- W empik go
Teatr po wojnie: Premjery warszawskie 1918-1924 - ebook
Teatr po wojnie: Premjery warszawskie 1918-1924 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OD AUTORA)
Zanim przystąpię do wydania owoców 30-letniej pracy w dziedzinie krytyki teatralnej, a tem samem poniekąd historji teatru naszego z końca XIX i początków XX stulecia, ogłaszam ten mały zbiorek impresji premjerowych, charakteryzujących twórczość polską w teatrze powojennym na scenach odrodzonej ojczyzny.
Nie jest to próba syntezy literackiej. Są to wrażenia sprawozdawcy dziennikarskiego, który niezwłocznie po premjerze, miedzy północą a świtem, spowiada się przed publicznością z tego, co przed chwilą czuł, widział i słyszał w teatrze.
Zdaje sobie dobrze sprawę z wszystkich ułomności, połączonych z takim rodzajem pracy literackiej, mniemam jednak, że dla dziejopisa teatru polskiego, który kiedyś pokusi się o zobrazowanie epoki, jej ludzi i odczuwań, o charakterystykę środowiska, w którem rozwijała się twórczość wyzwolonego narodu, właśnie bezpośredniość tych zwierzeń będzie latarnią, ułatwiającą mu orjeniowanie się w psychologji momentu, w nastrojach społecznych, w niezliczonych zależnościach rozwoju teatralnego. Zresztą dla oceny indywidualno-
Rękopis książki wraz z niniejszą przedmową złożył ś… p. Wł. Rabski (t 31.VII.1925) redakcji „Biblioteki Dziel Wyborowych” w maju b, r, sci twórczych, ich ewolucji stopniowej, ich prób, błędów i dojrzewań, znajdzie się moje właśnie w tych refleksach premjerowych jakaś pożyteczna wskazówka.
Wiec to, co o dramacie i komedji polskiej pisałem między rokiem 1918 – 1924, podaję tu w tej samej formie, w której się rodziło.
Na gorąco, w błyskawicowym pośpiechu, w chaosie wrażeń, spływających nie tylko ze sceny, lecz przyniesionych nieraz z ulicy i zmieszanych z atmosferą premiery.
„Szkice piórkiem” – i nic więcej. Na razie tylko tyle.
Władysław Rabski
Rok 1918
„RAPTUS PUELLAE”
Komedia w 3 aktach Z. H. Morstina
Gdy na scenie "Teatru Polskiego" zakwitły przed kilku laty „Lilje p. Morstina, zdawało się wszystkim, że rozwija się przed nami piękny kwiat młodego talentu. To nie było jeszcze gorąca i koturnowa muzyka wielkiego dramatu, ale to było już tchnienie poezji, to były mistyczne szepty tragicznej legendy.
Przyszło potem „Szlakiem legjonów”. Tu i ówdzie znowu coś błysnęło i każdy z nas czekał, każdy wpatrywał się z miłością w drobiny złota, ukryte w bryłach rudy dramatycznej, i nikt nie przemówił złem słowem do szukającego swej drogi autora, Ale były już wówczas złe przeczucia, był jakby głuchy niepokój w echach tej premjery.
Wystawiono wreszcie przed kilku miesiącami „Marynę”. Ta miniatura teatralna jednak tak szybko zniknęła z afisza, że gdy po różnych mękach emigracji znalazłem się znowu w ogrodach sztuki polskiej, przeczytałem już tylko nekrolog „Maryny”. I przeczytałem jednocześnie garść wierszy legjonowych – prześlicznych wierszy Morstina. Za to, że je napisał, wybaczone mu będzie wiele, może nawet to „Porwanie panny”, które wczoraj fałszowało uśmiechy Fredry i Blizińskiego na scenie „Rozmaitości”.
A jednak trudno już łudzić się dalej, trudno obronić się wrażeniu, że ten ostatni utwór Morstina to jedna z najprzykrzejsze omyłek literatury. Bo tu nie chodzi o jakieś zboczenie fantazji, o jakieś konwulsyjne miotanie się młodych genjuszów, o jakąś mniejszą lub większą zależność od cudzych wpływów i wzorów, o jakieś zuchwałe porwanie się na niedościgłe tematy, o jakiś zmanierowany barok formy literackiej i jak się tam ieszcze nazywają wszystkie dziecięce choroby różnych orlątek sztuki i poezji. Tu chodzi o to, że "Raptus puellae" nie należy właściwie ani do złej ani do dobrej sztuki, bo z sztuką wogóle nie ma prawie nic wspólnego. Jest to jakby jałowa oracja człowieka, który gotów 3 godziny przegadać, nie mając nic do powiedzenia i który w dodatku się jąka.
Jakby dwóch łudzi pisało „Lilje” i „Porwanie Danny”, dwóch łudzi z których jeden jest poetą, a drugi tylko fabrykantem wierszy, ieden artystą o wielkim tonie choć z niewyrobioną techniką, drugi pensjonarką, brzdąkającą na fortepianie.
A jednak w pierwszym akordzie sztuki zdawać się mogło, że talent mówi ze sceny. Dwie kobiety: coś niby sentymentalnie – lubieżna Telimena i coś w rodzaju Anielki Fredrowskiej z rumieńcem Julji Capuletti. A wśród nich młodziutki artysta, umęczony już zmysłowym przepychem wspaniałych złocieni i marzący o pączku róży, kwitnącej w polskich ogrodach.
Łudziliśmy się przez chwilę, że z tej walki dwóch typów kobiecych o serce malującego Romea, na tle lip, bzów, jaśminów i purpury zachodzącego słońca, z a-kompanjamentem przesądów staro – szlacheckich, konceptów zabłąkanego na dwór jaśnie – pański, cygana-artysty i nieudatnych konkurów jakiegoś arystokratycznego idjoty, rozwinie się, nie zbyt może głęboka i pomysłowa, ale jędrna, żywa, pulsująca krwią mło… da, pachnąca wiosną, i złocona uśmiechami literacki mi komedja.
