

Tego typu kry­ty­ków te­atral­nych nie ma już dzi­siaj War­sza­wa, bo te­atr prze­stał być ośrod­kiem ży­cia umy­sło­we­go sto­li­cy, bo zmie­ni­ła się i po­głę­bi­ła at­mos­fe­ra ca­łej na­szej kul­tu­ry.

Ale uchyl­my czo­ła przed trum­ną czło­wie­ka, któ­ry iak pies le­żał na stra­ży przy tej je­dy­nej w_o­wych cza­sach try­bu­nie na­ro­do­we­go ję­zy­ka i czu­wał nad tra­dy­cja­mi tej sztu­ki ak­tor­skiej, któ­ra w „Roz­ma­ito­ściach” mia­ła swo­ją świą­ty­nię, pro­mie­nie­ją­cą na całą

Pol­skę i znie­wa­la­ją­cą na­wet naj­wy­bit­niej­szych ar­ty­stów Fran­cji i Nie­miec do po­dzi­wu kor­ne­go.

Za­lew­ski nie był pion­je­rem no­wych dróg, ale W okre­sie ja­ło­wym na­szej li­te­ra­tu­ry dra­ma­tycz­nej, w chwi­lach, gdy prze­sta­ły już pło­nąć wiel­kie gwiaz­dy po­ezji, on swą pra­cą nie­zmor­do­wa­ną, swą wier­ną służ­bą, swą kul­tu­rą i ta­len­tem ra­to­wał ho­nor te­atru pol­skie­go, sy­cił jego głód re­per­tu­aro­wy, dał mu cały sze­reg sztuk wy­bor­nych w swej te­atral­no­ści i był do­sko­na­łym na­uczy­cie­lem tech­ni­ki sce­nicz­nej dla po­ko­leń póź­niej­szych.

„PAN PO­SEŁ”

Ko­me­dja w 3-ch ak­tach Mie­czy­sła­wa Fi­jał­kow­skie­go

Wieś i dwór! To je­den z tych mo­ty­wów li­te­rac­kich, któ­ry w ty­sią­cz­nych war­jan­tach roz­śpie­wał się w pol­skiej po­wie­ści i pol­skim dra­ma­cie. Śpie­wa­no go spo­łecz­nie i ero­tycz­nie, śpie­wa­no z sie­lan­ko­wym sen­ty­men­tem, z po­sęp­nym na­tu­ra­li­zmem, z de­ma­go­gją za­wzię­tą, śpie­wa­no epicz­nie, dra­ma­tycz­nie i li­rycz­nie, cała gama to­nów i barw, cała ko­lek­cja sty­lów, cała tę­cza ide­olo­gji.

A jed­nak w tej „wsi i dwo­rze”, któ­re prze­mó­wi­ły oneg­daj na sce­nie Roz­ma­ito­ści, jest coś no­we­go, coś jesz­cze nie wy­gra­ne­go na stru­nach li­te­ra­tu­ry pol­skiej. Ani to dzie­je „Hal­ki”, ani Kra­szew­ski, Orzesz­ko­wa, Prus, Ka­spro­wicz lub Rej­mont. Chwi­la­mi wpraw­dzie, jak­by za­błą­ka­ły się me­lo­dję Weys­sen­hof­fa, ale po­tem zno­wu brzmi to in­a­czej, jak­by coś, co się do­pie­ro ro­dzi w na­szych oczach, co włó­czy się już po sza­rych płach­tach dzien­ni­ków, ale cze­go jesz­cze ża­den ar­ty­sta nie prze­to­pił w pło­mie­niach swej wy­obraź­ni.

Bo­ha­te­rem bo­wiem ko­me­dji Fi­jał­kow­skie­go jest po­seł wło­ściań­ski, śro­do­wi­skiem: no­wi­cjat oby­wa­tel­sko – po­li­tycz­ny ludu pol­skie­go, ideą: od­ro­dze­nie Pia­sta w ży­ciu pu­blicz­nem pod pa­tro­na­tem de­mo­kra­ty­zu­ją­cej się szlach­ty, hu­mo­rem: par­wen­ju­szo­stwo chłop­skie, sztucz­ność po­stę­pu dwor­skie­go i kon­tra­sty sta­rych na­ło­gów z pę­da­mi ży­cia no­we­go, sym­bo­lem wresz­cie' mał­żeń­stwo pa­ni­cza z cór­ką wło­ściań­ską, któ­ra ma du­szę „za­cza­ro­wa­ną książ­ka­mi”.

