- W empik go
Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny - ebook
Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny - ebook
„Teatr spełnionych nadziei. Kartki z życia emigracyjnej sceny” jest opowieścią o teatrze założonym w Toronto na początku lat 90. przez aktorkę Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie Marię Nowotarską i o ludziach, którzy ten teatr tworzyli. Maria Nowotarska, mająca w swojej karierze zawodowej kontakt z najwybitniejszymi reżyserami i scenografami w historii teatru polskiego, przeszczepiła na grunt emigracyjny koncepcje wpisujące się w polską tradycję teatralną, wykorzystując przy tym możliwości, jakie dała nowa ojczyzna. Dzięki jej determinacji aktorzy, śpiewacy czy muzycy, którzy w Toronto podejmowali inne zawody, w torontońskim teatrze znaleźli swoje spełnienie i swoją ojczyznę. Teatr był też darem dla wielotysięcznej emigracji kanadyjskiej, głównie posolidarnościowej, która tęskniła za krajem i jego kulturą.
Książka ta obejmuje lata 1991-2013 i jest podróżą w czasie przez torontońską scenę, utrwalającą unikalną, niepowtarzalną i ulotną materię teatru. Wielu osób związanych z torontońską sceną już nie ma, wiele poszło swoją życiową drogą. Jest to więc zapis historyczny, rejestrujący emocje i potrzeby właściwe dla pewnego czasu.
Książka Joanny Sokołowskiej‑Gwizdka łącząc elementy żywej narracji z naukowym warsztatem stanowi niezwykłe świadectwo polonijnej działalności artystycznej, a jednocześnie jest wyrazem głębokiego uznania dla inicjatorki Salonu Poezji, Muzyki i Teatru w Toronto – Marii Nowotarskiej.
prof. dr hab. Anna Kuligowska-Korzeniewska
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-488-0 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez całe życie zalewały mnie fale obcej mowy. Niemiecki, rosyjski, angielski. Może ta nieustanna walka z obcymi językami sprawiła, że mowa polska była dla mnie przystanią, ochłodą, prawdziwą ojczyzną.
*
Kazimierz Braun, Helena. Rzecz o ModrzejewskiejWstęp
Gdy wylądowałam w Toronto na lotnisku Pearson po wielogodzinnej podróży, w moje imieniny, 24 maja 2001 roku, z niepewnością myślałam, co mnie tu czeka. Zaczynał się nowy rozdział w moim życiu. Jaki, to się dopiero miało okazać. Na razie były tylko labirynty korytarzy, ruchome schody, windy i wielkie szyby, w których widziałam swoje odbicie.
***
Skończyłam polonistykę. Za ciekawą pracę magisterską i detektywistyczną żyłkę odkrywcy skarbów polskiej kultury dostałam pracę na uczelni. Miałam szczęście i nieszczęście mieć trzech szefów, wybitne, choć bardzo różne osobowości świata nauki: profesorowie Jerzy Starnawski, Jan Ślaski, Jan Okoń. Praca na uniwersytecie była niezmiernie ciekawa, ale ograniczała moje kontakty z ludźmi. Dlatego równolegle zajmował mnie drugi zawód – dziennikarstwo. Wyjeżdżałam na festiwale muzyczne, pisałam recenzje, przeprowadzałam wywiady. Raz do roku przez dziesięć dni mieszkałam w Łańcucie, gdzie eleganckie grono pań i panów zasiadało co wieczór w Sali Balowej, by rozkoszować się pięknem muzyki. W ciepłym majowym powietrzu unosiła się niezapomniana atmosfera oczekiwania, podczas przerwy można było wymienić poglądy z najwybitniejszymi polskimi muzykologami i krytykami. Gdy schodziłam do Gabinetu Ordynata na konferencję prasową z Juliette Gréco czy Gilbertem Bécaud, czułam atmosferę wielkiego świata muzyki. Potem zaczęłam wyjeżdżać do Francji, zostałam przedstawicielem Międzynarodowego Festiwalu Chopinowskiego w Nohant, pisałam korespondencje do „Rzeczpospolitej”, zajmowałam się promocją Festiwalu w Polsce. Zarówno świat nauki, jak i świat dziennikarski były sobie nawzajem niezbędne, uzupełniały się. Gdy byłam zmęczona siedzeniem w bibliotekach i archiwach, jechałam spotkać się z ludźmi. Jednak tam nie byłabym sobą, gdybym nie miała zaplecza, swojej uczelni i swojej pasji, do której za chwilę mogłam wrócić.
***
Jacek robił doktorat na Uniwersytecie w Toronto. Mieszkał w Kanadzie już kilkanaście lat. Znaliśmy się od dziecka. Spotkaliśmy się na nowo jako dorośli i podjęliśmy decyzję o wspólnej podróży przez życie.
***
Lądując na lotnisku Pearson, wiedziałam, że mój świat, jedyny w swoim rodzaju, który sobie urządzałam wiele lat, zostawiam za sobą bezpowrotnie. Nie, nie żałowałam, ale liczyłam się z tym, że w Kanadzie, w mało uniwersalnym zawodzie nie znajdę pracy. Dokonałam jednak wyboru między moim polskim życiem, z kochającą rodziną, na którą zawsze mogłam liczyć, przyjaciółmi, znajomymi miejscami, a emigracyjnym, nieznanym, zaoceanicznym światem Jacka. Zdawałam sobie sprawę, że kończy się jakiś etap, a ja zamykam za sobą drzwi na zawsze.
*
0.1. Spotkanie z teatrem
Pamiętam ten wieczór bardzo dobrze. Małgorzata Bonikowska, wówczas redaktor do spraw kultury w torontońskiej „Gazecie”, wysłała mnie na spektakl Marii Nowotarskiej o Hemarze, z prośbą, żebym napisała recenzję. Szłam z mieszanymi uczuciami, wydawało mi się, że na emigracji nie ma warunków, aby mógł powstać zawodowy teatr, i że zapewne wysłucham paru piosenek, wierszy i na tym się skończy. Do tego Paweł Deląg zaproszony na spektakl, jako gwiazda wieczoru, w ostatniej chwili odwołał przyjazd do Toronto.