Ale nagle jakby któś odstroił wszystkie struny skrzypcowe. Smyczek zapiszczał. Tony się rwały, mieszały, zgrzytały. I mniejsza już o to, że w całem uje ciu tematu nie ma ani śladu dramatyczności że nic tu prawie się nie wikła, nie walczy, nie wypręża ale co gorsza, wszystkie fizjognomje ludzkie sa zamazane albo wyrażone w bladych ogólnikach najbanalniejszego szablonu.
Czy to rezoner sztuki, cygan artystyczny Iwo, czy poszukiwaczka sensacji erotycznych Julja, czy bohater romansu Henryk, czy nawet Hanna z rodu Capulettich, każda z tych postaci łamie się, rozkleja i, zaledwie w jednej scenie ustali swe rysy, w drugiej je z pewnością tak skrzywi, jakby się lękała, że któś ja pozna i po imieniu zawoła. A reszta to kliszowe odbitki na złym fotograficznym papierze, – komunały psychologiczne lub w najlepSzym razie owe karykatury teatralne najpośledniejszego gatunku, o których ktoś Dowiedział: "Czemu to każdy hrabia na scenie musi być zawsze idjotą?" Ale z wczorajszego hrabiego śmieli się ludziska. Może Drzez szacunek dla naszego "dyrektorjatu", a może dlatego, że to właśnie hrabia Morstin pokazał język hrabiemu Albertowi.
A djalog? Znam złe, bardzo złe komedje w których jednak jest pieczątka herbowa literatury: błyszczący dowcip, świetny paradoks fajerwerki stylu, a choćby tylko żywo, inteligentnie, zajmująco prowadzone duety bohaterów. Ale Morstin, autor rapsodów legionowych, daje tylko rymy. Jego djalog w Porwaniu panny" jest niemiłosiernie banalny. Gdy się uśmiech to konceptem kalendarzowym. Gdy aforyzmu-je, to jakby nie był Morstinem.
Dlaczego jednak wystawiono tę przykrą pomyłkę talentu? Rozumiem, że gdy któś jest Gothem, to przez pietyzm wystawić można nawet jego „pomyłki”, nawet jego dla uciechy dworu wejmarskiego komponowane figielki, ale Morstin niema jeszcze prawa do pietyzmu, a jego „strzepnięcie pióra” jest tylko kleksem, nie literacką pamiątką po wielkim pisarzu.
Raz jeszcze pytam: Dlaczego wystawiono „Porwanie panny?” Zła to zasługa dla teatru i zła dla młodego autora, który, pomimo wszystko, jest przecież poetą.
„RYCERZ Z ŁABĘDZIEM”
Historja romantyczna w 3-ch aktach Brunona Winawera
Stało się tak, ze przez 3 lata wojny nie widziałem teatrów warszawskich i kilka tu imion wypłynęło, kilkanaście sztuk dobrych i złych się urodziło, które znam tylko z tytułów, niekiedy z odgłosów prasy, zabłąkanej na daleką obczyznę, lub z opowiadań kolegów.
I pan Winawer jest dla mnie nowym człowiekiem. Mówiono mi tylko, że w tem morzu aktualności scenicznych, które w latach wojny zalewało sceny warszawskie, morzu, przeważnie mętnem i nie dającem nic, prócz wody słonej, choć czasem iluminowanej reflektorami sprytu i spekulacji zręcznej, sztuki jego były jak wyspy zielone. Mówiono mi, że dał dwie krotochwile wojenne, których śmiech eksportowano nawet do Wiednia i Berlina. Było to w owych czasach, gdy obie stolice Europy centralnej śmiały się jeszcze z całego świata, a może najjadowiciej z Polaków. Pan Winawer nie zepsuł im tego humoru, czekając cierpliwie, aż wyręczy go Foch i Wilson. Niech teraz na pocieszenie pośle im. „Rycerza z łabędziem”.
Nie wiem tylko, czy angielski bohater tej „historji romantycznej”, która jest właściwie groteską, nie be dzie dysonansem w niemieckiem „Gott strafe Eng Land”, bo z Lohengrinem ma on niezmiernie mało współ nego, ale za to tak się rusza i mówi, jakby Shaw prze" robił ohnetowską „Miłość ubogiego młodzieńca” a Mir beau pożyczył mu kilka sytuacji i tonów z swego dżentelmeńskiego „Złodzieja”. Mieszanina zatem bardzo sympatyczna i oryginalna, ale dla anglofobów berlińskich chyba na razie jeszcze nie ponętna.
Warszawa jednak zakochała się wczoraj w panu Percy Paramor, a pan Junosza – Stępowski zaniepokoił znowu w tej roli 500 wdów, panien, mężatek i rozwódek. Wszystkie już mdlały z rozkoszy, widząc go całującego na filmie, a do reszty oszaleją od pocałunków jego w teatrze. Obawiam się nawet, że ten „Rycerz z łabędziem” stanie się niebezpieczną reklamą dla pana Thuguta i Moraczewskiego, bo występuje z czerwonym sztandarem w ręku, a całuje tak ładnie, jakby naczelnem hasłem socjalizmu było: „Zakochani wszystkich krajów łączcie się”.
Internacjonalizm tej winawerowskiej groteski jest bez zarzutu. Bo wyobraźcie sobie, że pan Percy Paramor, urodzony w Anglji, ale wychowany w Polsce, przyjeżdża w początkach wojny do Warszawy, jako emisarjusz polityczny belgijskiego socjalisty Vander-weldego, i zakochuje się w baronowej Izie Nemeti, która pochodzi wprawdzie z sarmackiego rodu, ale wyszła za Węgra. I ta międzynarodowość jest właściwą osią i sprężyną wszystkich komedjowych powikłań.
