- W empik go
Tęczowy Kryształ - ebook
Tęczowy Kryształ - ebook
Dorian nigdy nie przypuszczał, że wszystko może się tak nagle zmienić. Ale stało się – zostaje sam, a w dodatku dane słowo zmusza go do podróży, której cel jawi się bardzo niejasno.
Ma jednak magiczny Kryształ, który pozwala zobaczyć to, czego nikt inny nie widzi – pod pewnym warunkiem…
W dalekiej krainie zagnieździło się tajemnicze zło. I chociaż Dorian nie szuka przygód, to los rzuca go w wir nieoczekiwanych wydarzeń, które jeszcze raz przewrócą jego życie do góry nogami.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788393456802 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie działo się to ani zbyt dawno temu, ani też zbyt daleko stąd.
a może właśnie bardzo dawno i bardzo daleko? Może zdarzyło się to wszystko już kiedyś, a może właśnie teraz się dzieje? albo też zdarzy się dopiero w przyszłości, jeśli przyjmiemy za miarę nasz czas. Czas jest bowiem pojęciem względnym i niekiedy bardzo mało ważnym, a już na pewno zupełnie nieistotnym, jeżeli chodzi o tę właśnie opowieść. Wszystko o czym tu przeczytacie, działo się w świecie zupełnie różnym od naszego, chociaż jednocześnie tak bardzo do niego podobnym, jak jeden człowiek jest podobny do drugiego, choć wszyscy ludzie różnią się od siebie tak bardzo, że nie sposób znaleźć dwojga identycznych. Tak samo też nie sposób znaleźć dwóch identycznych światów.
Żył sobie razu pewnego w dalekiej Granicznej Krainie - miejscu pełnym radosnego słońca w upalne, letnie popołudnia, w długie zaś jesienne wieczory osnutym wilgotną i srebrzystą mgłą, miejscu, o którym ludzie powiadali, że znajduje się bardzo blisko krańca świata (o ile świat w ogóle ma jakiś kraniec, ale to już zupełnie inna historia) – pewien młody chłopiec imieniem Dorian. Chłopiec ów miał lat około trzynastu, choć wyglądał na mniej, gdyż był drob-nej budowy i delikatnej urody. Włosy jego, kolorem przywodzące na myśl złoto, choć w rzeczywistości nieco ciemniejsze, opadały nieco poniżej uszu, czyniąc jego twarz jeszcze bardziej subtelną i pociągłą. Ciemne oczy spoglądały spod długiej grzywki na świat z nieustannym zaciekawieniem i bystrością, zaś zarys podbródka zdradzał siłę charakteru i upór.
Taki w istocie był Dorian, mimo młodego wieku tymże właśnie uporem i ciekawością świata często przysparzający zmartwień 7
swemu ojcu, staremu Sylwanowi. Obydwaj mieszkali w małej wiosce Tuz na wschodnim krańcu Granicznej Krainy. Chatka ich, niewielka i skromna, stała na samym skraju wioski, w pewnej odległości od innych domostw, a tuż za nią zaczynał się gęsty las.
Nie biegła tędy żadna droga, jeżeli nie liczyć wąskiej ścieżki, pro-wadzącej prosto do drzwi chaty, i rzadko kiedy przechodzili przy-padkowi ludzie, często natomiast zjawiali się przyjaciele i znajomi, proszący Sylwana o pomoc. Nie był on bowiem – przynajmniej w ich mniemaniu – zwykłym człowiekiem, lecz czarodziejem.
Na tę niecodzienną opinię – prawdziwą czy też nie - Sylwan zasłużył sobie dwoma rzeczami. Pierwszą z nich była umiejęt-ność leczenia rozmaitych chorób i dolegliwości, trapiących często mieszkańców wioski Tuz. W jego chacie pełno było zawsze rozmaitych ziół, które znajdowały się dosłownie wszędzie: zwisały u pułapu, suszyły się na ścianach, rosły w doniczkach na oknach, najwięcej zaś ich było w jego własnej, małej, zawsze zamkniętej na cztery spusty izdebce, dokąd nikomu – nawet Dorianowi – nie wolno było wchodzić bez specjalnego pozwolenia. Sylwan przy-rządzał z tych ziół rozmaite mikstury, które okoliczni ludzie uważali za czarodziejskie, sam zaś rzekomy czarodziej uśmiechał się tylko znacząco pod siwym wąsem.
Drugą rzeczą, która przysporzyła mu sławy, był niecodzienny tryb życia i nieco dziwne przyzwyczajenia. Jakby tu w krótkich słowach określić jego charakter? Cóż, było w nim coś z dziwaka i sa-motnika – często unikał towarzystwa ludzi i jeżeli nie miał akurat na nie ochoty, potrafił to w prostych i dosadnych słowach oznaj-mić temu, kto właśnie przyszedł z wizytą czy też z interesem. Lubił za to w takich chwilach błąkać się po lesie, zbierając swoje zioła i mówiąc do samego siebie albo też do swojej ulubionej kotki, imieniem Izolda, która towarzyszyła mu zazwyczaj w tych spa-cerach. Często także zamykał się sam w swojej izdebce, bardzo starannie ryglując od wewnątrz drzwi.
