- W empik go
Teatry i zabawy - ebook
Teatry i zabawy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 171 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do odpoczynku zasięgnąłem języka, w jaki sposób mógłbym wziąć udział w nocnych zabawach, które się odbywały w dzielnicy tureckiej. Mój przyjaciel malarz, z którym spotkałem się w ciągu dnia, znający dobrze miejscowe obyczaje, twierdził, że jedyna dla mnie droga to zamieszkać w Stambule, co nasuwało wszakże poważne trudności.
Wsiedliśmy w kaik, aby przeprawić się przez Złoty Róg, i zeszliśmy po tych samych stromych schodkach na wprost targu na ryby, gdzie byliśmy w przeddzień świadkami tak krwawej sceny. Sklepy były wszędzie pozamykane. Sąsiadujący z nimi bezpośrednio bazar egipski, gdzie sprzedają towary kolonialne, farby i produkty chemiczne, był również szczelnie zabity deskami. Dalej ulice zaludniały i przebiegały wyłącznie psy, jak zawsze zdziwione w pierwszych dniach Ramazanu, że nie otrzymują pożywienia w sklepie przylegającym do bazaru, którego właścicielem był Ormianin, znajomy mego przyjaciela. I tam wszystko było zamknięte, ale że on sam nie podlegał prawom muzułmańskim, pozwalał wiec sobie czuwać w dzień, a sypiać w nocy jak zwykle, dbając tylko, aby wieść o tym nie przenikała na zewnątrz.
Zaprosił nas na obiad, był bowiem na tyle przezorny, aby porobić zakupy w przeddzień, w przeciwnym razie musielibyśmy powrócić do Pery, aby dostać cośkolwiek do jedzenia. Myśl, że miałbym zamieszkać w Stambule, wydała mu się na razie niedorzeczna, zważywszy, że żaden chrześcijanin nie ma prawa tam się osiedlić: wolno mu przychodzić tylko we dnie. Nie ma ani jednego hotelu, ani jednej oberży, nawet zwykłego karawanseraju, który byłby dla nich przeznaczony: wyjątek stanowią jedynie Ormianie, Żydzi i Grecy, poddani imperium.
Ja tymczasem nie chciałem dać za wygraną i zwróciłem uwagę kupcowi, że w Kairze znalazłem przecie sposób zamieszkania poza obrębem dzielnicy europejskiej, gdyż przywdziałem strój wschodni i udawałem, że jestem Koptem.
– Ha cóż – powiedział – tutaj byłoby tylko jedno wyjście: żeby pan uchodził za Persa. Istnieje w Stambule karawanseraj zwany Ildiz Chan (Chan Gwiazdy), gdzie przyjmują kupców azjatyckich, członków różnych gmin muzułmańskich. Są tam nie tylko wyznawcy sekty Alego; bywają również Gebrowie, Parsowie, Koraici, Wahabici, tworzy to taki galimatias gwar, że Turcy w żaden sposób nie mogą odgadnąć, z jakich stron Wschodu dani ludzie pochodzą. A zatem gdyby pan powstrzymał się od posługiwania się którymkolwiek z narzeczy Północy, mógłby pan przebywać pośród nich.
Udaliśmy się więc do Ildiz Chan, położonego w górnej części miasta, nie opodal „Spalonej kolumny”, jednego z najciekawszych szczątków dawnego Bizancjum. Karawanseraj zbudowany całkowicie z kamienia miał wewnątrz wygląd pieczary. Trzy piętra krużganków zajmowały cztery boki dziedzińca, mieszkania zaś, o półkolistych sklepieniach, miały wszystkie jednakowy rozkład: jedna duża izba służąca za skład i mały alkierzyk o podłodze z desek, gdzie można było wstawić sobie łóżko. Ponadto lokatorom przysługiwało prawo umieszczenia wielbłąda albo konia we wspólnej stajni.
Nie posiadając ani wierzchowca, ani towaru, musiałem z konieczności uchodzić za kupca, który już wszystko wyprzedał i zamierza zaopatrzyć się w nowy zapas tandety. Ormianin miał interesy z kupcami z Mossulu i Bassory, którym mnie przedstawił. Kazaliśmy podać fajki i kawę i wyłożyliśmy im, jak się rzeczy mają. Nie mieli nic przeciwko temu, aby przyjąć mnie do swego grona, bylebym przywdział ich strój. Że zaś posiadałem już niektóre jego części, a mianowicie maszlah z wielbłądziej wełny, który mi służył zarówno w Egipcie, jak i w Syrii, brakowało mi tylko spiczastej czapki karakułowej, jaką noszą w Persji; Ormianin mi jej dostarczył.
Wielu spośród Persów władało gwarą Franków używaną na Lewancie; ktokolwiek mieszkał przez pewien czas w miastach handlowych, potrafi się zawsze w końcu dogadać w tym narzeczu. Łatwo mi zatem przyszło nawiązać przyjazne stosunki z sąsiadami. Polecono mnie usilnie względom wszystkich, którzy mieszkali przy tym samym krużganku; ciążyła mi więc raczej zbyt wielka gorliwość, z jaką mnie fetowano i towarzyszono wszędzie. Każde piętro ma swojego kucharza, który pełni zarazem obowiązek kahwedżi, mogliśmy więc doskonale obejść się bez jakichkolwiek stosunków ze światem zewnętrznym. Jednakże, gdy wieczór zapadał, Persowie, którzy tak samo jak Turcy spali cały dzień, aby móc potem należycie uczcić każdą noc Ramazanu, zabierali mnie z sobą, bym napatrzył się nieustannym uroczystościom, które miały trwać przez trzydzieści dni i nocy.
Jeżeli miasto było wspaniale iluminowane dla tych, co je oglądali z wyżyn Pery, to ulice w obrębie Stambułu wydały mi się jeszcze bardziej promieniejące blaskiem: wszystkie sklepy otwarte, przystrojone girlandami i wazonami kwiatów, jarzące się wewnątrz od luster i świec; towary udekorowane artystycznie, kolorowe latarnie zawieszone na zewnątrz, ściany domów świeżo pomalowane i wyzłocone; zwłaszcza piekarze, cukiernicy, właściciele sklepów z zabawkami i jubilerzy rozkładali na pokaz wszystkie swoje skarby, i to przede wszystkim olśniewało oczy. Na ulicach pełno było kobiet i dzieci, więcej jeszcze niż mężczyzn, gdyż ci spędzali przeważnie czas w meczetach i kawiarniach.
Nie należy sądzić, aby szynki i winiarnie były pozamykane; wszyscy mają prawo brać udział w tureckim święcie; wstęp do tych zakładów dozwolony był wszakże tylko raja: katolikom, Grekom, Ormianom albo Żydom. Drzwi zewnętrzne muszą zawsze być zamknięte, lecz wystarczy je pchnąć, aby ugasić pragnienie tęgą szklanicą wina Tenedos, w zamian za dziesięć para (pięć centymów).
Wszędzie pełno sprzedawców smażonych ryb, owoców lub kolb gotowanej kukurydzy, można się nią żywić przez cały dzień za dziesięć para – a także sprzedawców baklava, jest to rodzaj placuszków nasyconych masłem i cukrem, zwłaszcza kobiety są na nie bardzo łakome. Najwspanialszy ze wszystkich jest plac Serasker. Ma on kształt rozwartego trójkąta, na prawo i na lewo stoją rzęsiście oświetlone meczety, w głębi zaś gmachy ministerstwa wojny, tworzy więc odpowiednie tło dla kawalkad i różnorodnych orszaków, które tędy się przesuwają. Fronty domów zdobi mnóstwo kramów wędrownych kupców, kawiarnie zaś, chyba w liczbie dziesięciu, prześcigają się w rozlepianiu ogłoszeń o różnych widowiskach, występach trefnisiów i chińskich cieniach.WIZYTA W PERZE
Nie będąc zmuszonym tak jak muzułmanie wysypiać się dzień cały, a całe noce trawić na zabawach w ciągu błogosławionego miesiąca Ramazanu, okresu postu, a zarazem karnawału, chodziłem często do Fery, by utrzymać kontakt z Europejczykami. Któregoś dnia rzucił mi się w oczy duży afisz rozlepiony na murach, zapowiadający otwarcie sezonu teatralnego. Trupa włoska miała rozpocząć trzymiesięczny cykl przedstawień, nazwisko zaś wypisane wielkimi literami obecnej „gwiazdy” dramatu, było to ni mniej, ni więcej tylko Ronzi-Tacchinardi, śpiewaczka świecąca tryumfy w dobie największego rozkwitu Rossiniego, której Stendhal poświęcił tak piękne karty. Ronzi nie była już młoda, niestety! Przyjechała do Konstantynopola, tak jak przybyła tam przed kilku laty słynna tragiczka Mlle Georges, która po występach w teatrze Pery, a także przed sułtanem, dała szereg przedstawień na Krymie i grała „Ifigenię w Taurydzie” na tym samym miejscu, gdzie wznosiła się niegdyś świątynia Thoas. Wybitni artyści, podobnie jak wielcy geniusze wszelkiego typu, mają głębokie wyczucie przeszłości, lubią takie wędrówki pełne przygód, pociąga ich słońce Wschodu, mają bowiem w sobie naturę orła. Orkiestrą dyrygował Donizetti, za specjalnym pozwoleniem sułtana, który zaangażował go od dawna jako nadwornego kapelmistrza.
Wprawdzie to opromienione sławą nazwisko nosił tylko brat kompozytora, którego tak podziwialiśmy; niemniej przeto widok jego na afiszu działał na Europejczyków w sposób urzekający; toteż wszystkie umysły w mieście Franków zajęte były jedynie mającym się wkrótce odbyć przedstawieniem. Bilety, powierzone zawczasu na sprzedaż hotelom i kawiarniom, zostały tak rozchwytane, że trudno już było o nie. Przyszło mi na myśl odwiedzić redaktora najpoczytniejszego dziennika francuskiego w Konstantynopolu, którego biura mieściły się w Galacie. Zdawał się zachwycony moją wizytą, zatrzymał mnie na obiad, po czym zaprosił mnie do swojej loży. „Jeżeli pan nie zarzucił swojego dawnego zawodu felietonisty, będzie pan dla nas pisał recenzje teatralne i otrzyma pan wolny wstęp”. Przyjąłem propozycję może trochę nieopatrznie, gdyż jeżeli się mieszka w Stambule, niełatwo jest wracać tam co drugi dzień późną nocą, po skończonym spektaklu.
Grano tego dnia „Buondelmonte”; sala, w której odbywają się przedstawienia, położona w górnej części Pery, jest długa i wąska; loże rozmieszczone są na modłę włoską, bez dzielącej je pośrodku galerii; zajmowali je niemal wszystkie ambasadorzy i bankierzy. W krzesłach na parterze siedzieli prawie wyłącznie Ormianie, Grecy i Francuzi, jedynie w pierwszych rzędach można było zauważyć kilku Turków, spośród tych zapewne, których rodzice wysłali za młodu do Paryża i Wiednia, bo choć w gruncie rzeczy żadne przesądy nie zabraniają muzułmaninowi uczęszczania do naszych teatrów, to łatwo zrozumieć, że nasza muzyka niezbyt ich zachwyca; bo przecież i dla nas ich muzyka, rozwijająca melodię przy pomocy ćwierć tonów, jest również niezrozumiała, chyba że zostanie, jeśli się tak wyrazić można, przetransponowana wedle naszego systemu muzycznego. Jedynie pieśni greckie i wołoskie są, jak się wydaje, dla wszystkich zrozumiałe. Donizetti polecił bratu, by zebrał ich jak najwięcej i wprowadzał je do swoich oper.