Pan Percy Paramor bowiem, kryjąc się przed agentami „Ochrany” warszawskiej, znajduje przytułek u pokojówki pani Nemeti, która właśnie rozwiodła się z mężem i wyjechała na wieś. Pałac w Alei Koż jest pusty i tu nocuje agent Vanderweldego, tu w bieliźniarce pani baronowej kryje proklamacje pacyii-styczne, które pod strażą pasportu angielskiego przewiózł szczęśliwie do Warszawy.
Ale nagle dzieje się rzecz okropna. Piękna pani Nemeti, jest żoną Węgra, a zatem, lubo już zdążyła pozbyć się obrączki ślubnej, pozostała w obliczu prawa międzynarodowego Węgierką. To samo już wystarczało w początkach wojny europejskiej, aby przejechać się trzecią klasą na Sybir. A w dodatku ktoś zadenuncjował. Otrzymała z Pesztu jakieś dokumenty rozwodowe od męża czy coś w tym rodzaju – ale iluż to ludzi zawisło na szubienicy pod jeszcze błahszym pozorem!
Rewizja! Do pałacu, w którym śpi Paramor, syn angielskiego trenera, z zawodu elektrotechnik, wpadają żandarmi rosyjscy, a w tej chwili krytycznej delegat Vanderweldego z porady polskiej pokojówki i jej brata „Wicka socjalika”, recte Józka Łabędzia, którzy „znają miejscowe obyczaje”, zawija kilka sztuk porcelany w serwetę, kryje się na balkonie i, jeśli go znajdą, zdecydowany jest udawać złapanego na gorącym uczynku złodzieja. A juści!
Bo złodziej dostanie trzy miesiące kozy i tyle, a emisarjusz – socjalista poszedłby na całe życie do taczek!
Ale nie znaleźli człowieka, znaleźli tylko bibułę. Sprawa stała się bardzo interesującą. Pani Nemeti okazała się nie tylko szpiegiem, ale i socjalistką w dodatku. A zatem gratka nielada!
Zaledwie jednak żandarmi opuścili dom zapowietrzony, porwawszy z sobą pokojówkę do kancelarji ochrany, zajechała niespodziewanie…ona: piękna pani Nemeti, szpieg w spódnicy, kryjący proklamacje Vanderweldego między koszulami z batystu.
Co to jest? Salon cały w ruinie. I jakiś szmer na balkonie… Któś ty? – Złodziej! – Strzelę. – Strzelaj – Ręce do góry! – Już!
A potem… Uśmiechała się w Winawerze Zapolska, teraz uśmiecha się Mirbeau, a niebawem parskać zacz ne Shaw. Gdyby bowiem elektrotechnik angielskizdobywać zaczął serce baronowej węgierskiej "bólem,co milczy i dumą która zabija" byłoby to „romansem dla szwaczek, a pan Winawer boi się banalności iak Niemcy tanków angielskich. Więc na gwalt przerabia go i stylizuje według shawowskich modeli.
Baronowej grozi szubienica i jeden jest tylko ratunek: jeśli z węgierki stanie się angielką. Królestwo, całe królestwo za pasport z podpisem Greya! Jeden jest tylko pod ręką, a ten jest własnością…..złodzieja".
Co robić?
Ale złodziej jest przemiły w swej bezczelności i w swem polerowanym cynizmie. Jego aforyzmy o małżeństwie pękają jak race. Jego drwiąca miłość ma dla damy rafinowanej urok sadystycznej pieszczoty. Jeszcze chwila… Już jadą do kaplicy anglikańskiej. A po kwadransie chłodny ukłon. Pan Paramor znika, lady Paramor zostaje sama pod strażą pasportu angielskiego.
No! a potem akt III. Czyż mam koniecznie opowiadać, co sami już wiecie oddawna. Winawerowski Lohengrin odszedł od swojej Elzy, ale nie dlatego, że „panienka chciała się dowiedzieć, z kim miała przyjemność”, lecz dlatego, że jako dżentelmen nie chciał nadużywać sytuacji no! i że publiczność żąda koniecznie trzech aktów, więc trzeba było w drugim uciec, a w trzecim powrócić.
I wrócił. Powiedział jeszcze kilka błyszczących paradoksów, radził, aby, wobec zbliżającej się do Warszawy armji niemieckiej, żona jego co tchu się rozwiodła i wyszła za kogoś z pasportem mnie, kompromitującym, przeraził niespodziewanie rodzinę baronowej wyznaniem, że nie jest wcale Paramorem z Londynu lecz Pomerancem ze Zgierza, i wkońcu usłyszał w czerwonym, jak sztandar pana Thuguta, pocałunku: Nie mów, kim jesteś, wiem, żeś mój mąż i kochanek.
Taka jest historja nowego Lohengrina i Elzy. Krzyczy, zgrzyta, parska, gwiżdże i skacze z podłogi na stół, ze stołu na żyrandol, a uwiesiwszy się u świecznika, jak małpa za ogon, szczerzy wszystkie zęby i woła o brawo.
Pan Winawer jest wirtuozem groteski. Jego humor jest bezczelny. Jego niespodzianki strzelają jak petardy. Niema w tem wszystkiem nic polskiego, ale jest kultura kawiarni literackich nad Dunajem i Sprewą, jest temperament semicki, jest fantazja humorystyczna i nerw teatralny. Czasem tak śmieje się Makuszyński i Zapolska, ale na dnie ich śmiechu zawsze coś wyje, coś łka. Winawer z wrzaskiem wlatuje na scenę i z tysiącznych reminiscencji lepi pstrokate środowisko, w którem wszystko jest ustanowione pod kątem dobrego konceptu, a jeśli czasem nawet zarumieni się miłość lub błyśnie łza, to tylko po to, aby sama siebie dowcipem wysadzić w powietrze i olśnić gapiów swym fajerwerkiem. Jego „Rycerza z łabędziem” grać można na każdej scenie, we wszystkich językach, i wszędzie z powodzeniem udawać on będzie… oryginał. Nie jest to śmiech polski, ale dobry śmiech wielkomiejskiego Kosmopolisu.
