- W empik go
Teka Nieczui. Tom 1: Posłanie Imć Pana Nieczui do Małych Polaków i Czerwonych Rusinów, a które też Wielcy Polacy na czas sobie czytać mogą, dla zbudowania i dla krotochwili. - ebook
Teka Nieczui. Tom 1: Posłanie Imć Pana Nieczui do Małych Polaków i Czerwonych Rusinów, a które też Wielcy Polacy na czas sobie czytać mogą, dla zbudowania i dla krotochwili. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 461 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POSŁANIE JMĆ PANA NIECZUI DO MAŁYCH POLAKÓW
I CZERWONYCH RUSINÓW, A KTÓRE TEŻ I WIELCY POLACY
NA CZAS SOBIE CZYTAĆ MOGĄ, DLA ZBUDOWANIA
I DLA KROTOCHWILI
TOM I
Paryż
1883
Nie samym chlebem człowiek żyć będzie, ale każdem słowem, pochodzącem przez usta Boże. Mówicie: nie jesteśmy głodni w słowo Boże…
Niebożęta, oszukani jesteście od złych i fałszywych predykanlów waszych. Rozumiecie, iż słowo Boże do was przynoszą, a oni trucizną was zarażają. Farba tylko chleba na wierzchu, wewnątrz zbutwiałość szczera; tylko skóreczka jagody winnej, wewnątrz żółci pełno. Jad smoczy wino ich i trucizna zmij okrutna. Takie są nauki wasze, mili heretycy…
I rzekłem: nie będę ich wspominał, ani będę… więcej mówił w imieniu ich; ale słowo Boże jest w sercu mojem, jako ogień pałający, zamkniony w kościach moich, którym usiłował zatrzymać, alem nie mógł.
A który idzie za mną, mocniejszy jest nad mię, któregom obuwia nosić nie jest godzien, ten was chrzcić będzie Duchem świętym i ogniem.
X. Fabian Birkowski (Kazanie)
Niech będzie pochwalony Pan Jezus!
A naprzód muszę Waszmości powiedzieć, że nim się zabrałem do tego pisania, jako to pióro nie bywało mojem rzemiosłem, chciałem znaleźć którego z przednich pisarzy polskich, coby to za mnie napisał, albo przynajmniej skorygował moje pisanie. Ale, mówiąc inter nos, niewielu ich tu jest między nami. Jednych bowiem żartka fantazya na drodze ich żywota poniosła i przysporzyła im grzeszków, za które teraz pokutują w czyścu; drudzy, obok zdrowego ziarna, ponasiewali zgorszenia, co tutaj surowo się karze; innych zasie pycha pogubiła. Pan Mickiewicz tu jest. Towiańszczyznę mu przebaczono, bo w złej i dobrej doli, ani zacności swojej nie skaził, ani wiary nie stracił, a zawsze wielkiem sercem miłował ludzi, co tutaj z woli Najwyższego bardzo wysoko się pisze. A przeto u Błogosławionych i Świętych Pańskich w wielkiem jest zachowaniu – a cóż dopiero u nas, którzyśmy się dopiero niebieskiego przedsionka dobili. Ale, kiedym się z tym moim projektem pisania jemu pokłonił, jeszcze się na mnie ofuknął, mówiąc swoim litewskim akcentem, który i tutaj zachował:
– A daj-mi tam Waszmość święty pokój z pisaniem! Ażaż-to nie wiesz, jak mniej Pan Tarnowski sponiewierał w Warszawie za to, com pisał na ziemi? Jeszczeż mi im pisma posyłać z nieba, aby się Bakałarze nad niemi zdziwiali ku ucieszeniu Moskali! Pisz Wasze sam jako umiesz, a jak mądrze a zacnie napiszesz, to i lak przeczytają.