Przedstawienie jednak bardzo mnie zaskoczyło. To był w pełni udramatyzowany spektakl teatralny, z akcją, kostiumami, dekoracją, w przeznaczonej do tego sali teatralnej Burnhamthorpe Library Theatre w Mississaudze. Występujący artyści byli profesjonalistami, do tego dobrze przygotowanymi i wyreżyserowanymi. Dowiedziałam się też dużo o Hemarze, o różnych etapach jego życia, marzeniach i rozczarowaniach. Mimo że znałam jego teksty, podczas tego spektaklu po raz pierwszy zobaczyłam Hemara jako żywego człowieka, a nie odeszłą w przeszłość legendę. Postać została uplastyczniona poprzez odpowiednio zbudowany scenariusz i czar sceny, któremu poddali się wszyscy uczestnicy. Zauważyłam wśród publiczności śmiech, radość i łzy wzruszenia. Zapewne razem z Hemarem zostały wyciągnięte z zakamarków emigracyjnej duszy własne wspomnienia o białych bzach pachnących w maju, kiedy szło się za rękę z ukochanym, czy inne momenty sentymentów młodości. Poczułam wtedy, że twórcy tego teatru podchodzą do pracy z wielkim szacunkiem dla widza i swoją bezinteresowną, ciężką pracę dają nam, dorosłym Polakom na emigracji i młodemu pokoleniu, które urodziło się w Kanadzie. Budują pomost dla naszej tożsamości, pomiędzy ojczyzną a krajem, który adoptowaliśmy.
Po spektaklu za kulisami pojawił się profesor Florian Śmieja, iberysta i poeta mieszkający kiedyś w Londynie, który chodził na „hemarowe” spektakle. Ten wieczór przywołał też i jego wspomnienia.
Byłam pod wrażeniem połączenia historii, legendy i rzeczywistości. Otwierał się przede mną sezam ze skarbami kultury, pasją tworzenia i misją do spełnienia. Zapragnęłam o tym wszystkim pisać. To był nowy obszar, w który wchodziłam. Uwierzyłam, że i tu, w Kanadzie, mogę znaleźć swoją wyspę i nie muszę żegnać się z zawodem.
*
0.2. Propozycja
Dom Marii Nowotarskiej i Jerzego Pilitowskiego okazał się bardzo przyjazny. Wielki, miękki fotel, w którym można było się zapaść bez reszty i zapomnieć o całym nieartystycznym świecie, zapach pysznego placka ze śliwkami – specjalność Jerzego Pilitowskiego – żarty, śmiechy, rozmowy przez telefon, drobne chwile, których się nie zapomina, pozornie ulotne zdania, będące życiową nauką. W tej rodzinnej atmosferze powstawały pomysły sceniczne, starałam się je uchwycić w momencie tworzenia i obserwować ich rozwój. Lubiłam wielogodzinne rozmowy i ten specyficzny nowotarsko-pilitowski klimat. A potem, jadąc metrem ze stacji High Park do stacji Lawrence, z przesiadką na Yonge i Bloor, obmyślałam zapowiedzi teatralne do „Gazety”. Żyłam każdym kolejnym spektaklem, uczestniczyłam w jego powstawaniu. I tak minęły trzy lata, od kiedy znalazłam się w Toronto. W okresie świąt Bożego Narodzenia 2004 roku zostaliśmy z Jackiem zaproszeni przez Marię i Jerzego na kolację. Biesiadowaliśmy przy dużym stole nakrytym ciężką, bordowo-złotą, ozdobną tkaniną z frędzlami, Jerzy Pilitowski otworzył icewine. W tej „christmasowej” i domowej atmosferze z radością przyjęłam propozycję napisania książki o Salonie Poezji, Muzyki i Teatru – tym kulturalnym emigracyjnym fenomenie.
*
0.3. Jak powstawała książka
Głowę miałam pełną pomysłów. Książka o scenie, spektaklach, twórcach, ciężkiej pracy w trudnych warunkach i wielkiej pasji… Materiał ogromny, wiele osób przewinęło się przez scenę. Zaczęłam się umawiać na rozmowy. Najczęściej w apartamencie Marii i Jerzego z balkonem pełnym kwiatów i ziół, a po ich przeprowadzce na jedenaste piętro dodatkowo z widokiem na jezioro Ontario i torontońskie Downtown. Siadałam na kanapie pod portretem Marii w wielkim kapeluszu autorstwa Ilony Biernot i popijając kawę z porcelanowej filiżanki, pytałam, słuchałam, nagrywałam. Gdy było ciepło, Maria Nowotarska wyciągała mnie na spacery do High Parku nad jeziorem Ontario. Tam na ławeczce w cieniu drzew, przy fontannie, zawsze elegancka artystka w powiewnej letniej sukience opowiadała mi o sobie i swoich pomysłach. Mówiła pięknie, literackim językiem i z dużym zapałem. Malowała wizje sceny stworzonej z teatralnej wyobraźni przywiezionej z krakowskiego teatru, z tradycji literackiej i dawnej dobrej aktorskiej szkoły. Podczas rozmów otwierała się przeszłość w masce scenicznych wspomnień. Nagrywałam też Jerzego Pilitowskiego, oglądałam fotografie, a raz nawet udało mi się namówić go na zaśpiewanie słowackiej piosenki góralskiej, po słowacku, oczywiście. Mówił, że nosi się z zamiarem spisania piosenek z czasów górskich wędrówek, póki je pamięta.
*
Obserwowałam, jak powstaje teatr od kuchni. Próby do Powstania Warszawskiego odbywały się w siedzibie Stowarzyszenia Polskich Kombatantów przy Dundas Street. Partie za brakujące osoby czytała Maria Nowotarska. Podobno to normalne, nigdy nie ma kompletu artystów, pojawiają się dopiero na premierze. Trudno jest pracować, markując luki w obsadzie. Zapamiętałam ogólne zdyscyplinowanie i panujący na próbie rygor, któremu wszyscy bez wahania się poddawali.