Izdebka ta była dla Doriana (jak każdy zakazany owoc) przed-miotem nieustannego zainteresowania. Pachniało w niej suszo-nymi ziołami i tajemnicą, której nie mógł zgłębić, tak jak nie mógł
8
dociec przeznaczenia ani zawartości ciężkiej, dębowej szkatuły z okuciami z żółtego metalu, co do którego żywił podejrzenie, że mógłby być złotem - był bowiem niezwykle podobny do złotych monet, które od czasu do czasu miewał okazję widywać (choć trzeba przyznać, że nie zdarzało się to zbyt często). Razu pewnego chłopiec skorzystał z chwili, gdy ojciec, wezwany do chorego w wiosce, przez nieuwagę pozostawił drzwi otwarte i postanowił
- wiedząc oczywiście, że nie jest to właściwe - tylko na chwileczkę zajrzeć… Lecz w izdebce ojca siedziała kotka Izolda, wlepiwszy w niego tak przenikliwe spojrzenie bursztynowych oczu, że czym prędzej, tak na wszelki wypadek, wycofał się.
Dorian przywykł do tego, że ludzie uważali jego ojca za czarodzieja. Co więcej, uważał to nawet za pewne wyróżnienie. ale w miarę jak dorastał, coraz częściej zastanawiał się, jak to jest naprawdę, nie widział bowiem nigdy, aby ojciec zajmował się czymś nadzwyczajnym (poza tymi chwilami, gdy zamknięty był w swej izdebce i Dorian w ogóle nie wiedział, czym się zajmował), ale czuł, że ojciec jednak różni się od innych mieszkańców wioski.
Czym, tego na razie dociec nie mógł – może wyrazem nadzwyczaj głębokiej powagi i mądrości w oczach, gdy czasem głęboko się nad czymś zamyślał - a zdarzało się to często, ostatnio coraz częściej… Gdy Dorian spoglądał na ojca w takich momentach, wtedy nieubłaganie przychodziło mu na myśl, że jednak wie on coś, czego inni nie wiedzą.
Pewnego dnia odważył się zapytać go o to. Był to jeden z owych pięknych, letnich wieczorów, gdy słońce chowa się już za horyzont, a na świat zstępuje tak ożywczy po długich godzinach upału chłód. Siedzieli obaj w swym ulubionym miejscu na progu chaty, patrząc w milczeniu na rozpościerające się za wioską bez-kresne, zielone o tej porze roku równiny. Sylwan, słysząc naiwne pytanie syna, uśmiechnął się i odrzekł:
– Owszem. Znam nieco tajemnic natury i wiem o wielu właś-ciwościach ziół, z których nie każdy umie robić właściwy użytek.
– W takim razie, ojcze, naucz mnie leczyć. Chciałbym poma-gać ludziom tak jak ty to robisz! - poprosił Dorian.
9
– I to bardzo chwalebny zamiar, mój synu. Nie każdy jednak jest przeznaczony do tego rodzaju wiedzy. Tobie co innego jest pisane.
– a co mi jest pisane?
– Ciekawski jesteś – Sylwan uśmiechnął się lekko – a skądże ja mogę to wiedzieć?
– Ojcze, ludzie mówią o tobie, że jesteś czarodziejem.
Stary Sylwan spoważniał, słysząc te słowa.
– Ludzie różne rzeczy plotą i rzadko kiedy mają rację… a ty też tak myślisz, co?
– Ja… sam nie wiem… ale potrafisz wyleczyć każdą chorobę!
Sylwan pokiwał głową i uśmiechnął się pobłażliwie.
– Dziecko drogie – rzekł – ja żadnej choroby nie potrafię wyleczyć.
– Jak to, ojcze? a ci wszyscy ludzie, którym pomagasz, a te…
– a czyż to ja leczę? – przerwał mu Sylwan. – Ja tylko korzy-stam z wiedzy o leczących ziołach.
– ale to ty nadajesz zielu moc!
– Nie, synu. Zapamiętaj, że żaden człowiek nie może własną wolą nadać niczemu jakiejkolwiek mocy. Może to tylko Stwórca wszystkiego…
Dorian milczał ze zdumienia. Chciał jeszcze zadać tak wiele pytań ojcu! Nagłe jednak przybycie ludzi z wioski przerwało tę interesującą rozmowę. Chłopiec westchnął i postanowił, że przy najbliższej okazji poprosi ojca o bliższe wyjaśnienia.
Tego lata często – częściej niż dawniej – siadywali obydwaj na progu chaty. U stóp Sylwana wylegiwała się jego ulubienica, kotka Izolda, piękne stworzenie o lśniącym, ciemnobrązowym, delikatnie pręgowanym futerku, śnieżnobiałych łapkach i złocistych oczach, przypominających swą barwą jasny bursztyn. Często migotały w nich złośliwe i inteligentne iskierki, sprawiające, że Dorian uważał kotkę za istotę różniącą się zdecydowanie od pospolitych kotów, które często wałęsały się po okolicy i z którymi Izolda rzadko kiedy się zadawała. Wydawało się, że podczas tych wieczorów równie uważnie jak Dorian słucha opowieści Sylwana 10
– a było naprawdę czego posłuchać! Opowiadał o odległych kra-inach, które zwiedził i o ludziach, a także rozmaitych innych istotach w nich żyjących. Chłopiec słuchał z zapartym tchem i przychodziło mu często do głowy, że ojciec jest bardzo mądry i że bardzo wiele w życiu widział, nie mógł tylko żadnym sposobem dociec, dlaczego w takim razie zamieszkał tu, w Granicznej Krainie, o której mówią, że leży blisko krańca świata? Z jakiego powodu, wędrując po niebotycznych, skalistych górach, które znajdowały się gdzieś daleko i o których Dorian śnił niejeden raz, pragnąc je kiedyś zobaczyć, zszedł w niziny i zamieszkał na mało interesujących równinach? Coraz częściej też dręczyły go inne pytania: skąd w takim razie ojciec pochodzi i czy on, Dorian, urodził
się tu, czy też może w którejś z tych dalekich krain? I kim była jego matka, której nie pamiętał, i dlaczego ojciec nigdy o niej nie wspominał i zbywał go, gdy próbował zadać jakieś pytanie na ten temat? Jedyną odpowiedzią było krótkie: „dowiesz się wszystkie-11
go, jak przyjdzie czas”. ale czas nie przychodził i Dorian, jako że miał już lat trzynaście, postanowił w końcu, że koniecznie musi się tego wszystkiego dowiedzieć.
Niespodziewanie jednak szczęśliwe i spokojne czasy skończyły się. Pewnego dnia chłopiec, wróciwszy ze wsi, zastał Sylwana w łóżku. Jego twarz była nadzwyczajnie blada, długie siwe włosy rozrzucone w nieładzie, a w oczach płonęła gorączka. Przypadł
do ojca w wielkim przerażeniu.
– Ojcze mój! Co z tobą?
– Nie wiem, synu… nie jest dobrze… biegnij proszę po Filipa…
mówił wolno i cicho, z trudem wymawiając poszczególne wyrazy.
– Nigdzie nie odejdę!
– Proszę cię…
Pobiegł więc ile sił w nogach z powrotem do wioski i wrócił
tak szybko, jak tylko się dało, wraz z Filipem, serdecznym przyjacielem ojca.
Tego wieczoru księżyc wschodzący nad Graniczną Krainą ujrzał Doriana siedzącego przy łożu ojca z mieszaniną strachu i nadziei w oczach, i wpatrzonego w jego pobladłą twarz, pogrążoną w głębokim śnie. Wtem Sylwan otworzył oczy.
– Dorianie… - wyszeptał.
– Jestem, kochany ojcze. Czy czujesz się lepiej?
– Tak…
– Ojcze, powiedz mi, jak mogę ci pomóc? Jakie ziele uleczy twoją chorobę?
– Nie ma lekarstwa na śmierć…
– Ojcze! – Dorian zbladł – co mówisz? Nie… Nie umrzesz!
Przecież umiesz leczyć, powiedz mi tylko, co…
– Dorianie… - przerwał mu chory – nie… ja czuję, że przyszedł
mój czas… jestem już stary…
– a ja?! – zawołał chłopiec z rozpaczą – co ja zrobię bez ciebie?!
– Ty sobie poradzisz… Wiem… Tylko żałuję… - tu przerwał, jakby się zastanawiał nad słowem, które ma wypowiedzieć – żałuję, że nie zdążyłem ci tak wielu rzeczy powiedzieć… za długo czekałem… i przeliczyłem się…
12
– Ojcze, nic nie mów teraz!
– Muszę… Mamy tak mało… mało czasu…
– Wyzdrowiejesz!
– Nie. Musimy się spieszyć. ach, mam jeszcze trochę siły. Czy jest tu Filip?
– Stoi za progiem.
– To dobrze. On ci pomoże, gdy odejdę. a teraz słuchaj… Tylko proszę cię, Dorianie, nie płacz i nie bój się. Podaj mi tę szkatu-łę, która stoi nad łóżkiem.
Chłopiec sięgnął posłusznie po szkatułkę, która tak często po-budzała jego wyobraźnię. ale teraz nie był jej ciekaw, nie był ciekaw niczego, myślał tylko o zdrowiu ojca. Tymczasem Sylwan z trudem sięgnął po klucz, który zawsze nosił na piersi i podał go synowi.
– Otwórz – powiedział.
Dorian otworzył. Wewnątrz znajdowały się dziwne rzeczy, których nigdy wcześniej nie widział: kilka niedużych książek w oprawach wytłaczanych srebrem, wyglądających na bardzo stare, a oprócz nich coś w rodzaju małego, srebrnego rogu i haftowany woreczek.
Sylwan najpierw kazał mu wyjąć książki i wrzucić je w ogień.
Zdziwiony chłopiec wiedział, że nie pora na pytania, wykonał więc posłusznie polecenie. Książki buchnęły jasnym płomieniem i po chwili zamieniły się w garść rozżarzonego popiołu.
– Dobrze – rzekł Sylwan – a teraz posłuchaj najważniejsze-go. Ten róg, który trzymasz w ręku – widzisz, że jest zamknięty i zapieczętowany – zawiera pewien list. Nie wolno ci go samemu otworzyć, przyrzeknij mi to!
– Przyrzekam.
– Dobrze. Gdy umrę…
– Ojcze!
– Nie przerywaj… wtedy udasz się w podróż. Wiem, że jesteś jeszcze bardzo młody, ale poradzisz sobie… z pewnością sobie poradzisz. Nie ma innego wyjścia… Wyruszysz w podróż na wschód, do Terravii. Opowiadałem ci o tej krainie, pamiętasz?
– Tak.
13
– To dobrze. Tam się udasz, aż do stolicy kraju, na jej wschodnim krańcu. Do Sarmizy. Mieszka tam dobry król Elian, mój przyjaciel.Dorian nie posiadał się ze zdumienia. Król przyjacielem jego ojca, Sylwana z leśnej chatki! Dlaczego nic o tym nie słyszał? Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym.
– Będziesz mówił tylko z nim. Powołasz się na moje imię i oddasz mu ten róg. Strzeż go w drodze jak oka w głowie, pamiętaj. I… strzeż siebie… wiele niebezpieczeństw… - Sylwan, najwyraźniej wyczerpany, opadł na poduszkę.
Po chwili jednak znowu zaczął mówić, lecz głosem jeszcze bardziej cichym.
– Na tę twoją podróż, która nie będzie łatwa, chcę ci coś dać
– to mówiąc, drżącą ręką otworzył haftowany woreczek i wyjął
z niego coś, co w półmroku zalśniło jak maleńka gwiazda. Dorian spojrzał i zobaczył na wyciągniętej w jego stronę dłoni ojca niewielki kawałek kryształu – ale cóż to był za kryształ! Niezwykłej czystości, połyskiwał delikatnie wszystkimi kolorami tęczy i zdawało się, że blask wydobywa się z jego wnętrza.
– Dorianie, to jest Tęczowy Kryształ.
Trudno opisać zdziwienie, jakie odmalowało się na twarzy Doriana. Tęczowy Kryształ! Przypomniał sobie pewien wieczór, gdy usłyszał od ojca opowieść o Tęczowym Krysztale:
– Gdy Stwórca stworzył cały świat i przekonał się, że jest on dobry, wówczas uradowało się Jego serce. Nie minęło jednak wiele czasu, gdy w ten piękny i dobry świat wdarło się zło. Wówczas Stwórca, widząc, jak zło pleni się w ludzkich sercach niczym chwast, zapłakał, a łzy Jego miały przejrzystość najczystszego kryształu i lśniły wszystkimi barwami tęczy. Spadły na świat, za-mieniając się w przepiękne kamienie. Niektóre z nich znalazły się w posiadaniu ludzi, a ten, kto stał się szczęśliwym posiadaczem Tęczowego Kryształu, spodziewać się mógł wielkiego dobra.
Gdy Dorian słyszał tę opowieść, był pewien, że to tylko piękna legenda. Tymczasem oto leżał na jego dłoni przecudny klejnot, który ojciec nazwał właśnie Tęczowym Kryształem, łzą Stwórcy.
14
– Dorianie, ten Kryształ istnieje naprawdę – mówił Sylwan
– i ma pewną właściwość. Daje noszącemu go możność spogląda-nia ludziom prosto w oczy, a wiesz, że w oczach zobaczyć można duszę. Mając go, możesz spojrzeć w oczy każdego i dowiedzieć się, czy w duszy tego człowieka lęgną się złe zamiary, gdyż nie będzie umiał przed tobą kłamać. Jest jednak jeden warunek – ty sam musisz mieć serce czyste jak ten Kryształ, a w duszy żadnej zdrady ani złości, ani pychy, ani żadnego innego zła – w przeciwnym wypadku straci on swą moc. I nie zdradzaj nikomu jego tajemnicy…
Tak będzie dla ciebie bezpieczniej…
Ostatnie słowa Sylwan wymówił głosem bardzo cichym. Dorian uklęknął przy ojcu i objął go ramieniem.
– Jeszcze jedno ci powiem, mój synu… Na więcej nie ma czasu… Zapamiętaj: żaden przedmiot sam z siebie nie posiada mocy.
Może ją jedynie symbolizować i wyrażać pewne właściwości, które od Kogo innego pochodzą… a teraz… żegnaj… drogie dziecko…
Idź… ku swemu… przeznaczeniu…
Głowa Sylwana opadła bezwładnie na piersi. Dorian wybuchnął wielkim, wstrzymywanym dotąd płaczem.
15
Rozdział IIPIERWSZA PRZYGODA
Poranek był wyjątkowo piękny, wypełniony głębokimi barwami lata niczym kosztowna czara winem. Złote promienie słońca ożywiały świat, i zdawały się sięgać aż do duszy, budząc w niej głęboką i prawdziwą radość. Nawet Dorian nie mógł oprzeć się uczu-ciu zachwytu, choć jego serce wciąż ściskał niedający się opisać żal i tęsknota. Od śmierci Sylwana minęło wiele dni, a chłopiec wciąż nie mógł znaleźć sobie miejsca. Nigdy dotąd nie zmagał się z tak wielkim smutkiem – w pierwszych dniach swej samotności był pewien, że wkrótce sam umrze z rozpaczy i pójdzie w ślady ojca. ale żył i pomału dochodził do wniosku, że będzie żyć nadal, choć śmiech wydawał mu się jeszcze czystym absurdem. Cierpienie jego powiększały jeszcze tysiące wątpliwości i pytań, których nie zdążył ojcu zadać, a które ostatnia z nim rozmowa tylko po-mnożyła.
Pewnego dnia zjawił się Filip. Za dawnych czasów (Dorian nabrał zwyczaju dzielenia swojego życia na „dawne”, gdy ojciec jeszcze żył i „nowe”) często zjawiał się w chatce pod lasem, od śmierci zaś Sylwana przychodził tam niemalże codziennie, aby pomóc Dorianowi w codziennych pracach i prowadzić z nim długie, krze-piące rozmowy. Chłopiec czekał na niego, siedząc na progu – zupełnie tak, jak jeszcze niedawno siadywali wraz z ojcem.