Czy w tej ko­me­dji wszyst­ko jest świa­do­me, czy wy­ro­sło z ide­owych za­mie­rzeń, czy też tyl­ko wplą­ta­ło się, mimo woli au­to­ra, do re­ali­stycz­no – ko­me­djo­wych ob­ser­wa­cji, jak to cza­sem zda­rza się u ta­len­tów moc­nych, choć na­iw­nych w swej li­te­rac­ko­ści, – to py­ta­nie zo­sta­wiam otwar­te. Bóg je­den wie, ja­kie­mi dro­ga­mi nie­kie­dy „duch cho­dzi”. Po­wsta­je coś poza wolą twór­czą. Po­sia­no żyto, a wśród kło­sów wy­strze­li ja­kiś kwiat. I sam po­eta się dzi­wi, skąd się to wzię­ło, W ten spo­sób po­wsta­ją cza­sem rze­czy bar­dzo sil­ne w swej nie­świa­do­mej głę­bi, ale czę­ściej, szcze­gól­nie w struk­tu­rze dra­ma­tycz­nej, wy­ma­ga­ją­cej wię­cej ce­lo­wo­ści, niż któ­ry­kol­wiek z ro­dza­jów li­te­ra­tu­ry, nie­rów­ne lub za­mglo­ne w wy­ra­zie ide­owym.

Taka też jest, po­mi­mo wszyst­kich swych za­let, ko­me­dja Fi­jał­kow­skie­go. Zro­dzo­na ona z ech owe­go prze­ło­mu po­li­tycz­ne­go Ro­sji, gdy po woj­nie ja­poń­skiej pod gro­zą re­wo­lu­cji, sa­mo­władz­two car­skie zgo­dzić się mu­sia­ło na roz­sze­rze­nie swo­bód oby­wa­tel­skich, Był to tyl­ko su­ro­gat kon­sty­tu­cji i może na­wet pa­ro­dja par­la­men­ta­ry­zmu, ale bądź co bądź, w gra­ni­to­wym mu­rze otwar­ła się ja­kaś fur­ta wol­no­ści i po­szedł po­ca­łym kra­ju jak­by głos dzwo­nów da­le­kich. Drgnę­ła Ro­sja, drgnę­ła i Pol­ska. Czy pa­mię­ta­cie pierw­sze wy­bo­ry? Ten szum no­wych my­śli, ten po­ród no­we­go ży­cia? Wieś i dwór! Ja­kieś gło­sy nie­zna­ne, ja­kieś sztucz­ne przy­mie­rza, ja­kieś wy­si­lo­ne re­ali­za­cje idei, ja­kieś świ­ty z po­zo­ru nie­co te­atral­ne, a jed­nak za­ru­mie­nio­ne uświa­do­mio­ną wolą na­ro­du.

Wszyst­ko, co bły­ska­ło w ko­sach ra­cła­wic­kich, co tę­sk­ni­ło w psal­mach Kra­siń­skie­go i wiel­kich snach Mic­kie­wi­cza, co mo­dli­ło się da­rem­nie w ide­olo­gji de­mo­kra­tycz­nej 63-go roku, mia­ło na­gle stać się czemś wię­cej, niż ma­rze­niem po­etów, niż epi­zo­dem epo­pei ko­ściusz­kow­skiej, niż ha­słem po­wstań­czem. Ro­dzi­ła się nowa Pol­ska i nowe oby­wa­tel­stwo oj­czy­zny. Śla­dem Ga­li­cji i Po­znań­skie­go wstę­po­wał lud nasz do se­na­tor­skiej sali i sia­dał na krze­słach ku­rul­nych. Wo­ła­no go, uczo­no i bło­go­sła­wio­no. Pierw­sze pró­by, pierw­sze zma­ga­nia się idei z ży­ciem, teo­r­ji z prak­ty­ką. Cały ko-nizm i sztucz­ność sce­nicz­nych de­biu­tów, cała nie­pew­ność eks­pe­ry­men­tów spo­łecz­nych, cały en­tu­zjazm mło­dej wia­ry i scep­tyzm sta­rej ru­ty­ny! Tak się uro­dził u nas chłop-po­seł. Chłop jak dąb, gęba od ucha do ucha, księ­dza pod pa­chę trzy­mał na pro­ce­sji, chy­trze ga­dał ze straż­ni­kiem, mą­drze pra­wił przy kie­lisz­ku w karcz­mie, czy­ty­wał Zo­rzą i Ga­ze­tą świą­tecz­ną, cza­sem prze­wod­ni­czył w kół­kach wło­ściań­skich, cza­sem dom lu­do­wy bu­do­wał, a w obo­rze miał dój­ki naj­lep­sze, a w staj­ni kla­cze nie gor­sze od dzie­dzi­co­wych, i dry­lem siał i ziar­no wy­bo­ro­we do sie­wu spro­wa­dzał, i każ­de­mu z sy­nów go­spo­dar­stwo ku­po­wał i dla każ­dej z có­rek wia­no, jak się pa­trzy, skła­dał.