Byłam też na próbie w domu skrzypaczki Joanny Zeman, w Niagara-on-the-Lake, wiktoriańskim miasteczku z kolorowymi kamienicami, kawiarniami, galeriami, ogrodami, z letnim stukotem końskich kopyt, jeżdżącymi po ulicach białymi powozami i słynnym festiwalem Bernarda Shaw. Dom był duży, stylowo urządzony, w zacisznej alei z widokiem na strumień. Mieścił się w nim Bed and Breakfast Chateau Gate. Joanna Zeman z dumą pokazywała smyczek należący do Henryka Wieniawskiego, a w jednym z pokoi na dole – podpisy znanych osób na ścianie. Na próbę przyjechał Kazimierz Braun z Buffalo. Ja przyjechałam samochodem z Marią i Agatą z Toronto. Po drodze zatrzymałyśmy się w niemieckiej piekarni piekącej pachnący chleb z chrupiącą skórką, który budził wspomnienia z dzieciństwa. Podobno to rytuał – Maria z Agatą zawsze tu wchodzą, jeśli jadą w kierunku Buffalo. Po wypiciu kawy ruszyłyśmy dalej. W samochodzie cały czas rozmawiałyśmy o sztuce Promieniowanie, o Marii Skłodowskiej-Curie. Próba z reżyserem to intensywna praca. Agata nie lubi prób i się z tym nie kryje. Potrzebuje widowni, wtedy potrafi dać z siebie wszystko. Próba dla niej to imitacja, spektakl przecież nie dzieje się naprawdę. Ale na próbie sztuki o Marii Skłodowskiej-Curie zdawała się utożsamiać z córką słynnej matki. Słychać było w jej głosie autentyczną walkę o własne ja. Podczas spektaklu Agata złagodniała, była bardziej oszczędna w emocjach, a przez to bardziej wyrazista. Maria uważa próby za bardzo ważny element w procesie przygotowań. Jest uporządkowana, dla niej wielokrotne powtarzanie i praca nad tekstem są kuźnią dobrego rzemiosła teatralnego. Bo teatr to też technika, a nie tylko emocje.
Byłam nie tylko blisko sceny, ale przede wszystkim blisko jej twórców. Umawiałam się też z innymi artystami, prowadziłam długie rozmowy, pytałam o różne szczegóły. Spostrzegłam, jak bardzo ten emigracyjny teatr jest potrzebny. Przyjechało tu przecież wielu wspaniałych śpiewaków, aktorów, artystów plastyków. Zostali bez swoich teatrów, bez swojego miejsca. Często wykonują inne zawody, żeby żyć, musieli się przekwalifikować. Dzięki Salonowi realizują się, nie odchodzą od tego, co ich tworzy i wypełnia – od sztuki. A Maria Nowotarska potrafi zarazić energią i pokazać, że musi się udać, nie ma innej możliwości.
*
Wiosną 2005 roku podjęliśmy z Jackiem decyzję wyjazdu z Toronto. Jacek dostał propozycję pracy na Rutgers University w stanie New Jersey w USA. Otwierały się przed nim nowe możliwości zawodowe, miał pracować ze znanymi osobami w jego dziedzinie – Human Computer Interaction. W wakacje zapakowaliśmy cały swój dobytek do samochodu ciężarowego i ruszyliśmy przez Buffalo i stan Nowy Jork, a potem góry Pensylwanii do New Jersey. Nowe życie, a w praktyce nowa emigracja, pochłonęło bardzo dużo naszej energii. Zamieszkaliśmy na pięknym osiedlu z basenem, na skraju lasu, z podchodzącymi pod okna sarnami, zającami, które godzinami mogłam obserwować, szarymi wiewiórkami i mnóstwem ptaków. Z jednej strony kontakt z naturą wzbudzał mój zachwyt, ale z drugiej, po tempie dużych miast, w których zawsze mieszkaliśmy, trudno mi było się przestawić na inne życie. Wprawdzie centrum Manhattanu oddalone było od nas tylko o jakąś godzinę drogi, ale dojazd do stacji kolejki bez możliwości zrobienia prawa jazdy okazał się przeszkodą nie do pokonania. Wypadłam przy tym z rytmu pisania książki. Brakowało mi ludzi, inspiracji, czułam się odizolowana. Pomagała mi świadomość bliskości życzliwej mi pisarki Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm (Oleńki od Wańkowicza), mieszkającej razem z mężem Normanem w Wilmington w stanie Delaware. Zawsze mogłam się do niej zwrócić z prośbą o radę czy przyjrzeć się warsztatowi pisarskiemu.
W stałą pomoc włączyła się moja nieoceniona mama. Spisywała wywiady, co jest zwykle bardzo czasochłonne. Była moim barometrem emocji. Gdy czytałam jej jakiś fragment, a ten ją wzruszał czy zaciekawiał, zostawiałam. Gdy natomiast słuchała z grzeczności, mówiąc potem „no ładnie” czy „interesujące”, wiedziałam, że muszę jeszcze popracować, wzbogacić o pewne szczegóły czy rozpisać na głosy. Mama wstawała o szóstej rano, wtedy było cicho i mogła się skupić. Mój srebrnobiały, skośnooki kot Maciek, którego zostawiłam rodzicom, tak się przyzwyczaił do mojego głosu dochodzącego z głośnika, że gdy minęła szósta, a moja mama nie wstawała, przychodził pod sypialnię rodziców i ją budził. A potem układał się na biurku, wsłuchując się w opowieści oraz stukot klawiszy.
Cały czas wspierał mnie Jacek. Jest osobą piszącą, więc doskonale rozumie proces tworzenia książki i opanowywania ogromnego obszaru informacji. Często z nim na ten temat dyskutowałam. Stwarzał mi warunki do pisania, rozumiejąc potrzebę powstania takiego projektu i wkładany w niego ogromny wysiłek, a także błądzenie i niepewność, która towarzyszy takiemu procesowi.