Poszedłem tedy jak zmyty i wcale już nie miałem odwagi tentować szczęścia u owych-to duchownych i świeckich uczonych naszych, których fu mamy zastęp tak piękny, że prawieby nim można nakryć kilka chorągwi. Aż tu mi drogę zachodzi Xiądz Podkanclerzy, który w pisarstwie polskiem także nie poślednie zajmował miejsce. Więc do niego po radę, a on mi rzecze:
– Atoż-to Waść chyba oszalał nam się dać korygować, którzyśmy za Stanisława Augusta albo też za Xięstwa Warszawskiego pisali. Czyż-to Waść nie wiesz, że to my właśnie, jakeśmy się wzięli do polerowania języka, takeśmy i barwę narodową zeń starli, a niebawem już bylibyśmy i ducha narodowego zeń wypolerowali. Na szczęście przyszli po nas pisarze « smorgońskiej szkoły », jak ich stary Koźmian nazywał, i język nasz, a i jeszcze co więcej uratowali. Za waszych czasów język był barbarzyńską łaciną dużo skażony, ale żyły w nim jeszcze lepszych wieków tradycye i żywo tętnił duch narodowy. Pisz Wasze tak, jakeś rozmawiał z sąsiady i po konfederackich perorował obozach, a natem i to jeszcze zarobisz, że cię każdy pachołek zrozumie, o co też głównie dziś chodzi.
Tymczasem na to zjawił się Wężyk Kasztelan i zaraz, poprawiwszy złotych okularów, a swoja czerwona trzcinę ze złota gałką podniósłszy do góry, surowo spojrzał na X. Hugona, ale jako to zawsze niewyczerpanej dobroci ma serce, wprędce się udobruchał, grożąc trzciną i mówiąc:
– A jak to dobrze, że Pana Trembeckiego tu niema, miałbyś Waszmość z nim za to niepoczesną rosprawę.
Zaczem X. Podkanclerzy się tylko uśmiechnął, bo wiedział, że zacny Kasztelan oddał był palmę romantykom za życia, lubo pod koniec znowu się był w klasyczne herezye uplatał, a potem do mnie:
– Nie pisać trzeba, lecz gromić. Ale jakże to Waszmość się chcesz zapatrywać na rzeczy: czy tak, jak je dziś wszyscy widzimy, czy też tak, jak je widziałeś za życia?
A przytem podparł ręką podbródek, jak to czynił zazwyczaj, kiedy się oddawał reflexyi, i patrzył mi w oczy. A ja na to:
– Chowaj że mnie Boże, ażebym czynności pokoleń dzisiejszych miał mierzyć łokciem naszych czasów zamierżchłych. Ale są prawdy i prawa, które stanowią duszę narodu, a te są niezmienne i wieczne. Wprawdzie X. Dutkiewicz, ex-Jezuita, który mnie wychowywał, wyrobił mi był pewne punctum widzenia, którego przez długie czasy nie mógłem się pozbyć. Ależ-to ja nietylko w Konfederacyi służyłem, gdzie X. Marek prawił nam duby smalone, jako Polska cudem będzie zbawiona i « dekret w niebie już jest podpisany. »Przecież już Konstytucyą Trzeciego Maja podpisałem krwią, moją – a potem przez wiele lat wiały chorągwie nad głową moją, których hasłem była « wolność narodów», i tak doniosłem szablę moją do Lipska. Jadłem też różnemi czasy gorżki chleb wygnania i byłem, jak Waszmość, kałauzowany, przez Niemców, toż i tam czegoś się nauczyłem w cierpieniu. Nie dostało mi się, jako owemu Doliwczykowi, takie «szalone szczęście» w udziale, «że cierpiał za ojczyznę i to w miarę, nie dość mało, żeby być śmiesznym, ani dość wiele, żeby na prawdę być nieszczęśliwym», ale prawdziwa łaska Boża spłynęła na mnie, bo cierpiałem jak Job i moje krew własną przelewałem usque ad finem. Za co tam inni się bili, nigdym o to nie pytał: ja się biłem za Polskę. A tak przez całe pół wieku, Bóg mi jest świadkiem, żadnemu innemu Panu nie służyłem jak mojej Ojczyznie, od której też nigdy nic nie żądałem. A to jest moje punctum widzenia.