Z ta­kich to chło­pów ród swój wie­dzie „Pan po­seł” Fi­jał­kow­skie­go. Pie­czę­tu­je się Pia­stem. Z bal­la­do­wych tra­dy­cji wziął ta­jem­ni­cę mno­że­nia ziar­na w spi­chler­zach i cno­tę go­ścin­no­ści i mą­drość chłop­skie­go ro­zu­mu i umie­jęt­ność rzą­dów w gro­ma­dzie. Ale po dłu­giej dro­dze od le­gen­dy pra­wie­ków do pro­zy dnia dzi­siej­sze­go tro­chę za­po­mniał, dużo się na­uczył i sta­nął przed nami, prze­dziw­nie nowy, a jed­nak prze­dziw­nie swój. Piast, co nie z anio­ła­mi, lecz z Pu­risz­kie­wi czem gada! I nie cze­ka w po­ko­rze go­łę­bie­go ser­ca na cud,aż lud go kró­lem obie­rze, lecz sam o swo­je kró­le­stwo w gro­ma­dzie za­bie­ga i przy­mie­rza po­li­tycz­ne mię­dzy wsią a dwo­rem ukła­da i nie­zgo­rzej od swe­go ia­śnie pana dba o to, co o po­śle chłop­skim w ga­ze­tach na­pi­szą.

Ten Ma­ciej Kłos, to jed­na z naj­świet­niej­szych fi­gur ko­me­djo­wych ostat­niej doby, to pa­sport li­te­rac­ki dla ta­len­tu p. Fi­jał­kow­skie­go. Bije od nie­go żywa moc, nie ta wiel­ko­lu­dów lub świę­tych, nie ta z pro­pa­gan­dy chło­po­ma­nów, lecz ta, któ­ra idzie z nie­śmier­tel­no­ści typu pia­stow­skie­go, za­klę­tej w je­den z kształ­tów przej­ścio­wych kul­tu­ry no­wo­cze­snej.

Wo­bec por­tre­tu Kło­sa wszyst­ko inne w ko­me­dji „Pan po­seł” wy­da­je się szki­cem piór­ko­wym, cza­sem zręcz­nym, cza­sem, mia­no­wi­cie tam, gdzie szlach­ta prze­ma­wia ze sce­ny, tro­chę sza­blo­no­wym i kon­wen­cjo­nal­nym. Ale ca­łość żyje. Żyje jako wieś, jako dwór, jako chwi­la prze­ło­mo­wa epo­ki.

Czy jed­nak żyje ro­mans?

Ma­ciej Kłos ma cór­kę. Niby chłop­ska dziew­czy­na, a niby pa­nien­ka. Była w mie­ście na pen­sji. Trzy kla­sy skoń­czy­ła, po­tem ją do szko­ły go­spo­dar­skiej od­da­no. Cho­dzi koło kur­ni­ka i koło obo­ry, ale i dzie­ci uczy w ochron­ce i pięk­ne książ­ki czy­ta. Olśnio­na „Pa­nem Ta­de­uszem”, „za­cza­ro­wa­na” li­te­ra­tu­rą.

A do pięk­nej Han­ki za­le­ca się pa­nicz, syn dzie­dzi­co­wy. Ot! taki z ro­dzi­ny „Wic­ków i Wac­ków”. Ani to mą­dre, ani bar­dzo głu­pie, ani złe, ani do­bre. Pa­nicz z fu­zyj­ką, w pa­lo­nych bu­tach, ze szpi­cru­tą w ręku, a imię jego: sto ty­się­cy.

Ko­cha­ją się. Pa­nicz we­so­ło, pa­nien­ka smut­nie. Kto­by tam my­ślał o mał­żeń­stwie. Ona me śmie, iemu ani w gło­wie.

Ale ten Wi­cek czy Wa­cek za­czy­na się wzru­szać epo­ka­la­ną czy­sto­ścią i pro­stem ko­cha­niem dziew­czy­nie!

ny. Coś mu się ma­rzy. A gdy­by tak… Sta­ry dzie­dzic już coś zmiar­ko­wał. Hm! Dja­beł nie śpi. Oj­co­wie za­czy­na­ją sza­chro­wać.

Rów­ność… oczy­wi­ście! Ale to się tyl­ko tak mówi na wie­cach. W ży­ciu to in­a­czej wy­glą­da. Wio­sna mi­nie, mło­dość mi­nie, a po­tem co? Lu­dzie za­czną się uśmie­chać, para by­ła­by nie do­bra­na. Niech „Pan po­seł” wy­pra­wi cór­kę do mia­sta, do­sta­nie za to kil­ka ty­się­cy na po­sag.