Kilka razy przyjechała do nas do Stanów Maria Nowotarska, „na wczasy”, jak to żartobliwie określała. Za pierwszym razem spadł śnieg. Robiłyśmy długie spacery po przylegającym do naszego osiedla polu golfowym z kilkoma stawami, uginającymi się od białego puchu choinkami, pagórkami i długimi odcinkami wydeptanych ścieżek. Na śniegu widać było ślady saren, a my, podziwiając otoczenie, zagłębiałyśmy się w rozmowę. Maria, piękna i elegancka, w długim, ciemnym, futrzanym, rozkloszowanym płaszczu, wzbudzała zachwyty ubijających ścieżki pracowników pola golfowego, którzy na jej widok zatrzymywali swoje pojazdy i nisko się kłaniali. To samo było w Princeton, mieście Alberta Einsteina oraz uniwersytetu dla dzieci bogatych i ustosunkowanych rodziców, gdzie jaguar zaparkowany na ulicy nie jest rzadkością. Ludzie wyraźnie zwracali uwagę na naszą Marię Nowotarską, na jej ubiór, chód i gesty. Po wycieczkach i spacerach siadałyśmy przy kawie i cieście, nie przestając rozmawiać i nagrywać. Wieczorem zaś otaczał nas inny klimat. Kolacja w jadalni z widokiem na posadzoną przez nas na zewnątrz choinkę ubraną w bożonarodzeniowe lampki, a potem herbata przy kominku i wsłuchiwanie się w opowieści z życia sceny, aktorów, teatru, na przykład o tym, jak Maria grała w filmie Nikodem Dyzma z Adolfem Dymszą, jak się przeziębiła w pociągu na trasie Kraków–Łódź i nie mogła zagrać wszystkich wyznaczonych na planie scen. I wiele, wiele ciekawostek o znanych nam i lubianych ludziach teatru oraz aktorskim życiu. Tyle przy tym było żartów, dowcipu i humoru, tyle w nasz dom wniosła energii i życia, że Jacek, zwany przez Marię Jacentym, zaraz po odwiezieniu jej na lotnisko zapytał, kiedy znów do nas przyjedzie. Przyjechała jesienią. Wtedy miałyśmy do dyspozycji inną gamę kolorów. Robiłyśmy sobie wyprawy na osiemnastowieczną holenderską farmę Van Wickle House nad kanałem przy rzece Raritan, około dwudziestu minut drogi od nas. To bardzo malownicze miejsce. Przy farmie jest piękny ogród z altaną obrośniętą pnącymi różami. Z tyłu weranda z ławeczkami, z widokiem na starą studnię i drewniany pomost prowadzący nad kanał, wśród tataraku, suchych traw, brązowych pałek i dzikiego ptactwa. Siedziałyśmy z Marią Nowotarską na ławce i rozkoszowałyśmy się ciepłem jesiennego słońca. Mówiłyśmy wtedy o Halce, Moniuszce, tradycji i artystach. Potem przechadzałyśmy się kolorową aleją wśród drzew i przydrożnych jesiennych kwiatów, prowadzącą przez groblę, pomiędzy rzeką a kanałem wykopanym przez irlandzkich emigrantów w dziewiętnastym wieku, spotykając po drodze rodziny gęsi, kaczek i żółwi wyciągających głowy ze swoich ciemnych pancerzy, pousadzanych rzędem na zwalonych pniach. Maria przyjechała do nas jeszcze kilka razy z Toronto autobusem, żeby w spokoju przygotować materiał o podróżach Salonu i autoryzować całość.
*
Oprócz wizyt Marii Nowotarskiej w naszym domu w New Jersey bardzo ważne były moje podróże. Wiele razy jeździłam do Toronto, spotykałam się tam nie tylko z Marią, ale i z Agatą w Mississaudze w jej pięknym domu o artystycznym charakterze oraz z innymi artystami. Byłam też w Polsce. W Krakowie zatrzymałam się w mieszkaniu Marii Nowotarskiej i Jerzego Pilitowskiego przy ulicy Senatorskiej. Zaprosili mnie do siebie na wino i ciasto niezwykle życzliwi sąsiedzi, państwo Daniszewscy, opiekujący się mieszkaniem. Dużo się wtedy dowiedziałam o krakowskim barwnym życiu bohaterów pisanej przeze mnie książki. Wzruszyła mnie koleżanka Marii Nowotarskiej ze szkoły, nieżyjąca już pani Jadwiga Skiba. Z jaką miłością mówiła o domu „Marysi i Jurka”, o niezapomnianej pani Helenie, mamie Marysi, i o wiecznym artystycznym gwarze, który było słychać w tym mieszkaniu. Dużo czasu poświęciła mi pani Wanda Zając, sekretarka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, która oprowadziła mnie po teatralnych zakamarkach.
*
Scenariusz książki wielokrotnie ulegał przebudowie. Nawet gdy miałam dokładny plan, który starałam się realizować, w trakcie pisania okazywało się, że jednak ostateczna wersja będzie inna. Przeprowadziłam 270 godzin wywiadów, spisanie ich było zaledwie pierwszym etapem pracy. Aby uzyskać jednolity charakter stylistyczny, wypowiedzi osób występujących w książce zostały zmodyfikowane przez moje pióro, przy zachowaniu ich intencji i indywidualności. Na podstawie wielu rozmów stworzyłam własny obraz, przesuwając „kamerę” z planu na plan i oddając głos kolejnym postaciom. Bohaterowie mojej opowieści zgodzili się z taką formą przekazu. Potwierdzeniem, że to dobry kierunek, była aprobata pisarzy, którzy czytali fragmenty tekstu – Kazimierza Brauna, Kiry Gałczyńskiej i Jarosława Abramowa-Newerlego. Dodało mi to skrzydeł.
Ostatni etap pisania książki to telespotkania z Marią Nowotarską. Umawiałyśmy się na określoną godzinę i szykowałyśmy się jak na wielkie wyjście. Do tego lampka wina lub koniaku, kawa, ciasteczko i… już możemy rozmawiać. Początek rozmowy to szczegółowy opis, jak wyglądamy i co pijemy. Jacek się uśmiechał, gdy wracał z uczelni i mówił: „byłaś” dzisiaj na spotkaniu z panią Marią?
*
W 2013 roku nastąpiła kolejna zmiana w naszym życiu. Jacek otrzymał pracę na University of Texas at Austin. Z New Jersey przeprowadziliśmy się, jadąc przez dziewięć stanów na koniec świata – do Teksasu. Mieszkamy na przepięknym osiedlu, wśród pagórków, palm kokosowych i kwitnących kaktusów, w Austin – mieście prężnie się rozwijającym, z nowoczesną architekturą, pełnym młodych ludzi i wszechobecnej muzyki. Tylko znów trzeba było od początku budować swój świat i oswajać nową rzeczywistość.
*
Książka powstawała dużo dłużej, niż to przewidziałam, w latach 2005–2013, ale wiele się przez ten czas nauczyłam. Pisałam ją głównie w New Jersey, blisko wielkich, tętniących życiem metropolii – Nowego Jorku, Filadelfii, Bostonu i Waszyngtonu, w naszym domu pomiędzy Atlantykiem a Appalachami. Była moją przygodą z teatrem i z cudownymi ludźmi. Przywiązałam się do niej i żal mi się z nią rozstawać. Ale od teraz musi już radzić sobie sama.
Joanna Sokołowska-GwizdkaJoanna Sokołowska-Gwizdka, pisarka, dziennikarka, członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Po ukończeniu filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim pracowała w Katedrze Literatury Staropolskiej UŁ. Równolegle zajmowała się dziennikarstwem. Wielokrotnie uczestniczyła w Festiwalu Muzycznym w Łańcucie jako korespondent łódzkich „Odgłosów”. W połowie lat 90. została przedstawicielem medialnym oraz organizatorem promocji w Polsce Międzynarodowego Festiwalu Chopinowskiego odbywającego się w La Châtre-Nohant we Francji. Współpracowała także z Telewizją Łódź (program „Rozmaitości Literackie”) oraz z „Głosem Polonii” – polskim radiem w Perth (Zachodnia Australia).
W 2001 roku wyjechała na stałe do Kanady. Podjęła pracę w „Gazecie” – największym dzienniku Polonii w Kanadzie. Przeprowadzała też wywiady z przedstawicielami świata kultury na antenie stacji telewizyjnej w Toronto „Polish Studio”. Od stycznia 2003 do czerwca 2008 roku była redaktorem prowadzącym „Listu Oceanicznego” – dodatku kulturalnego „Gazety”.
Jej artykuły, recenzje i wywiady publikowane były w pismach w Polsce: „Rzeczpospolita”, „Pani”, „Dziennik Łódzki”, „Odgłosy”, „Jazz Forum” i za granicą: „Polonia Kalifornijska” (San Diego, Kalifornia), „Teraz” (Filadelfia, Pensylwania), „Polonez” (Kair, Egipt), „Kurier Zachodni” (Perth, Zachodnia Australia), „Tygodnik Polski” (Sydney, Australia), „Pro Polonicum” (Fryburg, Szwajcaria). Ukazały się także rozdziały w książkach („Horyzonty Teatru II. Droga Kazimierza Brauna”, Toruń 2006, „Słowa, obrazy i dźwięki w wychowaniu”, Warszawa 2011, „Aksjologia podróży”, Warszawa 2012).
W 2005 roku przeniosła się wraz z mężem (profesorem Rutgers University) do USA i zamieszkała w New Jersey, niedaleko Nowego Jorku. Związała się wtedy z „Przeglądem Polskim” – dodatkiem społeczno-kulturalnym „Nowego Dziennika”. Pracowała też w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku przy dygitalizacji unikatowych zbiorów archiwalnych.
Jest autorką polsko-angielskiej książki „Co otrzymałam od Boga i ludzi. Opowieść o Helenie Modrzejewskiej”, wydanej w 2009 roku. Od tej pory przybliża postać wielkiej aktorki, podczas prelekcji połączonych z pokazem slajdów i wystawą pamiątek po artystce, w wielu miejscach USA i Kanady. Jest także współautorką sztuki teatralnej o Fryderyku Chopinie „Dobry wieczór, Monsieur Chopin”, wystawionej przez Salon Poezji, Muzyki i Teatru z Toronto, przetłumaczonej na trzy języki (angielski, francuski, portugalski).
W 2012 roku, otrzymała dyplom „w uznaniu wieloletniego wkładu wniesionego w działalność kulturalną na rzecz Polonii w USA” przyznany przez Uniwersytet Ludowy w Filadelfii.
W 2013 roku, wraz z mężem, który otrzymał pozycję profesora na University of Texas at Austin, kolejny raz się przeprowadziła, tym razem do Teksasu, gdzie mieszka do dziś. Współpracuje z Austin Polish Society przy organizowaniu imprez kulturalnych i promocji polskiej kultury w Ameryce.
Obecnie współpracuje z „Gazetą” w Toronto, nowojorskim „Nowym Dziennikiem” i z londyńskim kwartalnikiem „Pamiętnik Literacki”. Redaguje też stronę internetową poświęconą kulturze polskiej poza krajem – Culture Avenue (www.cultureave.com).Rozdział II TORONTOŃSKIE POCZĄTKI
Toronto jest miastem niezwykłym, kolorowym, bogatym w różne wydarzenia kulturalne, miastem kontrastów oraz mnogości mozaikowo współbrzmiących kultur. Malowniczo położone nad brzegiem rozległego jeziora Ontario, sprawia wrażenie, że nigdy się nie kończy. Gdy się patrzy w dal, aż po horyzont rozciągają się wielkie plany i marzenia przywiezione przez emigrantów, którzy zdecydowali się tu osiąść. Ze spektakularnego Downtown wyrasta smukła i strzelista CN Tower (Canada’s National Tower), do niedawna najwyższa wolnostojąca budowla na świecie, o wysokości 553,33 m, otwarta w 1976 roku. Gdy wjedzie się szybką windą na sam szczyt, przespaceruje po szklanej podłodze i usiądzie w obrotowej restauracji, wtedy z góry można dokładnie przyjrzeć się miastu. Nieregularny brzeg z portem, do którego czasami przypływa replika pirackiego statku pod żaglami, z zacumowanym szeregiem jachtów, z długą nadbrzeżną promenadą, oświetlonymi kawiarniami, klubami, hotelami, muszlą koncertową i mnóstwem mew. Najdłuższa ulica świata, Yonge Street, ciągnąca się przez środek miasta od jeziora Ontario aż hen daleko, przez różne miasteczka i wioski na północ Kanady, wielka kopuła Sky Dome (obecnie Rogers Centre), wieżowiec słynnej gazety „The Toronto Star” czy Canadian Broadcasting Corporation i wiele innych szklanych, a tak ogromnych, sięgających chmur wysokościowców, w których odbija się, załamuje, migocze i tętni życie mieszkańców miasta. W letnie wieczory można tańczyć na ulicy Queen Street w dzielnicy Beaches, słuchać jazzu praktycznie w każdym zakątku miasta, uczestniczyć w licznych festiwalach kultur, imprezach artystycznych w historycznym kompleksie pofabrycznym The Distillery District czy na Exhibition Place. Jesienią miasto ożywia Festiwal Filmowy. W ekskluzywnej dzielnicy Yorkville przechadzają się słynne gwiazdy wielkiego ekranu. Miasto tonie w zieleni, a wielki, pełen zadbanych alejek i klombów High Park to jeden z piękniejszych kompleksów parkowych. Malownicze jest też Scarborough, dzielnica położona na klifach, ze wspaniałym widokiem. To tam przy odrobinie szczęścia można zawitać do „Raju dla Głupca” – domu malarki Doris McCarthy, uczennicy malarzy ze słynnej kanadyjskiej Grupy Siedmiu, która w latach trzydziestych kupiła tu posiadłość.
Panorama Toronto od strony jeziora Ontario, fot.: Jacek Gwizdka.
Mimo że zima w Toronto jest długa i mroźna, to sezon w operze, filharmonii i w teatrach w tak zwanym The Theatre District jest wtedy w pełni i wrażeń nigdy nie brakuje.
Prom na wyspę na jeziorze Ontario, z której dokładnie widać całe Downtown, pływa przez cały rok. Do niedawna Toronto Island była oazą spokoju i mekką artystów. Zamieszkało tu wielu malarzy i pisarzy. Można się było o tym przekonać, spotykając ciekawych ludzi i przysłuchując się interesującym dyskusjom w kameralnej i bardzo miłej w wystroju kawiarni na brzegu jeziora, po drugiej stronie wyspy.
Nazwa miasta pochodzi z języka Indian z plemienia Huron i najprawdopodobniej oznaczała miejsce spotkań. Prowadził tu indiański szlak pomiędzy jeziorem Ontario a jeziorem Huron. Dziś po tamtych Indianach nie ma śladu, pozostały natomiast fortyfikacje i miejsca upamiętniające dawne walki brytyjsko-amerykańskie po napływie lojalistów oraz historyczne budynki świadczące o gwałtownym rozwoju miasta w XIX wieku. Podczas majowej imprezy Doors Open w zwykle zamkniętych obiektach można się natknąć na postaci, które w kostiumach z epoki opowiadają historie sprzed lat.
Miasto, poprzez swoją różnorodność, jest miejscem zrealizowanych ambicji i marzeń, a także miejscem nieoczekiwanych spotkań. Widać Indianie zaklęli w nazwie jego znaczenie.
***
Rok 1987. Agata Pilitowska wraz z rodziną znalazła się w Montrealu. Czuła się wolna i ciekawa zmian. Pobyt w tym pięknym frankofońskim mieście zbudowanym wokół Mount Royal okazał się jednak przejściowy. Agata znała język angielski, w Montrealu trudniej byłoby jej znaleźć pracę. Cóż więc z tego, że Rzeka Świętego Wawrzyńca rozlewa się malowniczo wokół dwóch wysp, na których zbudowano miasto. Cóż z tego, że stare domy w europejskim stylu kuszą swoją urodą, uliczne kawiarenki przyciągają ukwieconymi ogródkami, a fontanny na Place des Arts w letni dzień pachną orzeźwiającą bryzą. Rzeczywistość skierowała ich do Ontario. Toronto wówczas szybciej się rozwijało i mieszkała tam duża grupa Polonii, chętna do pomocy. Legendarną postacią był przyjaciel artystów i animator życia kulturalnego, z wykształcenia inżynier – Bogdan Łabęcki. Do niego to pan Czesio z Montrealu skierował nowo przybyłych. „U pana Bodzia (jak się o nim popularnie mówiło) na pewno znajdzie się dla was łóżko i materac” – powiedział. I tak się stało. To właśnie u życzliwego pana Bogdana Agata z rodziną spędziła pierwszy, najtrudniejszy czas emigracji.
Agata i Tadeusz Lis otrzymali pozwolenie na pobyt stały w Kanadzie ze statusem uchodźców. Motywem tej decyzji były trudności w wykonywaniu zawodów w Polsce, cenzura i ograniczanie swobody twórczej przez reżim komunistyczny. Tylko że w mieszkaniu przy ulicy Senatorskiej zrobiło się nagle pusto i cicho. Zabrakło normalnego harmidru, dziecięcych głosów i codziennych czynności. Zostały przydeptane buciki-biedronki i porozrzucane zabawki. Każdy drobiazg pozostawiony w Krakowie przypominał Marii Nowotarskiej, że maluchów już tu nie ma, że są bardzo daleko, w nieznanym kraju, w którym mają wyrastać bez polskiego języka, wśród obcej kultury. Tęsknota za nimi była nie do wytrzymania. Nie dawało też spokoju wciąż powracające pytanie: Jak Agatka radzi sobie z taką gromadką w obcym kraju.
Już pół roku od wyjazdu Agaty, w najbliższe lato, Maria i Jerzy polecieli za Atlantyk w odwiedziny. A w listopadzie 1989 roku Jerzy Pilitowski przyleciał sam. Wtedy zorientował się, że w małżeństwie Agaty sytuacja jest bardzo trudna, postanowił więc zostać dłużej, niż planował. Wiosną 1990 roku doleciała Maria Nowotarska, między innymi po to, żeby być na Pierwszej Komunii Świętej wnuka Maćka. Została dłużej, niż planowała, gdyż Teatr im. J. Słowackiego miał być zamknięty z powodu remontu. Maria i Jerzy zaczęli wtedy myśleć o pozostaniu nad Ontario. Byli potrzebni Agacie i wnukom. Zostawiali wprawdzie w Krakowie syna Piotra z żoną Kasią i córeczką Zosią, ale o nich byli spokojni. Te dzieci miały wsparcie w rodzicach Kasi – Barbarze i Edwardzie Olasińskich.