Zaczem X. Podkanclerzy się rozweselił i rzekł mi:
– Tedy tak dobrze. A jak się Waść kiedy w jakie subtelności uwikłasz, wówczas do mnie po radę, a ja ci te rzeczy wyjaśnię.
Właśnie mu chciałem powiedzieć, że się w żadne subtelności uwikłać nie mogę, bo tylko to chcę spisać, cośmy tu między sobą różnemi czasy mówili, a tu i ówdzie jaki obrazek dorzucić, któryśmy własnemi oczyma widzieli, kiedy Kasztelan zbliżył się do mnie, mówiąc:
– A co to tam Waszmość pisać zamyślasz? Bo to i ja nieraz gorżkie łzy płaczę nad tem, co się dziś dzieje w mojem mieście rodzinnem: ale znów z drugiej strony niełatwe to jest zadanie, bo są pewne względy…
A tak mówiąc, wziął mnie pod ramię i zaczął mi szeptać. A X. Podkanclerzy wziął mnie z drugiej strony pod ramię: jako to Polacy nawet i w niebie nie mogą się odzwyczaić od tego nieszczęsnego szeptania.
Więc tedy spór. Ten radzi to, a ten owo. Aż nareszcie rzecze Kasztelan:
– Uważaj dobrze, bo jeśli pójdziesz za radą X. Hugona, to pamflet napiszesz.
Nuż tedy ja w niego:
– Otóż to racya. A czyż-to Jegomość nie wiesz, że każdy utwor sztuki, którego zamiarem jest wypowiedzieć prawdy polityczne albo społeczne dla żyjących pokoleń, jest pamfletem? Ażaż to Komedya Boska i Nieboska nie były pamfletami? A zresztą nic mi natem: kto sobie włożył pamflet w kołyskę, ten może wziąść pamflet do grobu.
Nuż znowu spór. A wtedy już się ich siła nagromadziło koło mnie. Ten prawi tak, a ten owak, a nie masz dwóch, którzyby się od siebie nie różnili choćby małym odcieniem. A którzy się już zgodzili ze sobą, to im to tak dziwno, że sami temu nie wierzą. Tak to nasze wady ziemskie odzywają się czasem u nas i w niebie: jeno że grunt jest jeden pomiędzy nami. Bo jużci tu niemasz innych jak tylko zacni i z wątpliwości ziemskich oczyszczeni. Wszyscy są dobrej woli i wiary i żaden z nich się, ani o marszałkowstwo, ani o ministerstwo nie stara, więc nie potrzebują nic udawać. Żaden z nich nie ma dóbr ziemskich pod rządem moskiewskim, żaden nie suplikuje o dyrekcyą teatru we Lwowie, w Krakowie, lub w Warszawie, a licho mu tam po jakimkolwiek tytule albo orderze, więc nie potrzebuje mieć względu na nikogo. To też warto było posłuchać co powiadali, zwłaszcza że huczek się zrobił maleńki jakoby na sejmiku, gdzieby sascy byli w zgodzie z familiją, co się nie zdarzało na ziemi. Przyszło nawet do tego, że jeden z nich (pewno ma syna, albo wnuka w partyi Krakowskiej) zbliżył się do mnie i rzekł niecierpliwie:
– A jakiem-to prawem Waszmość chcesz publikować na ziemi, co się tu dzieje pomiędzy nami?
Tenby i w niebie chciał zaprowadzić cenzurę. Więc drudzy w niego, zaczem się gwar jeszcze bardziej rozbrzęczał. Wszelako wtedy Pan Mickiewicz mi się pokazał, spojrzał na mnie znacząco, lewe oko przymrużył i rzekł:
– Pa! Tadeuszku, jak do jasnej świecy!
Zaczem cisza zaległa, jak mak siał, i nie było już oppozycyi.
Tak tedy powstały te listy, które Waszmości z pozdrowieniem posyłam.
Przeczytawszy, zechciej je skorygować, ano nie tak jak gazeciarze krakowscy skorygowali przemowę Ojca Świętego, Piusa, do polskich pątników, że aż Ojciec Święty cale z niej zniknął, a jeno Pan Popiel się został; albo też jak «Przegląd Polski» koryguje rękopisma, które mu zacni ludzie przysyłają, wykreślając z nich miejsca co lepsze i mówiąc: «że się to opuszcza, jako już znane.» Miałbym moje pisanie takiej poddawać korekcie, to raczejbym je posłał do moskiewskiej cenzury, przynajmniejby mnie takie krajanie, jako od ręki obcej, nie tak bardzo bolało. Albo już lepiej wcale nie koryguj, chyba tam co w interpunkcyi.
A potem daj to do druku.LIST PIERWSZY
Zdaje się roku 1869.
Zaczynam tedy moję rzecz od początku.
Bo trzeba Waszmości wiedzieć, że my się tu zawsze razem trzymamy: Konfederaci Barscy i Kościuszkowscy, Legioniści, Posłowie i żołnierze z Listopadowego Powstania, wygnańcy sybirscy i więźniowie niemieccy, tułacze nasi ze wszystkich części świata, prześladowani za ojczyznę i wiarę, pozabijani unici, cierpiącego ludu naszego ćma wielka i nieszczęśliwych a zacnych tłumy nieprzeliczone. Trzymają też z nami Błogosławieni z pokoleń innych, drudzy się do nas spuszczają z warstw wyższych: więc kaznodzieje nasi z wieków dawniejszych, Czarnieckiego żołnierze, albo też w wojnach przeciwko Turkom polegli, i zabawiają się z nami, dziwując się nam, żeśmy-to tyle za ojczyznę cierpieli i jej wszystko oddali, chociaż już wtedy starostw nie miała, a panis bene merentium to były kajdany i lody sybirskie. A zachodzą do nas na czas i cudzoziemcy, którzy się miłością dla Polski wsławili, albo też dla niej cierpieli: więc Anglicy i Francuzi, Niemcy, Węgrowie i Włosi, tu i ówdzie który Rosyanin się do nas przytuli, jenośmy jeszcze żadnego Czecha tu nie widzieli. Zacność tutaj jest wielka, spokój duszy niebieski, cisza grecka, chociażeśmy dopiero w przedsionku szczęśliwości wiecznej: do nieba jeszcze od nas daleko, czyściec tuż pod naszemi nogami, nawet i piekło zdaleka widzimy, – a wszelka żywiołów rozterka tak nas dotyka, jakbyśmy jeszcze żyli na ziemi. Chociaż ciał naszych na sobie nie mamy, brak ich nam się uczuwać nie dawa; owszem, lżej nam tak, bo namiętnościom ludzkim nie ulegamy, a pozostało nam tylko ich rozumienie. Wszelako każdy taksie tutaj przedstawia, jako był w najważniejszej chwili swojego życia: więc Biskupi we fioletach, żołnierze w mundurach, a my w naszych konfederackich kontuszach. Młody Zawisza w burce krymskiej, a Pan Lelewel w kaszkieciku, w bluzie i w szaraczkowym płaszczyku, a zawsze z xiążeczkami pod pachą. Różnicy stanów tu nie ma, wszyscy równi; ale że każdy jest tu sądzonym wedle tego, czem był i jakim był na swoim urzędzie, więc też chowa się między nami naszej przeszłości wspomnienie: jeno że miejsce, jakie tu każdy zajmuje, odmierzone jest tylko jego cnotami. To też nieraz widzimy, jako ten który był Senatorem, niziuchno się nosi przed kmieciem, a ów drugi, co był Hetmanem, ugina czoło w pokorze przed swoim własnym żołnierzem, bo kmieć i żołnierz, w poszarpanem odzieniu i ziewającem obuwiu, więcej cierpieli i tęższego hartu duszy dali dowody, zanim, w głodzie i biedzie a bez szemrania, donieśli dusze swoje do nieba, niżeli Senator i Hetman. A tak każdy jest tutaj pokornym, pokora każe każdemu mieć siebie za nic, a dać drugiemu miejsce przed sobą, i w tej-to pokorze mamy tu naszą hierarchiję, którąśmy sami sobie stworzyli. A postawiliśmy na jej czele naszych najpierwszych męczenników za ojczyznę i wiarę, których jeszcze przed naszą konfederacya Moskwa kazała porwać i wywieźć na męki, a którym się przeto i tutaj pierwszeństwo należy. Około tego tronu gromadzimy się na nasze sejmiki, gdzie nas dochodzą wieści o tem, co się dzieje na naszej ziemi na nasze duchowe ćwiczenia, gdzie się oświecamy wzajemnie, na nasze modły, któremi usiłujemy uprosić zbawienie dla naszej ziemskiej ojczyzny. A jesteśmy tu jako cienie, które się tylko lam jawią, gdzie światłość, a znikają w obec ciemności, widne dla godnych zawsze i wszędzie, a dla niegodnych niema ich nigdzie. A natem niechaj dosyć ci będzie: bo jeżeliś jest godnym, to i bez tego nas zawsze widzisz nad sobą – a który poszedł między zaprzańce, niech sobie głowy nie psuje daremnie, bo nigdy nie zrozumie, jak to tu jest i nigdy nas nie obaczy…
Owo więc tego dnia staliśmy sobie w gromadkach około owego tronu na promiennych spoczywającego obłoczkach, na którym króluje Jmć Xiążę Biskup Krakowski, a otoczony jest naszymi przodownikami, jako Biskup Załuski, pan Starosta Ziołecki, panowie Krasińscy i inni. I napawamy się ową przedziwną wonią łąk naszych z nad Wisły, która nas zawsze taką przejmuje błogością, że prawie roskoszy niebieskiej, zwłaszcza co pośledniejszej, równać się może. A rozmawiamy sobie o owych-to rozmaitych swobodach, które z łaski dobrego Pana zaczynają się rozścielać po Małej Polsce i Rusi Czerwonej i pozwalają biednym ludziom cokolwiek wolniej odetchnąć. I cieszymy się tem daleko więcej, jak naszem własnem zbawieniem, i mówimy sobie: Bożeż mój, Boże! Gdyby ci ludzie teraz jęli się pracy a, pomni tylu nieprzeliczonych cierpień i ofiar, jakie już sami ponieśli, napoili się wzajemną ku sobie miłością, i, gdyby, wyrugowawszy z pomiędzy siebie prywatę i sobkowstwo i osobiste ambicye, a porzuciwszy na zawsze wszelkie swary i wszelką niezgodę, pomagali jeden drugiemu i dorabiali się swej lepszej doli, chociażby tylko jak owe mrówki na swojem mrowisku, Bożeż mój, Boże! za jakie lat kilkanaście raj-by sobie stworzyli w swoim kraiku, a kiedyby była łaska Boża po temu, toby się to z tego wywinęło coś więcej – a z czasem możeby nam i naszą Polskę postawili na nogi…
A kiedy tak sobie mówimy, JW. Biskup Krakowski coś skręcił nosem i rzecze do mnie, żem to był mu najbliższy:
– Jakiś swęd mnie zachodzi z Krakowa. Popatrz-no Wasze, co się tam dzieje.