– Izoldo – powiedział do towarzyszącej mu kotki – już niedługo zostaniesz tu sama. Ja muszę wyruszyć w podróż. Obiecałem to ojcu.
Kotka patrzyła na niego ze zrozumieniem w złocistych oczach, co zachęciło Doriana do dalszych zwierzeń.
– Nic mnie tutaj nie trzyma, z każdego kąta chaty spogląda smutek… Filip ma ze mną mnóstwo kłopotu… a ja mam obietnicę 17
do wypełnienia. Tak będzie najlepiej, jeżeli wyruszę zaraz. Tylko najpierw poproszę Filipa, aby zaopiekował się tobą, Izoldo. a jak wypełnię obietnicę, wrócę tutaj do ciebie.
Izolda zmrużyła oczy i przybrała taki wyraz pyszczka, jakby chciała coś powiedzieć.
– Witaj, Dorianie! Jak się dzisiaj miewasz? – zabrzmiał nagle głos Filipa.
Dorian natychmiast przestał zwracać uwagę na kotkę.
– Jak dobrze, że jesteś, Filipie! Mam do ciebie prośbę. Widzisz, ojciec poprosił mnie o coś. Muszę wyruszyć w daleką podróż.
– Zapewne do Terravii?
Chłopiec przyjrzał mu się okrągłymi ze zdziwienia oczami.
– Domyślałeś się?! Czy wiesz może coś, o czym ja nie wiem?
– Nie wiem, mój młody przyjacielu, co masz na myśli. Twój ojciec wspominał jednak, że ma w Terravii możnego przyjaciela i że kiedyś będziecie się musieli tam udać. To było bardzo ważne dla niego, choć nie wiem, czemu. Kazał ci więc iść samemu?
– Prosił o to.
– a nie uważasz, że jeszcze za wcześnie na samotną, daleką podróż? Przecież możesz zostać z nami, poczekać…
– Nie, muszę iść.
– Jesteś bardzo młody, a droga do Terravii jest bardzo daleka i niebezpieczna. Nie wystarczy ci pieniędzy na taką podróż.
– Poradzę sobie, mogę pracować – odpowiedział Dorian z godnością, bo bardzo nie lubił, gdy traktowano go jak dziecko.
– Wtedy podróż potrwa jeszcze dłużej.
– Mam dość czasu.
– a może znajdzie się ktoś, kto chętnie wyruszy z tobą? Sam bym to uczynił, gdybym był młodszy i nie miał rodziny na utrzy-maniu…
– Dziękuję, Filipie, ale ja myślę, że ojciec chciał, abym wyruszył sam. Mnie tu nic nie trzyma.
– Dorianie, żywiłem serdeczne uczucie i szacunek dla Sylwana, ale myślę, że twoja podróż to czyste szaleństwo! Jesteś młody, i chociaż bardzo dobrze sobie radzisz, to jednak musisz wiedzieć, 18
że Terravia leży daleko, a po drodze czeka wiele niebezpieczeństw.
Jak chcesz tam dotrzeć, pieszo? Nie umiesz nawet władać mieczem, nie masz broni… jak sobie poradzisz w razie zagrożenia?
– Nie, Filipie, nie odwiedziesz mnie od tego zamiaru – upór Doriana dał o sobie znać, malując wyraz niezłomnego postanowienia na jego twarzy. Filip znał ten wyraz od lat, westchnął więc tylko.
– Jeśli zechcesz coś dla mnie zrobić – ciągnął Dorian – to za-opiekuj się, proszę, domem i Izoldą, do czasu aż wrócę. Jeśli nie wrócę, dom jest twój.
– Jak chcesz, chłopcze. Uparty jak zawsze! Gdybyś był moim synem…
– Już nic nie mów, Filipie, proszę – figlarny uśmiech zaigrał na ustach chłopca – powodzenia!
– Powodzenia, Dorianie. Będzie ci bardzo potrzebne.
Filip patrzył na niego z zadumą. Co też Sylwanowi strzeliło do głowy, żeby wysyłać chłopca w taką podróż? Prawda, zawsze był dziwny, choć dobry był z niego człowiek… Rozumiał jednak Doriana i jego pragnienie oddalenia się z miejsca, w którym wciąż żyło tak wiele wspomnień. Postanowił nic już nie mówić.
Następnego ranka Dorian był gotów do wyruszenia w drogę. Wysokie buty i płaszcz z kapturem stanowić miały ochronę przed chłodem, przewieszona przez ramię torba zawierała trochę jedzenia na pierwsze dni wędrówki, a całości dopełniał wiszący u pasa mały sztylet i sakiewka z niewielką ilością brzęczącej mo-nety – wszystko, co zostawił Sylwan i podarował mu Filip, sam dość ubogi. Dorian przyjął dar z wdzięcznością, lecz wiedział, że i tak będzie musiał w drodze pracować.
Ostatnie spojrzenie na chatę rzucił z pobliskiego pagórka i sięgnął ręką do haftowanego woreczka, zawieszonego na szyi –
Tęczowy Kryształ był na swoim miejscu. Srebrny róg, zapieczętowany pieczęcią, znajdował się w torbie.
Westchnął – oto przed nim, w dolinie, znajdował się dom, ten dom, który do tej pory był jego własnym, ale który teraz miał
opuścić. Czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy? Co go czeka w tym wielkim, nieznanym świecie? O, jakże ciężko opuszcza się rodzin-19
ne progi, jak ciężko pozostawia się za sobą dobre wspomnienia!
Poczuł, że tak naprawdę dopiero teraz zaczyna się to „nowe” życie.
Obrócił się powoli, z ciężkim sercem, w stronę ścieżki, wiodącej gdzieś daleko, daleko…
Już miał uczynić pierwszy krok w nieznane, gdy usłyszał poza sobą głos:
– To bardzo nieuprzejmie z twojej strony, że chcesz mnie tu zostawić. Mnie!
Dorian rozejrzał się wokół, ale nie zauważył nikogo, kto mógłby to powiedzieć. Nikogo – oprócz Izoldy, która znalazła się tu nie wiadomo skąd. Głos najwyraźniej należał do kotki!
Ona tymczasem popatrzyła na niego z politowaniem.
– Masz zupełnie głupią minę – stwierdziła.
– Dziwisz się? – wyjąkał.
– Nie, niespecjalnie. Wy, ludzie, przywykliście myśleć, że zwierzęta są głupie.
– Nie myślę tak wcale!
– To dlaczego się dziwisz?
– Bo jeszcze nigdy nie spotkałem mówiącego zwierzęcia. Nie wiedziałem, że to potraficie!
– Och – Izolda zrobiła skromną minkę – nie wszystkie potra-fią. ale ja pochodzę z bardzo starego i szlachetnego rodu, i ode-brałam staranne wykształcenie. Nauczono mnie także, między innymi, waszego ludzkiego języka. Mało który kot posługuje się innym językiem niż własny.
– Jak to?
– a czy ty nie uczyłeś się innych języków?
– Tak, ale…
– ale koty są głupsze?
– Nie, nic takiego nie powiedziałem!
– No cóż, chyba omówiliśmy ten temat dostatecznie. Resztę możemy omówić podczas podróży – ucięła władczym tonem.
– Pójdziesz ze mną?
– a chcesz?
– Chcę. To znaczy… - Dorian przypomniał sobie zasady do-20
brego wychowania – będę zaszczycony! – to mówiąc, ukłonił się tak wytwornie, jak tylko umiał, przysięgając sobie w duchu, że nic, ale to nic go już nie zdziwi.
Izolda poczuła się usatysfakcjonowana.
– Wobec tego chodźmy!
– Chodźmy – zgodził się i poczuł się nieco raźniej.
Wędrówka, w dodatku z tak niespodziewanym towarzyszem, podziałała jak lekarstwo na smutne serce Doriana. Nadal tęsk-nił co prawda, ale obfitość nowych wrażeń i ogromne zmęczenie sprawiały, że wieczorami zasypiał szybko, a w ciągu dnia niewiele miał czasu na smutne rozmyślania. Ciepłe lato sprawiało, że najczęściej wraz z Izoldą nocowali po prostu pod gołym niebem, przy rozpalonym ognisku. Tylko w deszczowe dni szukali schronienia u gościnnych gospodarzy, co nie sprawiało zresztą trudności, wędrowali bowiem przez ludny kraj, którego mieszkańcy słynęli z gościnności i serdeczności. Czasem Dorian wykonywał drobne prace, za które otrzymywał zapłatę. Na Izoldę na ogół nie zwraca-no uwagi, starała się bowiem – tak, jak do tej pory – zachowywać jak najzwyklejszy kot. Niełatwo jej to przychodziło, bo była wyjątkowo gadatliwym stworzeniem, lecz niemożność mówienia odbi-jała sobie z nawiązką, gdy byli sami, przyprawiając nieraz Doriana swymi tyradami o zawrót głowy.
Podróż stała się o wiele mniej przyjemna, gdy wkroczyli w kraj rzadziej zaludniony, gdzie nie było wielkich możliwości za-robku. Co gorsza, wkrótce zaczęły się gęste i dzikie lasy, których nie sposób było ominąć, a w których brak było zupełnie ludzkich siedzib. Powoli wspinali się na wyżyny – najpierw zauważyli, że horyzont nie jest już równą linią, a na jego krańcu, w stronie, w którą podążali, ukazały się odległe, ledwie widoczne zarysy niebieskich wzgórz. Po pewnym czasie wzgórza z niebieskich stały się zielone, a widnokrąg zrobił się jeszcze bardziej poszarpany i falisty. Z czasem wędrówka stała się trudniejsza, bo droga często wiodła pod górę, co Dorianowi – przyzwyczajonemu do życia na nizinie – sprawiało pewną trudność, przywykł jednak szybko, a w zamian za większy trud mógł podziwiać coraz to piękniejsze 21
krajobrazy. Wędrowali teraz poprzez wyżyny i można było się spodziewać, że wkrótce ich oczom ukażą się góry, te same, o których zobaczeniu Dorian marzył od tak dawna.
Lecz zanim to nastąpiło, nadszedł dzień, w którym wszystko zaczęło się kończyć – żywność, czysta woda do picia, dobra po-goda i przede wszystkim siły wytrwałych jak dotąd wędrowców.
Tylko las jakoś nie chciał się skończyć i Dorian zaczął się poważnie obawiać, że po prostu zmylił drogę. Co gorsza, lato miało się już ku schyłkowi, dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze i naszych wędrowców zaczęła prześladować niewesoła myśl, że wkrótce dalsza podróż stanie się niemożliwa, wiadomo bowiem, że zimowa pora nie sprzyja podróżom.
Lecz często bywa tak, że próba sił trwa do pewnego najgor-szego momentu, a kiedy ten moment nastąpi, przychodzi także pociecha. I właśnie w takim najgorszym momencie, gdy już na-wiedziły ich czarne myśli, że utkną na zawsze w tych kniejach, drzewa zaczęły się jakby przerzedzać. Kiedy uszli jeszcze kawałek, stwierdzili, że przez zieloną gęstwinę wyraźnie przebija słońce, co świadczy niezbicie o jakiejś większej otwartej przestrzeni.
a kiedy uszli jeszcze kawałek – nadzieja przywróciła im nieco sił
– spostrzegli, że znajdują się na skraju lasu.
Przed nimi, nieco w dole, rozpościerała się rozległa dolina, której dnem szeroko rozlana rzeka toczyła leniwie połyskujące w słońcu wody.
W miejscu, w którym stali, rzeka tworzyła zakole, a na jej prze-ciwległym brzegu, dość oddalonym, na stromej i niedostępnej z tej strony skale, wznosił się majestatycznie wysoki, o strzeli-stych wieżycach zamek. Blask zachodzącego słońca ozłacał jego szare, kamienne mury, tak mocno osadzone w skalistym podło-żu, że nie wiadomo było, gdzie zaczyna się wzniesiona ręką bu-downiczych ściana, a gdzie jeszcze jest skała, wzniesiona przed wiekami ręką samego Stwórcy. Wiatr, którego oni wcale nie czuli, co chwila rozpościerał i zwijał błękitny sztandar na szczycie najwyższej wieży.
22
Widok ten zrobił na nich niezwykłe wrażenie. Stali i patrzyli w niemym zachwycie na dumną budowlę. Ze swego miejsca dostrzec mogli także liczny i kolorowy tłum, przepływający przez główną bramę i postanowili natychmiast, jeszcze tego popołudnia, dostać się do zamku – było to zdecydowanie bardziej za-chęcające niż perspektywa kolejnego noclegu pod gołym niebem i o pustym żołądku. Pozostawała tylko do rozstrzygnięcia zasadni-cza kwestia – jak dostać się na drugi brzeg?
– Może popłyniemy? – zaproponował Dorian, nie powiedział
jednak nic więcej na ten temat, ujrzawszy minę Izoldy. Wzruszył
więc ramionami i zaczął iść wzdłuż rzeki. Obejrzał się.
– No chodź… Może znajdzie się miejsce, w którym rzeka będzie węższa… albo jakiś most… albo cokolwiek! Przecież ci, co mieszkają w tym zamku, muszą się jakoś przeprawiać na ten brzeg!
– Myślisz?... Do tego lasu?
Dorian jednak nie odpowiedział, gdyż dojrzał w oddali coś, co napełniło go na nowo nadzieją. Izolda też to zobaczyła i już po chwili obydwoje pędzili w dół, prosto do miejsca, gdzie stała przycumowana do brzegu nieduża tratwa, a na niej siedział staruszek, który najwyraźniej pełnił zaszczytną funkcję przewoźnika.
Staruszek miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, równie chyba wiekowy jak on sam i pykał sobie powoli fajeczkę, wpatrując się nieobecnym wzrokiem gdzieś w siną dal z miną człowieka zupełnie zadowolonego ze swego losu. Na grzeczne pozdrowienie Doriana nie odezwał się ani jednym słowem, zwrócił tylko na niego zdziwione nieco spojrzenie, wyjął powoli fajkę z ust i gestem wskazał mu miejsce na tratwie. Niepokój Izoldy zdradzał pewne jej zastrzeżenia co do tego środka transportu, czy to jednak wro-dzona dzielność, czy też po prostu wstyd sprawiły, że posłusznie zajęła miejsce koło Doriana na tratwie milczącego staruszka i tak oto przedostali się na upragniony drugi brzeg.
Na zamkowym dziedzińcu panował wielki ruch i gwar, jak w miasteczku w dzień targu. Strażnicy w barwnych, jaskrawych strojach przechadzali się tam i z powrotem, podkręcając dumnie wąsa i spozierając spod oka na zarumienione dziewczęta, które 23
coś do siebie szeptały i co chwila wybuchały srebrzystym śmiechem. Wędrowni kupcy składali właśnie swoje kramy i towary do wozów, kilku młodych giermków ćwiczyło fechtunek, a konie raź-no parskały przy studni. Dorian spędził całe życie w małej wiosce pod lasem, z rzadka tylko wyjeżdżając z ojcem do pobliskiego miasteczka, chłonął więc ów widok jako coś zupełnie nowego i nieznanego. Nie mógł się napatrzyć i nadziwić kolorowym strojom, lśniącym mieczom i pięknie przybranym koniom, jak również wiel-kości zamku, bo choć w rzeczywistości nie należał on wcale do naj-większych, to jednak był jedynym, jaki chłopiec do tej pory widział
i z tej przyczyny sprawiał na nim wrażenie ogromnego i wspaniałego.Izolda również nie widziała nigdy niczego podobnego, nie sprawiała jednak wrażenia kota, który jest zadowolony z miejsca, w którym się właśnie znalazł, zwłaszcza że w pewnej chwili jakiś nieuważny przechodzień omal na nią nie nadepnął. Kotka uznała to za osobistą obrazę i dlatego z kwaśną miną zadała najbardziej dla Doriana nieoczekiwane pytanie:
– No i co teraz zrobimy, mój drogi?
Chłopiec poczuł się w jednej chwili ściągnięty na ziemię z ob-łoków zachwytu. Zastanowił się. No właśnie, co teraz? Czy można znaleźć tutaj jakiś nocleg? To mało prawdopodobne, zwłaszcza że i tak nie miałby za niego czym zapłacić. a może jest tu jakaś wioska w pobliżu? Z drugiej jednak strony, myśl o najkrótszym choćby marszu wydawała mu się nie do zniesienia. Lecz właśnie wtedy, gdy tak stał bezradnie na samym niemal środku dziedzińca, który pustoszał powoli, zaczepił go nagle pewien jegomość.
Jegomość ów był nieco więcej niż średniego wieku i nieco więcej niż okazałej tuszy. Małe, czarne oczka patrzyły ciekawie, wesoło i szczerze prosto w oczy Doriana i naraz chłopiec poczuł, że jest to osoba, której w pełni można zaufać. W jego wzroku dostrzegł prostoduszność i życzliwość wobec świata.
– a cóż tak stoisz, mój chłopcze, i patrzysz jak cielę na malo-wane wrota? Zgubiłeś się, a? Musisz być nietutejszy, bo nigdy cię nie widziałem? – zasypał Doriana gradem pytań, na które chłopiec 24
nie zdążyłby odpowiadać, nawet gdyby bardzo tego chciał. Zdjął
więc czapkę z głowy i ukłonił się jegomościowi z szacunkiem.
– Panie, jestem w podróży i szukam miejsca na nocleg. Czy mógłbyś mi pomóc?
– Nocleg, a? ano pewnie, że mógłbym, miejsca tu nie brak.
ale że taki młody chłopak wędruje sobie samotnie?... Na pewno jesteś sam?
Dorian zawahał się i spojrzał na Izoldę. Nic nie uszło bystre-mu oku jegomościa.
– a to twój zwierzak, co? W podróży kot to nie najlepszy towarzysz, pies byłby pewno bardziej pożyteczny…
(Na szczęście jegomość nie patrzył już na Izoldę, której bursztynowe oczy przemieniły się w dwa płomienie, gotowe spalić mówiącego i dopiero błagalne spojrzenie Doriana odwiodło ją od zamiaru wygłoszenia płomiennej, gniewem pałającej mowy).
– Tak, panie, wędruję sam. Za nocleg zapłacę, nie mam pieniędzy, ale mogę pracować… Szukam zresztą jakiegoś zajęcia na zimę.
– a, zajęcia? a to ciekawe. I dobrze się składa, no ale my tu gadu – gadu, a tu wieczór się robi. Chodź ze mną.
I poprowadził go do niewielkiego budyneczku, wciśniętego w róg dziedzińca. Była to, jak się okazało, piekarnia, gdyż spotkany przez Doriana jegomość parał się szlachetnym zawodem nadwor-nego piekarza. Tam ugościł Doriana serdecznie, nie zapominając także o Izoldzie i przy kolacji rozpoczął dalszą indagację, trzeba bowiem wiedzieć, że przy całej swej prostoduszności piekarz od-znaczał się wybitną ciekawością świata, przejawiającą się w nieustannym zdobywaniu najnowszych wiadomości o wszystkim i wszystkich – okoliczni mieszkańcy znali go z tego i każdy wiedział, że jeżeli pragnie się zasięgnąć języka w jakiejkolwiek sprawie, to należy z omszałą butelką dobrego wina udać się na pogawędkę do starego Joana, a można mieć pewność, że uzyskane w ten sposób wiadomości będą tak świeże, jak jego bułeczki o szóstej rano.
– Mój Dorianie, powiedz mi zatem, dokąd to i skąd droga wiedzie?Dorian nie widział konieczności ukrywania swego po-chodzenia, ani – najogólniej rzecz ujmując – celu wyprawy.
25
– Pochodzę z Granicznej Krainy, a udaję się do Terravii.
– Do Terravii, powiadasz?
Twarz Joana wyrażała zdziwienie. Zmierzył chłopca mocno zaciekawionym spojrzeniem.
– a po cóż tam idziesz?
– Idę odszukać przyjaciela mego zmarłego ojca.
– a… a byłeś już kiedy w Terravii?
– Nie, panie.
Doriana zdumiał nieco poważny ton piekarza i jego badawcze spojrzenie. Poczuł się nieswojo, szybko więc zmienił temat.
– Panie, czy oprócz gościny mogę liczyć na twoją pomoc? Potrzebuję zajęcia, które pozwoliłoby mi zarobić na dalszą drogę.
– a, prawda! Właśnie o tym mieliśmy mówić. Z nieba mi spa-dasz, chłopcze, właśnie teraz! Tłumy na dworze, roboty tyle co śniegu w zimowy dzień! Umiesz piec chleb?
– Nigdy nie robiłem tego sam, ale pomagałem ojcu…
– Doskonale, mnie też o nic innego nie rozchodzi się. Możesz zacząć choćby od jutra.
Tak Dorian został pomocnikiem piekarza, nie wiedząc jeszcze o tym, że ten pierwszy dłuższy przystanek w jego wędrówce zaowo-cuje także pierwszą niebezpieczną przygodą i niemały będzie miał
wpływ na dalsze wydarzenia. Razem z nową funkcją otrzymał dodatkowo bardzo małą i ciasną izdebkę, w której nie mieściło się nic prócz łóżka. Za to praca nie była specjalnie ciężka i Dorian miał