„PANI CHORĄŻYNA”
Sztuka w 4-ch obrazach na tle historycznem Stefana Krzywoszewskiego
Zdaje mi się, że zmniejszałaby się znacznie liczba nieporozumień między krytyką, publicznością i autorami, gdyby nasze teatry dramatyczne zaczęły więcej specjalizować swoje repertuary. Dziś teatr Rozmaitości ma niemal ten sam rodzaj mieszany, co teatr Polski i nawet teatr Maty, z drobnemi tylko odmianami, które nie zależą wcale od innych zamierzeń, lecz od różnic w rozmiarach sceny, urządzeniach technicznych i środkach wystawy.
A w dodatku brak nam teatru ludowego w stylu poważnym. Przecież teatrzyk na Pradze jest tak mały, tak prymitywny w budowie sceny i widowni, tak ubogi w dekoracjach, kostjumach, rekwizytach i talentach aktorskich, że trudno się dziwić uprzedzeniom autorów do tej właśnie sceny. Premjera na Pradze to dla Warszawy to samo, co premjera w Kielcach lub Radomiu, i nawet mniej jeszcze,
I to jest źle. Bo gdybyśmy mieli teatr ludowy lub, ściślej mówiąc, popularny o takim poziomie, jak np. teatr typu w Budapeszcie, to niejeden z naszych autorów znalazłby tam właśnie przy doskonałem wykonaniu odpowiedniejsze dla charakteru swych sztuk audytorjum, a takie teatry, jak Polski lub Rozmaitości, nie byłyby zmuszone przeplatać swego repertuaru dramatami i komedjami, które właściwie należą do programu sceny ludowej.
Ale cóż ma np. począć Stanisław Kozłowski, który bez pretensji do tworzenia wielkich dramatów, chce dać trochę historji w djalogach, przypomnieć, jak to dawni ludzie żyli, myśleli i działali, pokazać w zręcznie ułożonych obrazach, jak to się bawiono pod „Blachą”, jak to cechy staromiejskie kłóciły się i radziły w kamienicy „pod Okrętem”, To nie jest wielka sztuka, lecz to jest sztuka stosowana dla celów pedagogji narodowej, zbyteczna dla tych, których wzrusza tylko Moc twórcza i Piękno, ale bardzo pożądana dla tłumów szerokich. Gdzież ma autor polski wystawić takie utwory? I co ma mu powiedzieć teatr Polski lub Rozmaitości, jeżeli z konieczności musi być teatrem dla wszystkich, nie tylko dla wybranych?
Gdybyśmy mieli w Warszawie scenę popularną w wielkim stylu, byłaby to, oczywiście, najodpowiedniejsza arena dla „Pani chorążyny” Krzywoszesw skiego, który pod wpływem chwili dziejowej wyskoczył nagle ze swego deptaka komedji mieszczańskiej i zapragnął przypomnieć ludziom „cud dziejów”. Konstytucji trzeciego maja.
Nie jest to chyba grzechem, że zręczny obserwator małego życia, uśmiechnięty ironicznie portrecista różnych Bronek i Hammelbeinów, zwrócił niespodziewanie swe oczy w tej świętej godzinie, gdy wokół brzmi Alleluja narodu, ku wielkiemu słońcu konającej Pclski. A jeśli nie stało mu mocy natchnienia, aby zakląć w potężne dzieło sztuki cudowną wizję orzesz-łości, to któż mu odmówi prawa być pedagogiem maluczkich, pokazać tłumom, jak dawniej Polskę kochano, i budzić w nich świadomość, że ta zamordowana ojczyzna, obok mroków hańby narodowej, miała purpurowy świt odrodzenia, obok Branickich – Kołłątajów, Potockich i Małachowskich?
Stawiam to pytanie dlatego, że kilku egzaltowanych i psychologją modnych bojówek przesyconych reprezentantów najmłodszej literatury usiłowało w sposób nigdzie na świecie nie praktykowany, zamienić podczas premjery teatr na sale wiecową i odczytać publicznie już po drugim akcie jakiś protest rewolwerowy przeciw autorowi „Pani chorążyny”, odmawiającej mu prawa przemawiania „z pierwszej w Polsce sceny” o konstytucji 3-go maja.
Mniejsza już o to, że żaden z nich nie mógł znać sztuki, której rękopisu dyrekcja ani na chwilę nie wypuściła z ręki, i że protest napisany był i wydrukowany na kilka dni przed premjera, a zatem w swych motywach jest conajmniej podejrzany. Ale dlaczegóż to ci młodzi obrońcy wielkiej sztuki, nie protestowali, gdy w Rozmaitościach grano „Obronę Częstochowy”, a w Polskim „Kilińskiego”? Oba te utwory należą przecież do tego samego typu co „Pani chorążyna”. Żaden z nich nie jest wielką poezją, żaden nie jest ani „piękny, ani „dostojny”, ani „natchniony”, a jednak każdy uświadamia i budzi ojczyznę w tysiącach umysłów i serc uśpionych.
Gdy niema teatru popularnego, nie krzyczmyż w niebogłosy, że „pierwsze sceny polskie” występują czasem w jego roli. Ten gest pogardzających gustami motłochu arystokratów jest najdziwniejszy w tej właśnie chwili, gdy się tak głośno woła: „Z ludem i wszystko dla ludu!” Sztuka Krzywoszewskiego to dobra, pełna barw efektownych i miłych melodji, lekcja historji, która z pewnością nikogo nie zgorszyła, a dla wielu była pożytecznym drogowskazem i ciepłem tchnieniem wiosny narodowej.