Tro­chę Kło­so­wi mar­kot­no. Za­wszeć by­ło­by ład­niej być te­ściem mło­de­go dzie­dzi­ca. Ale pie­niądz tak­że ład­ny. Moż­na­by dwie włó­ki grun­tu do­ku­pić. A mło­dzi?

Ta sce­na jest naj­słab­sza w ca­łej ko­me­dji, Pa­nicz przy­cho­dzi się że­gnać. I on po­sta­no­wił wy­je­chać. Ko­cha, lecz że­nić się nie może. Na­gle jed­nak na­my­śla się. Niech się dzie­je, co chce. Ca­łu­je sta­re­go Kło­sa, ary­sto­kra­tycz­ne­mu pa­pie przy­po­mi­na jego wie­co­wą de­mo­kra­tycz­ność: – pa­nie or­ga­ni­sto śpie­waj pan Veni Cre­ator!

Moż­na­by się osta­tecz­nie po­go­dzić na­wet z nie­co ope­ret­ko­wą fak­tu­rą tego za­koń­cze­nia, gdy­by samo mał­żeń­stwo pa­ni­cza i chłop­ki była psy­cho­lo­gicz­nie uza­sad­nio­ne.

Miał au­tor dwie dro­gi do wy­bo­ru: Albo przed­sta­wić pa­ni­cza, jako typ ide­owy; sen­ty­men­tal­ne­go chło­po­ma­na czy szcze­re­go, drwią­ce­go z prze­są­dów kla­so­wych de­mo­kra­tę, albo dać mu du­szę na­mięt­ną, bez­względ­ną w ko­cha­niu i nie­na­wi­ści, nie uzna­ją­cą żad­nych pęt, idą­cą na prze­bój. Pa­nicz jed­nak nie jest ani tem ani owem. Jest to nie­odrod­ny syn swe­go ojca, czło­wiek bez twa­rzy, a ra­czej z twa­rzą kli­szo­wą, jed­ną z Bóg wie ilu od­bi­tek. Taki pan, co do­brze tań­czy ma­zu­ra, do­brze pije, żeni się w swo­jej sfe­rze, go­spo­da­ru­je nie­źle, a na sta­rość zo­sta­je może na­wet rad­cą To­wa­rzy­stwa kre­dy­to­we­go. Ani ide­owiec, ani cha­rak­ter z pło­mie­ni. Cały tez jego sto­su­nek do Han­ki jest w dwóch pierw­szych ak­tach ko­me­dji tyl­ko „ka­wa­ler­skim''. A może się uda?! Ani jed­ne­go tonu wiel­kiej na­mięt­no­ści, ani jed­ne­go rysu mofc­ne­go czło­wie­ka, A tacy lu­dzie czę­sto Han­ki uwo­dzą, ale nig­dy się z nie­mi nie że­nią.

I oto dla­te­go całe to mał­żeń­stwo, gdy­by mu na­wet przy­znać zna­cze­nie sym­bo­licz­no­ści, jest psy­cho­lo­gicz­nie ra­żą­ce.

A jed­nak p. Fi­jał­kow­ski ma ta­lent. Po­my­lił się w ko­chan­kach, tu i ów­dzie nad­użył może ta­niej te­atral­no­ści, za­ma­zał bar­wę ide­ową lub nie sta­nął na wy­so­ko­ści tech­ni­ki współ­cze­snej, ale to wszyst­ko oku­pił du­szą wsi pol­skiej, elek­try­zo­wa­nej prą­da­mi no­wej epo­ki, – du­szą, któ­ra w ko­me­dji jego ru­mie­ni się, jak maki w chłop­skiej psze­ni­cy. No! i dał Kło­sa. Ten chłop zo­sta­nie w li­te­ra­tu­rze jako ar­ty­stycz­ny do­ku­ment epo­ki, zo­sta­nie w te­atrze jako praw­da, pul­su­ją­ca ner­wem ko­me­djo­wym, zo­sta­nie wresz­cie w tra­dy­cji ak­tor­skiej, jako je­den z naj­pięk­niej­szych klej­no­tów w re­per­tu­arze Fren­kla.

Gdy­by któś wy­rzeź­bił chło­pa, dźwi­ga­ją­ce­go na swych bar­kach Pol­skę, jak Atlas dźwi­gał skle­pie­nie nie­bios, po­wi­nien­by temu chło­pu dać kształt i wy­raz Fren­kla. Wszyst­ko w nim było. I za­pach zie­mi i wiatr, co zgi­na to­po­le, i śmiech wsi pol­skiej i praw­da du­szy chłop­skiej. Nie wiem, komu wię­cej za­zdro­ścić. Czy ar­ty­ście, czy au­to­ro­wi, że zna­lazł ta­kie­go ar­ty­stę?

„PO­LI­TY­KA”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: