- W empik go
Tęczowa Dolina - ebook
Tęczowa Dolina - ebook
Ryszard Ćwirlej Tęczowa Dolina
Trzy pozornie niezwiązane ze sobą sprawy, trzy śledztwa i jedno rozwiązanie.
Na jednym z warszawskich osiedli stróż znajduje zwłoki lokatora zastrzelonego we własnym mieszkaniu. W trakcie dochodzenia okazuje się, że tuż przed morderstwem kilka osób widziało bezdomnego kręcącego się w pobliżu kamienicy.
Mniej więcej w tym samym czasie emerytowany policjant dowiaduje się, że jest jedynym spadkobiercą ciotki. A przecież od lat byli skłóceni... Podejrzewa, że coś ze spadkiem jest nie tak, postanawia to wyjaśnić i wyrusza do nadmorskiej miejscowości Chłopy.
Specjalizujący się w dziennikarstwie śledczym reporter dowiaduje się, że w Ustroniu Morskim uzdrowiciel podaje ludziom lekarstwo, które niemal natychmiast stawia na nogi nawet poważnie chorych. Dziennikarz podejrzewa, że to oszustwo i zamierza przyjrzeć się tej sprawie. Tymczasem znachor znika w tajemniczych okolicznościach...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-81-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolice Ustronia Morskiego
Wtorek
7 września 2021
Godzina 14.30
Skrzekliwy głos sroki wbił się ostro w leśną ciszę, rozerwał ją, by zaraz w niej utonąć… Skrzydlata złodziejka przysiadła na sosnowej gałęzi, obserwując uważnie, co dzieje się na dole. A działo się sporo niezwykłych rzeczy, które mogły zainteresować każdego ciekawskiego ptaka.
Kilka osób stało, kilka siedziało na rozkładanych krzesełkach turystycznych, a jeszcze inne kręciły się nerwowo po wydeptanej ścieżce, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Ptak lustrował wszystko, licząc na jakąś okazję. Wiedział dobrze, że tam, gdzie są ludzie, zawsze znajdzie się coś do jedzenia.
_Sroki nauczyły się żyć tam, gdzie my_ – pomyślał gospodarz, spoglądając w górę. Ptak w tym czasie, przekrzywiwszy głowę, obserwował starszego człowieka, który jadł kanapkę. Czekał, aż coś spadnie mu na ziemię. I nie pomylił się w swoich rachubach. Wargi starca rozchyliły się, mężczyzna kaszlnął głośno i z ust wyleciał mu duży kawałek chleba. Sroka natychmiast sfrunęła z gałęzi, chwyciła zdobycz i odleciała na sąsiednie drzewo. Wróble, które również dostrzegły okazję, przyleciały na miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą leżał chleb, ale było już za późno.
Wyciągnął papierosa z kieszeni wojskowej amerykańskiej kurtki, włożył go do ust i zapalił. Kilkadziesiąt par oczu wpatrywało się w niego, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Przyzwyczaił się już, że spoglądają na niego z podziwem, ale i lękiem. I nigdy nie odzywają się niepytani. Czuli przed nim respekt i to mu się podobało. Nie był przecież byle kim. Był uzdrowicielem, ojcem Bernardem, którego szanowali wszyscy w okolicy, a i ksiądz z miejscowej parafii darzył zaufaniem, widząc w nim kogoś w rodzaju swojego sprzymierzeńca.
Początkowo, gdy się tu sprowadził i zaczął leczyć ludzi ziołami, proboszcz ostrzegał przed kontaktami z nim, bo wyczuł podskórnie, że Bernard może zagrozić jego monopolistycznej pozycji w kwestiach pośrednictwa między sacrum a profanum. Ale on wiedział, jak przeciągnąć klechę na swoją stronę. Wpadł na prosty pomysł, który wkrótce spacyfikował niechęć duchownego. Ludziom, którzy chcieli mu płacić za porady lekarskie, mówił, że nic się nie należy. A jeśli chcą się odwdzięczyć, mają iść prosto do kościoła w Ustroniu Morskim i wrzucić co łaska do skrzynki przy ołtarzyku z obrazem Świętej Panienki. Szybko rozeszła się wieść, że ojciec Bernard to człowiek święty, bo nie bierze za pomoc, ale każe dawać na Kościół.
Dopalił papierosa, a niedopałek zgasił starannie w puszce po konserwie turystycznej, która stała na stoliku przed wejściem do bunkra. Bo ojciec Bernard mieszkał w poniemieckim bunkrze obrony Wybrzeża i tu też przyjmował chorych, którzy odwiedzali go codziennie.
– Kto następny będzie? – rzucił, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
– Wygląda na to, że my – odezwała się kobieta stojąca obok rozkładanego fotela, na którym siedział starszy od niej przynajmniej o dziesięć lat, szczupły mężczyzna.
– A pomodliliście się już? – zapytał Bernard, tym razem patrząc na kobietę.
– Przez cały czas się modlimy – odparła.
– Ja nie pytam, czy przez cały czas, ale czy dziś, konkretnie, w tej intencji, z jaką tu przyjechaliście? – pouczył ją dość opryskliwym tonem, jak stary, kapryśny nauczyciel ma w zwyczaju strofować głupiego i do tego jeszcze krnąbrnego ucznia.
– My jesteśmy wierzący… – kobieta próbowała się wytłumaczyć, ale Bernard uniósł ostrzegawczo rękę.
– Jeśli myślicie, że moje lekarstwo to jakiś cudowny lek, to wszyscy się mylicie. I niczego w takim razie nie rozumiecie. Dlatego powiem wam, skąd się bierze uzdrowienie. Ta moc uzdrawiania jest w was samych. Ale niczym jest wasza własna energia i niczym są cudowne leki bez waszej wiary, która otworzy dla was serce Pana. Dlatego, zanim zbadam kogokolwiek, zanim przyłożę ręce, by obudzić w was energię, zanim w końcu dam wam odpowiedni lek, musicie poprosić Pana, by zechciał wam pomóc. Bo bez jego woli nic się nie wydarzy.
– Ja jestem już gotowy! – powiedział chudy mężczyzna i podniósł się z turystycznego krzesła, podtrzymując się oparcia trzęsącymi się rękoma.
– Jerzy, na Boga, uważaj! – żona chciała go przytrzymać, ale on odepchnął jej dłoń. Powoli, krok za krokiem, ruszył w stronę uzdrowiciela.
– Idę sam! – powiedział Jerzy.
– Ludzie, to cud! – krzyknęła kobieta.
Bernard patrzył na mężczyznę, stojąc w drzwiach. Nie miał zamiaru mu pomagać. Widział to już nieraz i dobrze wiedział, że pacjent powinien dojść sam. Słabi, wyczerpani chorobą ludzie wstawali i szli ku niemu, wyzwalając w sobie resztki sił. Wierzyli bowiem, że w tym miejscu wszystko się odmieni.
– Patrzcie, idzie bez laski! – mówili do siebie czekający na swoją kolejkę chorzy, wskazując palcami na człowieka, który jeszcze przed chwilą ledwo potrafił ustać, wspierając się na ramieniu żony. Teraz poruszał się sam, nieporadnie i powoli, ale samodzielnie.
– Panie Boże, dziękuję za to wszystko! – podążająca za mężem krok w krok kobieta ocierała wierzchem dłoni łzy spływające po policzkach.
– Ojciec Bernard go uleczył! – zawołała jakaś staruszka.
– Święty człowiek! – krzyczała inna.
– Chwała Panu naszemu! – cieszył się gruby mężczyzna na wózku inwalidzkim, w bejsbolówce na głowie.
– Podziękujmy ojcu dyrektorowi! – wyrwało się chudej kobiecie, ubranej w szarą suknię z białym kołnierzem, ale jakoś nikt nie podchwycił jej entuzjazmu dla radiowego dzieła w miejscu, w którym nie ma zasięgu radio, telewizor ani nawet telefon, bo fale eteru zagospodarowują dziękczynne modlitwy.