Dość szybko zalegalizowali pobyt w Kanadzie, otrzymując status „Landed Immigrant”. Któregoś dnia Jerzy Pilitowski spotkał na torontońskiej ulicy kolegę z Powstania Warszawskiego, Wojciecha Wrońskiego, który po drugiej wojnie światowej został w Anglii i tam skończył London University. Jak się okazało, w 1955 roku wyemigrował do Kanady. Był wówczas głównym urbanistą Toronto, odpowiedzialnym za wiele decyzji ważnych dla kształtu i charakteru miasta. To dzięki jego zaleceniom w mieście pozostawiono pasy zieleni, a parków nie zamieniono na osiedla mieszkaniowe. Kolega przekonał Jurka, aby starali się o obywatelstwo. Posłuchali. Za jakiś czas obydwoje z Marią stali się obywatelami Kanady. Poczuli, że mają nową ojczyznę, muszą więc i dla niej coś zrobić.
*
Maria Nowotarska:
Pierwszy rok naszego pobytu na stałe w Toronto był rokiem uganiania się za dziećmi, prania i gotowania. Już nie byłam aktorką krakowskiej sceny, tylko babcią małych, ciągle bijących się, krzyczących, rozbrykanych dzieci, które trzeba było upilnować na spacerze. Jurek pracował wtedy w pracowni Zbyszka Gawora, Agata też była zapracowana. Tylko ja na gospodarstwie, z pełnymi rękami roboty w domu.
*
Jerzy Pilitowski:
Agatka ukończyła kurs i zaczęła pracować jako agent nieruchomości. Ale szybko miała dość tej pracy, bo jednak to jest taki zawód, że trzeba być twardym, nie zrażać się odmowami i umęczyć klienta. A ona się do tego po prostu nie nadaje.
*
Agata Pilitowska:
Zostałam nawet „top agentem”, bo sprzedałam dwa bardzo drogie domy. Tylko ja nienawidziłam być sprzedawcą domów i wytrzymałam w tym zawodzie zaledwie pół roku. Nie mogłam patrzeć na kartkę i pisać, że ten dom ma trzy pokoje, a kuchnia ma wymiary takie i takie… I nie mogłam wciskać ludziom, że dom jest śliczny, jeśli mnie się wcale nie podobał. Ale dzięki wysokiej prowizji za sprzedane domy miałam dowód dla rządu, że zarabiam, i mogłam sponsorować rodziców.
***
Maria Nowotarska i Jerzy Pilitowski zaczęli poznawać polskie środowisko. Mieszkało tu przecież całe pokolenie byłych żołnierzy i emigracji powojennej, która przeszła przez obozy, łagry, syberyjską wędrówkę, armię generała Andersa. Przyjechała też duża grupa osób z Londynu, niosąc ze sobą starą kulturę i stare przedwojenne wychowanie oraz miłość do polskiej literatury. Nieraz poezja podtrzymała ich na duchu, przypominała Polskę i wszystkie uczucia, które wywoływała w ciężkich chwilach.
*
Maria Nowotarska:
Pamiętam, że zaraz po przyjeździe na jednym z przyjęć u państwa Mokrzyckich, u których było zawsze dużo powojennej Polonii, przedstawiłam tekst Kazimierza Przerwy-Tetmajera Jak Janosik tańczył z cesarzową. Zaskoczyło mnie, że słuchacze tak żarliwie zareagowali. Tego nam brakuje, za tym tęsknimy – powiedzieli.
***
Wtedy zaczął kiełkować pomysł stworzenia czegoś w rodzaju teatru poetycko-muzycznego. Maria, zajęta dotąd głównie domem, pilnie zaczęła obserwować życie artystyczne Toronto.
*
Maria Nowotarska:
Dowiedziałam się, że jest tu orkiestra, którą prowadzi Maciej Jaśkiewicz. Nie mając pieniędzy, idąc piechotą, żeby nie wydać na metro, pobiegłam na jeden koncert, na drugi, na trzeci, i byłam nimi zachwycona. Inicjatywę stworzenia orkiestry przez polskiego dyrygenta uznałam za fantastyczną sprawę. Koncerty te, odbywające się głównie w kościołach, nie miały nic wspólnego z moim widzeniem kultury polskiej emigracji – pikników i popularnej rozrywki. Zainteresowały zresztą nie tylko polską publiczność, ale i ciekawych dobrej muzyki Kanadyjczyków.
***
Maciej Jaśkiewicz, absolwent warszawskiej Akademii Muzycznej, karierę artystyczną rozpoczął w Polsce. Pracował jako dyrektor muzyczny Akademickiego Chóru Uniwersytetu Warszawskiego, był dyrygentem Warszawskiej Opery Kameralnej, w której założył chór Ars Antiqua – a także dyrektorem koncertów Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego. Miał również swoje sukcesy we Francji, gdzie utworzył i prowadził chór chłopięcy Les Rossignolets de Roubaix. Z zespołami tymi koncertował w wielu krajach Europy, zdobywając nagrody i wyróżnienia. Do Kanady wyemigrował z rodziną w 1984 roku. Tu w 1986 roku założył ważną dla Polonii organizację – Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Muzyczne, w którym przez wiele lat był dyrektorem artystycznym – a także orkiestrę The Toronto Sinfonietta, zespoły Musica Antiqua i Vocal Ensemble. Był także dyrygentem chóru Symfonia w Hamilton. Do tej pory jest niezwykle ważną postacią kanadyjskiego życia muzycznego.