Więc pocóż cały ten krzyk?
Jak szydło z worka, wyłazi z tego skandalu pogoń za sensacją, namiętne pragnienie zwrócenia na siebie uwagi i wpływ grasującej po kraju anarchji..
Inna rzecz, oczywiście, czy próba Krzywoszewskiego, aby dostroić się do wielkiego tonu godziny dziejowej, odpowiada naturze jego talentu. Musiał zadać gwałt swej indywidualności, musiał piąć się na góry wysokie, on, który tylko na szerokich i wyjeżdżonych gościńcach pewnym porusza się krokiem. Więc zląkł się na krawędziach skał i zaczął przemawiać jakimś głosem nieswoim i jął swą teatralność ubierać w mgły symboliczne Wyspiańskiego, ale to wszystko nie zastąpiło mu skrzydeł, nie podniosło jego zręcznej obrazkowości do wyżyn poezji,
Odejmijmy „Pani Chorążynie” pretensjonalność nienaturalną djabelskiego menueta, który poprzedza efektowny djalog posłów narodowych wielkiego sejmu z królem Stanisławem Augustem, odejmijmy jej zgoła zbyteczną i operetkową maskaradę bohaterki, przebierającej się w mundur ułański, aby złożyć nocną wizytę w pałacu łazienkowskim, a pozostanie miłe malowidło w stylu Kozłowskich i Stefanów z Opatówka – malowidło bez charakterów wilkich, bez kolizji mocnych, bez kompozycji zwartej, ale zajmujące swym korowodem postaci historycznych, dobrze archaizowanym djalogiem, i barwną teatralnością scen rodzajowych.
Rok 1919
PO ZGONIE KAZIMIERZA ZALEWSKIEGO
Kazimierz Zalewski umarł.
Gdy rozpoczynał swą działalność komedjopisar-ską, na całem życiu Polski leżała ta czarna, gęsta, beznadziejna mgła, która wstała z krwi 1863 roku. Życie polskie zdrętwiało. W literaturze błąkały się jeszcze pogrzebowe echa romantyzmu, ale już bez piorunu i bez majestatu olbrzymów naszej poezji. Tak zw. pozytywizm warszawski usiłował wprawdzie dźwignąć życie umysłowe i udało mu się istotnie „wybić w Polsce okno na Europę”, zelektryzować i zapłodnić naukę naszą – dla poezji jednak był złym ojczymem. Szkoła rosyjska tylko jałmużnę żebraczą dawała mózgom, a truciznę sercom. W najstraszliwszem jarzmie cenzury wiła się prasa. Na całem życiu publicznem, jak kamień młyński, leżało oko „ochrany”. I płynęły leniwie lata zgniłe i monotonne, jak szarugi jesieni.
W owej to epoce przeraźliwego marazmu, do którego dopiero ruch pozytywistyczny wniósł nieco zdrowego powietrza, aczkolwiek płynął tylko wązkiem korytem, teatr zaczął w życiu umysłowem i obyczaj owem Warszawy odgrywać rolę pierwszorzędną, rolę tak dominującą, jakiej w innych ogniskach kultury europejskiej nigdy nie posiadał. Pisarze cudzoziemscy, którzy wówczas zwiedzali Warszawę, nie mogli wydziwić się temu zjawisku. Brandes ukuł podobno aforyzm, że „dla Warszawy teatr jest parlamentem” i tłumaczył Europie szeroko, dlaczego to nie tylko najwybitniejsi powieściopisarze i poeci, ale nawet publicyści polityczni jak np. Kenig, uważają sobie za honor i obowiązek pisywać w Warszawie krytyki teatralne. I szeptał on do ucha Europie, że pisząc o teatrze, piszą między wierszami o bólach swojej ojczyzny, oszukując czujne oko cenzury.
Być może. Zdarzało się to czasami, ale nie była to główna przyczyna teatromanji warszawskiej. Nie zapominajmy, że w owych czasach teatr był jedyną publiczną areną słowa polskiego. Nie zapominajmy, że energją narodu, nie mogąca wyładować się w życiu politycznem, zamordowanem przez żandarmów rosyjskich, musiała szukać sobie jakiegoś ujścia i znalazła je w gorączce teatralnej. Nie zapominajmy wreszcie, że Warszawa, przefasonowana z woli satrapów carskich na Warszawkę i wyjałowiona umysłowo, ale lubiąca pozować na literackość, właśnie w teatrze znajdowała najwygodniejszą sposobność ratowania swoich pozorów, grając na komedjach komedję własnej kultury.
W owych to czasach stanął przed publicznością warszawską Kazimierz Zalewski, jako autor i krytyk teatralny. A wnosił on z sobą zalety niepospolite: doskonałą znajomość sceny, nerw teatralny, talent niezbyt głęboki, ale błyskotliwy, atmosferę literatury francuskiej, którą badał u źródła, i – last not least – niezależność materjalną, pozwalającą mu wyrzec się zarobkowania dla chleba.
Daleki od ambicji orłów samotnych, siedzących gdzieś na niedostępnych wyżynach, wyprzedzających swój czas i ogarniających horyzonty, niedostępne dla „ziemskich robaków”, Zalewski szedł zawsze z falą i pływał po niej z brawurą, z wdziękiem, z doskonałą znajomością nurtu i wiatru.
Był uczniem Scribe'a, Sardou, Dumasa syna, ale prawie wszystkie jego sztuki mają uśmiech czysto warszawski, jako nieodzowny talizman powodzenia. Czy to „Friebe”, czy „Małżeństwo Apfel”, czy „Górą nasi”, czy „Krwawe serca”, czy „Łotrzyca” – wszędzie są typy z bruku warszawskiego, wszędzie jakiś lokalny problemat, Jakaś „kwestją”, o której się wówczas szeptało.