– Chodź ze mną, synu – powiedział ojciec Bernard, gdy staruszek podszedł do niego i się zatrzymał, bo nie wiedział, co ma dalej robić. Pustelnik objął go ramieniem i poprowadził do wnętrza swego domostwa, w którym zapach ziół i grzybów mieszał się z odorem niemytych ludzkich ciał, przepoconych skarpet i tytoniowego dymu. Jednak dla tych wszystkich, którzy przestępowali próg samotni, był to najpiękniejszy zapach nadziei.
Wyszli pięć minut później. Mężczyzna wyglądał, jakby był młodszy o dziesięć lat. Dosłownie tryskał energią. W ręce miał buteleczkę z jakimś specyfikiem. Żona chciała mu podać rękę, ale gniewnie odrzucił pomoc.
Bernard zatrzymał się w drzwiach. Do jego uszu dobiegł bowiem wyraźny dźwięk silnika samochodowego. Ale przecież samochody tu nie dojeżdżały. Nie było drogi, a jedynie wąska ścieżka wiodąca u podnóża wydm. Skąd więc ten silnik?
Nie musiał zbyt długo czekać na wyjaśnienie tej samochodowej zagadki. Na niewielką polankę wjechała terenowa toyota. Pomyślał, że to straż leśna, ale co by od niego mogli chcieć leśnicy? Przecież nic złego tu nie robił, a poza tym teren dawnego pasa umocnień należał do wojska, które już się stąd wyniosło i nikt nie patrolował opuszczonych bunkrów.
Czworo drzwi otworzyło się niemal jednocześnie. Z auta wyszło czterech mężczyzn. Trzej byli młodzi i wysportowani, ubrani w zgodzie z modą panującą jak kraj długi i szeroki w obcisłe koszulki, podkreślające jakość i obfitość mięśni na karku i bicepsach, luźne sportowe spodnie i buty typu adidas. Ten czwarty zupełnie do nich nie pasował strojem. Miał na sobie stalowoszary garnitur, koszulę w delikatne prążki i fioletowy krawat. Był młodym, najwyżej trzydziestoletnim typem biznesmena albo kierownika w jakiejś korporacji. Na pierwszy rzut oka było widać, że to on tu dowodzi. Zobaczywszy pustelnika, mężczyzna się uśmiechnął.
– Ty jesteś Bernard, nie? – zapytał grzecznie, podczas gdy trzej pozostali rozstawili się w taki sposób, by móc kontrolować każdy ruch zebranych tu ludzi. _Fachowcy_ – pomyślał Bernard z uznaniem. Wiedział, że w ten sposób zabezpieczają teren, ale przede wszystkim swojego bossa.
– Jestem – pustelnik skinął głową.
– Trudno cię odnaleźć w tym lesie…
– Czego chcecie?
– Chcemy ci tylko przekazać, że _pacta sunt servanda_.
– Co? – wyszeptał Bernard, a jego twarz nagle pobladła.
– Wytłumaczcie mu – rzucił do ochroniarzy ten w garniturze. Nie trzeba im było dwa razy mówić. Błyskawicznie rzucili się na uzdrowiciela. Dwaj wykręcili mu ręce, a trzeci, wyciągnąwszy z kieszeni pałkę teleskopową, sprawnie ją rozłożył, a potem uderzył nią Bernarda w głowę. Ten, ogłuszony, natychmiast padł na kolana i wtedy do bicia przystąpili pozostali. Kopali tak długo, aż usłyszeli kolejny rozkaz:
– Wystarczy! – odstąpili więc od leżącego na ziemi uzdrowiciela i spojrzeli wyczekująco na szefa. – No co tak stoicie? – warknął. – Jedziemy! Po chwili nie było już po nich śladu. I wtedy dopiero z osłupienia otrząsnęli się ci wszyscy, którzy czekali na wizytę. Zaczęli krzyczeć, szlochać i rwać włosy z głowy, uświadomiwszy sobie, że przyjmowanie pacjentów na dzisiaj zakończyło się definitywnie, a ich lekarz sam potrzebuje lekarza.