Powstanie Polsko-Kanadyjskiego Towarzystwa Muzycznego trafiło na dobry moment. Był to czas emigracji solidarnościowej, przyjechało wówczas do Kanady bardzo wiele nowych osób, wykształconych, potrzebujących codziennego obcowania ze sztuką, które jeszcze nie zapuściły korzeni w nowym środowisku. W repertuarze orkiestry Macieja Jaśkiewicza były nie tylko polskie utwory, ale i muzyka Bacha, Haendla, Vivaldiego, Mozarta, Haydna, Beethovena, Mendelssohna, Kurpińskiego i innych kompozytorów o światowej randze. Ale była to polska orkiestra, grali w niej głównie polscy muzycy i to dawało słuchaczom poczucie międzykulturowej łączności z kanadyjskim światem. Na koncerty przychodziła też starsza emigracja, która utożsamiała się z polską kulturą, a także rodziny mieszane i znajomi Polaków, przekazujące dalej informacje o ciekawych koncertach. Jaśkiewicz proponował różne formy, ale były to tylko formy muzyczne. Maria Nowotarska wpadła na pomysł, żeby dołączyć słowo poetyckie, delikatnie zainscenizowane, z kameralną muzyką w tle, tworzące niezapomniany klimat. Przedstawiła swoją propozycję Jaśkiewiczowi. Pomysł mu się spodobał. Po kilku sezonach działalności Towarzystwa publiczność oczekiwała czegoś nowego, a nurt poetycki mógł być właśnie takim nowym elementem. Jesienią 1990 roku Maria Nowotarska została zaproszona na zebranie, które odbywało się w domu oddanego organizatora od czasu powstania Towarzystwa, wówczas sekretarza, później prezesa, profesora Stanisława Dubiskiego.
*
Maria Nowotarska:
Uderzyło mnie, że w zarządzie byli bardzo zacni ludzie, na przykład Krzysztof Liebert, jego żona Alicja, Halina Kwiatkowska, Agnieszka Gesing czy Krzysztof Rumian, który mnie pamiętał ze sceny w Krakowie. Ale byli ostrożni. Zapytali, jak ja sobie wyobrażam tę działalność. Przedstawiłam więc swoją, na początku bardzo skromną, ideę. Wydawało mi się niemożliwe stworzenie w warunkach emigracyjnych teatru, dlatego nazwałam ten projekt Salonem Poezji i Muzyki, z wartościowym polskim słowem jako głównym elementem. Byłam wychowana w krakowskiej szkole, w tradycji obcowania z poezją, dlatego wiedziałam, że mam ją w sobie. Ponieważ był już opracowany plan repertuarowy na cały sezon, powiedziano mi, że nie mogę liczyć na dotacje finansowe, gdyż wszystko idzie na orkiestrę i muszę środki zdobyć sama. Oczywiście zgodziłam się, byłam pełna pasji i nadziei.
Maria Nowotarska, fot.: Tomasz Nasterski, arch. M. Nowotarskiej.
***
Pomysł stworzenia Salonu Poezji i Muzyki padł na bardzo podatny grunt i dobry czas. Również ze względu na sytuację polityczną w Polsce po okrągłym stole. Przedstawicielstwa polskiego rządu – ambasada i konsulaty – stały się placówkami przyjaznymi Polonii i jej działalności, otwierającymi swoje sale dla różnych inicjatyw kulturalnych, popierającymi twórczość uprawianą na emigracji.
*
Maria Nowotarska:
Jurek uznał, że jeżeli ja tak bardzo chciałabym tu działać, to należy to robić, bo na pewno mam rację. Jako architekt i człowiek wychowany na teatrze, widzący plastykę teatru, zaczął mi bardzo pomagać technicznie i organizacyjnie. Na początku światłami zajmował się Bogdan Paszkiewicz, potem Jurek wypożyczył reflektory i sam je obsługiwał. Programy w Towarzystwie Muzycznym opracowywał do tej pory Stanisław Dubiski. Jurek też się włączył, bo chciał, żeby programy Salonu miały nieco inną oprawę plastyczną. Nie mieliśmy pieniędzy, więc Jurek z konieczności zaczął szukać funduszy, gdyż trzeba było opłacić ogłoszenia, druk plakatów itd. Czuliśmy się odpowiedzialni także za stronę finansową, żeby nie zadłużyć organizacji.
*
Jerzy Pilitowski:
Szybko postanowiliśmy, że trzeba tutaj zacząć żyć normalnie. A dla nas to oznacza tworzyć, organizować, działać. Po przyjęciu przez Polsko-Kanadyjskie Towarzystwo Muzyczne propozycji stworzenia nurtu poetyckiego siłą rzeczy podjąłem się pracy menedżera, a „Maryśka” została dyrektorem artystycznym Salonu.
*
Maria Nowotarska:
Od kiedy pamiętam, ciągle byłam w biegu. Wynajmowaliśmy wtedy z Jurkiem garsonierę w High Parku, a Agata miała trzypokojowe mieszkanie piętro wyżej. Biegaliśmy więc po schodach, a to z dziećmi na basen, a to po zakupy, ciągle w ruchu. Uczyłam się w łazience, potem na korytarzu, a jak tylko była okazja – w High Parku. Nie umiem się uczyć w domu, ciągle dzwonią telefony. Strategia produkcji, scenariusz, próby, przy tym jeden aktor może przyjść wieczorem, drugi nie może itd. Skoordynować to jest bardzo trudno, to jak wspinanie się na wieżę Eiffla. Do tego Agata wtedy nie wierzyła, że się uda.
– A kto ci przyjdzie? – mówiła. – Tu przyjeżdżają bardzo znani aktorzy, Englert, Holoubek, tu jest dobry impresario.
– Ale ja też coś mogę zrobić – odpowiadałam – i zrobię.
Zacisnęłam pięści i do dzisiejszego dnia zaciskam. I idę naprzód.
*
Agata Pilitowska:
Patrzyłam na mamę. Znów była aktywną aktorką. Na spotkania muzyczno-poetyckie, a potem wieczory teatralne zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi i rodzice mieli z tego ogromną satysfakcję.
***
Od zebrania Polsko-Kanadyjskiego Towarzystwa Muzycznego do pierwszego spektaklu Salonu Poezji i Muzyki minął rok. Trzeba było zdobyć fundusze, znaleźć salę, umówić się z artystami. A to trwa. W tym czasie w Toronto pojawił się Jerzy Kopczewski-Bułeczka, kolega aktor z Krakowa, z którym Maria współpracowała zarówno na deskach Teatru im. J. Słowackiego, jak i na założonej przez niego Scenie Format. Spotkanie to zaowocowało współpracą na polu działalności teatralnej, która jakiś czas trwała równolegle z Salonem Poezji i Muzyki.
------------------------------------------------------------------------
Zmarła w 2010 roku.
Bogdan Łabęcki zmarł w Toronto w 2013 roku.