I tem się poniekąd tłumaczy, że każda „premjera” Zalewskiego, prócz swej teatralnej i literackiej wartości, miała uśmiech intrygujący, miała echo tętniącego po bruku „On dit”. Tem się tłumaczy, że każda jego sztuka prawie wywoływała dwie zapalone dyskusje, jedną publiczną i drugą – buduarowo – kawiarnianą. Miał za dużo smaku literackiego, aby przekroczyć granicę, gdzie kończy się sztuka, a zaczyna skandal, ale był nieodrodnym synem owej kultury teatralnej Paryża, która lubi autorów mrugających oczami, lubi, aby ze sceny dolatywały echa sensacji.
Zalewski akcentował przy każdej sposobności, że teatr jest odrębnem państwem, złączonem wprawdzie ścisłem przymierzem z literaturą, ale posiadającem swoistą konstytucję i swoisty obyczaj.
Nie zapominał nigdy, że mówi z publicznością. Znał na wylot jej gusta, umiał ją zająć, wzruszać i łaskotać. Jego „zagadnienia” były dla wszystkich dostępne, brane były z ust środowiska i przylepiały się do ust otoczenia. Mówiło się o nich łatwo i pisało łatwo.
Były lata, w których Zalewski mógł śmiało uchodzić za króla sceny warszawskiej, lata, w których przestał już pisać Fredro syn, niezmiernie rzadko odzywał się Bliziński, a z innych autorów tylko Lubowski częściej przemawiał z desek Rozmaitości. Były to chude czasy literatury dramatycznej. Milczała nie tylko poezja w teatrze, ale nawet „komedja mieszczańska” miała nielicznych i przeważnie słabych przedstawicieli. Niezmiernie rzadko któś ze strun wydobył ton orygnal-niejszy i głębszy, niezmiernie mała była liczba tych, którzy cały swój talent w wyłączną służbę teatrowi oddali. Warszawa żyła przeważnie obcym dramatem; premjera oryginalna należała do „rzadkich ptaków” repertuaru.
W tych warunkach Zalewski, który rok rocznie dawał Rozmaitościom „premjerę” i to niemal zawsze premjerę interesującą, premjerę, w której było nie tylko sporo kultury literackiej, lecz to, co francuz nazywa: „cest du théâtre”, nerw i kunszt teatralny, stał się filarem sceny warszawskiej i ulubieńcem publiczności ówczesnej.
Ale ś… p. Zalewski oddziaływał nie tylko przez sztukę swoją na smak publiczności. W owych czasach, gdy stanowisko krytyka teatralnego w „Kurjerze warszawskim” uchodziło za szczyt karjery literackiej i ze względu na rezonans tego pisma było marzeniem każdego autora, on stanowisko to zajął i przez długi szereg lat z niego nie schodził.
A jak w swej twórczości teatralnej był uczniem Scribea i jego szkoły, tak w krytyce był stylowym naśladowcą Sarceya. Wzorem Sarceya nie mógł się nigdy pogodzić ze sztuką niemiecką i wobec każdej „mgły” skandynawskiej był w największym kłopocie, ale za to o dramacie i komedji francuskiej i polskiej pisał tak, jakby był Sarceyem. Lubił „zdrowy sens”, lubił fabułę intrygującą, przepadał za majsterstwem techniki, pogardzał „literaturą dialogowaną” i nfl przebaczał najgłębszej poezji, jeżeli tylko „udawała i teatr,
Cały styl jego krytyk był wzorowany na Sarcetifl
Przeważnie opowiadał tylko, co się działo na scenie przeplatając swoje uwagi uśmiechami ironicznymi lub delikatnem mlaśnięciem języka. Dyskusji teoretycznych unikał, ale za to podawał sztukę publiczności, jakby na półmisku z dobrej porcelany. Czasem tylko owijał się w obłoki zagadkowe, w niedomówienia elastyczne i w dygresje dyplomatyczne, gdy chodziło o dzieła warszawskiego pióra, o wyroby kolegów najbliższych… Ale tam, gdzie mówił o sztuce francuskiej, miał wyjątkowy dar takiego komunikowania się z publicznością, że nawet najmniej inteligentny czytelnik orjentował się doskonale w wartości premjery, w założeniach i charakterach osób działających.
Pisał plastycznie, przejrzyście i zajmująco. I czuło się w każdem jego słowie, że bardzo głęboko kocha swój teatr, który mu, jak powietrze, niezbędny jest do życia, Radował się każdym talentem aktorskim, z pasją go szukał, z pasją go hodował. Dzień każdej premjery był dla niego dniem święta. O każdej, choćby najbłahszej krotochwili, pisał całe szpalty. Nie opuścił ani jednego debiutu. Nawet popis w szkole dramatycznej był dla niego uroczystością.
Tego typu krytyków teatralnych nie ma już dzisiaj Warszawa, bo teatr przestał być ośrodkiem życia umysłowego stolicy, bo zmieniła się i pogłębiła atmosfera całej naszej kultury.
Ale uchylmy czoła przed trumną człowieka, który iak pies leżał na straży przy tej jedynej w_owych czasach trybunie narodowego języka i czuwał nad tradycjami tej sztuki aktorskiej, która w „Rozmaitościach” miała swoją świątynię, promieniejącą na całą
Polskę i zniewalającą nawet najwybitniejszych artystów Francji i Niemiec do podziwu kornego.
Zalewski nie był pionjerem nowych dróg, ale W okresie jałowym naszej literatury dramatycznej, w chwilach, gdy przestały już płonąć wielkie gwiazdy poezji, on swą pracą niezmordowaną, swą wierną służbą, swą kulturą i talentem ratował honor teatru polskiego, sycił jego głód repertuarowy, dał mu cały szereg sztuk wybornych w swej teatralności i był doskonałym nauczycielem techniki scenicznej dla pokoleń późniejszych.
„PAN POSEŁ”
Komedja w 3-ch aktach Mieczysława Fijałkowskiego
Wieś i dwór! To jeden z tych motywów literackich, który w tysiącznych warjantach rozśpiewał się w polskiej powieści i polskim dramacie. Śpiewano go społecznie i erotycznie, śpiewano z sielankowym sentymentem, z posępnym naturalizmem, z demagogją zawziętą, śpiewano epicznie, dramatycznie i lirycznie, cała gama tonów i barw, cała kolekcja stylów, cała tęcza ideologji.
A jednak w tej „wsi i dworze”, które przemówiły onegdaj na scenie Rozmaitości, jest coś nowego, coś jeszcze nie wygranego na strunach literatury polskiej. Ani to dzieje „Halki”, ani Kraszewski, Orzeszkowa, Prus, Kasprowicz lub Rejmont. Chwilami wprawdzie, jakby zabłąkały się melodję Weyssenhoffa, ale potem znowu brzmi to inaczej, jakby coś, co się dopiero rodzi w naszych oczach, co włóczy się już po szarych płachtach dzienników, ale czego jeszcze żaden artysta nie przetopił w płomieniach swej wyobraźni.
Bohaterem bowiem komedji Fijałkowskiego jest poseł włościański, środowiskiem: nowicjat obywatelsko – polityczny ludu polskiego, ideą: odrodzenie Piasta w życiu publicznem pod patronatem demokratyzującej się szlachty, humorem: parwenjuszostwo chłopskie, sztuczność postępu dworskiego i kontrasty starych nałogów z pędami życia nowego, symbolem wreszcie' małżeństwo panicza z córką włościańską, która ma duszę „zaczarowaną książkami”.
Czy w tej komedji wszystko jest świadome, czy wyrosło z ideowych zamierzeń, czy też tylko wplątało się, mimo woli autora, do realistyczno – komedjowych obserwacji, jak to czasem zdarza się u talentów mocnych, choć naiwnych w swej literackości, – to pytanie zostawiam otwarte. Bóg jeden wie, jakiemi drogami niekiedy „duch chodzi”. Powstaje coś poza wolą twórczą. Posiano żyto, a wśród kłosów wystrzeli jakiś kwiat. I sam poeta się dziwi, skąd się to wzięło, W ten sposób powstają czasem rzeczy bardzo silne w swej nieświadomej głębi, ale częściej, szczególnie w strukturze dramatycznej, wymagającej więcej celowości, niż którykolwiek z rodzajów literatury, nierówne lub zamglone w wyrazie ideowym.
Taka też jest, pomimo wszystkich swych zalet, komedja Fijałkowskiego. Zrodzona ona z ech owego przełomu politycznego Rosji, gdy po wojnie japońskiej pod grozą rewolucji, samowładztwo carskie zgodzić się musiało na rozszerzenie swobód obywatelskich, Był to tylko surogat konstytucji i może nawet parodja parlamentaryzmu, ale bądź co bądź, w granitowym murze otwarła się jakaś furta wolności i poszedł pocałym kraju jakby głos dzwonów dalekich. Drgnęła Rosja, drgnęła i Polska. Czy pamiętacie pierwsze wybory? Ten szum nowych myśli, ten poród nowego życia? Wieś i dwór! Jakieś głosy nieznane, jakieś sztuczne przymierza, jakieś wysilone realizacje idei, jakieś świty z pozoru nieco teatralne, a jednak zarumienione uświadomioną wolą narodu.
Wszystko, co błyskało w kosach racławickich, co tęskniło w psalmach Krasińskiego i wielkich snach Mickiewicza, co modliło się daremnie w ideologji demokratycznej 63-go roku, miało nagle stać się czemś więcej, niż marzeniem poetów, niż epizodem epopei kościuszkowskiej, niż hasłem powstańczem. Rodziła się nowa Polska i nowe obywatelstwo ojczyzny. Śladem Galicji i Poznańskiego wstępował lud nasz do senatorskiej sali i siadał na krzesłach kurulnych. Wołano go, uczono i błogosławiono. Pierwsze próby, pierwsze zmagania się idei z życiem, teorji z praktyką. Cały ko-nizm i sztuczność scenicznych debiutów, cała niepewność eksperymentów społecznych, cały entuzjazm młodej wiary i sceptyzm starej rutyny! Tak się urodził u nas chłop-poseł. Chłop jak dąb, gęba od ucha do ucha, księdza pod pachę trzymał na procesji, chytrze gadał ze strażnikiem, mądrze prawił przy kieliszku w karczmie, czytywał Zorzą i Gazetą świąteczną, czasem przewodniczył w kółkach włościańskich, czasem dom ludowy budował, a w oborze miał dójki najlepsze, a w stajni klacze nie gorsze od dziedzicowych, i drylem siał i ziarno wyborowe do siewu sprowadzał, i każdemu z synów gospodarstwo kupował i dla każdej z córek wiano, jak się patrzy, składał.
Z takich to chłopów ród swój wiedzie „Pan poseł” Fijałkowskiego. Pieczętuje się Piastem. Z balladowych tradycji wziął tajemnicę mnożenia ziarna w spichlerzach i cnotę gościnności i mądrość chłopskiego rozumu i umiejętność rządów w gromadzie. Ale po długiej drodze od legendy prawieków do prozy dnia dzisiejszego trochę zapomniał, dużo się nauczył i stanął przed nami, przedziwnie nowy, a jednak przedziwnie swój. Piast, co nie z aniołami, lecz z Puriszkiewi czem gada! I nie czeka w pokorze gołębiego serca na cud,aż lud go królem obierze, lecz sam o swoje królestwo w gromadzie zabiega i przymierza polityczne między wsią a dworem układa i niezgorzej od swego iaśnie pana dba o to, co o pośle chłopskim w gazetach napiszą.
Ten Maciej Kłos, to jedna z najświetniejszych figur komedjowych ostatniej doby, to pasport literacki dla talentu p. Fijałkowskiego. Bije od niego żywa moc, nie ta wielkoludów lub świętych, nie ta z propagandy chłopomanów, lecz ta, która idzie z nieśmiertelności typu piastowskiego, zaklętej w jeden z kształtów przejściowych kultury nowoczesnej.
Wobec portretu Kłosa wszystko inne w komedji „Pan poseł” wydaje się szkicem piórkowym, czasem zręcznym, czasem, mianowicie tam, gdzie szlachta przemawia ze sceny, trochę szablonowym i konwencjonalnym. Ale całość żyje. Żyje jako wieś, jako dwór, jako chwila przełomowa epoki.
Czy jednak żyje romans?
Maciej Kłos ma córkę. Niby chłopska dziewczyna, a niby panienka. Była w mieście na pensji. Trzy klasy skończyła, potem ją do szkoły gospodarskiej oddano. Chodzi koło kurnika i koło obory, ale i dzieci uczy w ochronce i piękne książki czyta. Olśniona „Panem Tadeuszem”, „zaczarowana” literaturą.
A do pięknej Hanki zaleca się panicz, syn dziedzicowy. Ot! taki z rodziny „Wicków i Wacków”. Ani to mądre, ani bardzo głupie, ani złe, ani dobre. Panicz z fuzyjką, w palonych butach, ze szpicrutą w ręku, a imię jego: sto tysięcy.
Kochają się. Panicz wesoło, panienka smutnie. Ktoby tam myślał o małżeństwie. Ona me śmie, iemu ani w głowie.
Ale ten Wicek czy Wacek zaczyna się wzruszać epokalaną czystością i prostem kochaniem dziewczynie!
ny. Coś mu się marzy. A gdyby tak… Stary dziedzic już coś zmiarkował. Hm! Djabeł nie śpi. Ojcowie zaczynają szachrować.
Równość… oczywiście! Ale to się tylko tak mówi na wiecach. W życiu to inaczej wygląda. Wiosna minie, młodość minie, a potem co? Ludzie zaczną się uśmiechać, para byłaby nie dobrana. Niech „Pan poseł” wyprawi córkę do miasta, dostanie za to kilka tysięcy na posag.
Trochę Kłosowi markotno. Zawszeć byłoby ładniej być teściem młodego dziedzica. Ale pieniądz także ładny. Możnaby dwie włóki gruntu dokupić. A młodzi?
Ta scena jest najsłabsza w całej komedji, Panicz przychodzi się żegnać. I on postanowił wyjechać. Kocha, lecz żenić się nie może. Nagle jednak namyśla się. Niech się dzieje, co chce. Całuje starego Kłosa, arystokratycznemu papie przypomina jego wiecową demokratyczność: – panie organisto śpiewaj pan Veni Creator!
Możnaby się ostatecznie pogodzić nawet z nieco operetkową fakturą tego zakończenia, gdyby samo małżeństwo panicza i chłopki była psychologicznie uzasadnione.
Miał autor dwie drogi do wyboru: Albo przedstawić panicza, jako typ ideowy; sentymentalnego chłopomana czy szczerego, drwiącego z przesądów klasowych demokratę, albo dać mu duszę namiętną, bezwzględną w kochaniu i nienawiści, nie uznającą żadnych pęt, idącą na przebój. Panicz jednak nie jest ani tem ani owem. Jest to nieodrodny syn swego ojca, człowiek bez twarzy, a raczej z twarzą kliszową, jedną z Bóg wie ilu odbitek. Taki pan, co dobrze tańczy mazura, dobrze pije, żeni się w swojej sferze, gospodaruje nieźle, a na starość zostaje może nawet radcą Towarzystwa kredytowego. Ani ideowiec, ani charakter z płomieni. Cały tez jego stosunek do Hanki jest w dwóch pierwszych aktach komedji tylko „kawalerskim''. A może się uda?! Ani jednego tonu wielkiej namiętności, ani jednego rysu mofcnego człowieka, A tacy ludzie często Hanki uwodzą, ale nigdy się z niemi nie żenią.
I oto dlatego całe to małżeństwo, gdyby mu nawet przyznać znaczenie symboliczności, jest psychologicznie rażące.
A jednak p. Fijałkowski ma talent. Pomylił się w kochankach, tu i ówdzie nadużył może taniej teatralności, zamazał barwę ideową lub nie stanął na wysokości techniki współczesnej, ale to wszystko okupił duszą wsi polskiej, elektryzowanej prądami nowej epoki, – duszą, która w komedji jego rumieni się, jak maki w chłopskiej pszenicy. No! i dał Kłosa. Ten chłop zostanie w literaturze jako artystyczny dokument epoki, zostanie w teatrze jako prawda, pulsująca nerwem komedjowym, zostanie wreszcie w tradycji aktorskiej, jako jeden z najpiękniejszych klejnotów w repertuarze Frenkla.
Gdyby któś wyrzeźbił chłopa, dźwigającego na swych barkach Polskę, jak Atlas dźwigał sklepienie niebios, powinienby temu chłopu dać kształt i wyraz Frenkla. Wszystko w nim było. I zapach ziemi i wiatr, co zgina topole, i śmiech wsi polskiej i prawda duszy chłopskiej. Nie wiem, komu więcej zazdrościć. Czy artyście, czy autorowi, że znalazł takiego artystę?
„POLITYKA”