Jmć X. Biskup, chociaż ma głowę w obłokach, miewa czasem prorocze widzenia, jako je miewał pod koniec życia. Więc wytężyłem wzrok ku Krakowu, kiedy tymczasem słyszę jakieś niespokojne szepty około siebie. W niektórych gromadkach gwar się podrywa, a Pan Lelewel siedzi sobie spokojnie na pniu starego cedru i czyta xiążeczkę, na której napisano: Teka Stańczyka. Więc tedy wszyscy do Lelewela, – a tu w ten moment hałas tak wielki od piekieł uderzył nas w uszy, że nas prawie ogłuszył.
Całe piekło zawrzało rewolucyą iście piekielna. Czarne dymy w ogromnych kłębach wzbijają się w górę, z pomiędzy nich wyślizgują się olbrzymie języki płomieni i liżą czyścowe podłogi, a iskry w ognistych snopach dolatują aż do nas i gasną w rosie niebieskiej. Hałas zaś, krzyki, jęki, wołania i gwałty tam takie, jak gdyby orda się zwarła z kozactwem i o buńczuk się bito. Patrzymy pomiędzy szpary rozdzierające się wśród kłębów dymu – a to Jarosz Bejła się zerwał i zburzył,a wywijając maczugą, której dopadł gdzieś w piekle, diabłom rogi ze łbów postrącał, temu oko wyłupił, owemu szczękę zdruzgotał, przy czem i kilku socyalistom żebra połamał, i woła na całe gardło: – Widzicie diabły, że miałem racyę! Polska jest trupem, który toczy robactwo! Już się utworzyło stronnictwo w Krakowie, które się do moich zasad przyznało. Ja jego ojcem! Stronnictwo to nawet poszło już dalej odemnie,bo kiedy ja tylko z demokratów szydziłem, oni plują w twarz patryotom i depcą nogami ofiary, które za Polskę zginęły. A pójdą jeszcze daleko dalej… Puśćcie mnie diabły! bo jakież macie prawo brać mnie na męki, kiedym miał racyą i przyszłość wy wróżył! – Więc diabli z widłami do niego: ale z Bejłą nie taka-to łatwa jest sprawa. Zuchwalec za życia, jeszcze zuchwalszym jest w piekle. Toż ma on i tam swoich stronników. Zaraz stanęli przy nim profesor Antoni Walewski, Adam Gurowski i inni zaprzańcy z czasów Mikołajowskich,. dalej Trembecki, Poniński i cały zastęp zdrajców z pod berła Stanisława Augusta; nuż wreszcie Targowica ze swymi hersztami na czele: ci ze stryczkami na szyjach, tamci z rękojeściami złamanych szabel, inni ze sztandarami, obryzganmi krwią polską. I wszczęła się bitwa sroga, jakoby na ziemi, jeno że tu po jednej stronie chorągwie łotrowskie, a po drugiej zastępy szatanów.
Ale tutaj na takie bunty mają sposób bardzo prosty, którego i wy zażywacie na ziemi, kiedy się psy zaczną gryść między sobą. Otworzono natychmiast śluzy wód przedstworzennych i spuszczono potop na ową część piekła, tak że i jednych i drugich, kiedy się zwarli ze sobą, zaraz wodą zalano. Zakipiało tam wtedy tak strasznie, jakoby płonący wulkan wpadł w morze, olbrzymie kłęby pary wzniosły się nad tą kotliną i wszystko przykryły. Przez jakiś czas nic widać nie było, tylko chmury haniebnie cuchnące, a ścielące się pod naszemi nogami: dopiero po chwili ujrzeliśmy Bejłę, jako się wysunął z chmur, jakoby z łaźni, i chromając na jedną nogę, szedł się suszyć na słońcu. A mruczał sobie pod nosem: – Że w moich Mieszaninach miałem racyę, o tem nigdy nie zwątpię; ale co prawda, to lepiej było zacząć i skończyć na Pamiątkach Soplicy, bo już w Listopadzie, chociaż go Pan Tarnowski za moje najlepsze dzieło uważa, nasiałem nie mało zgorszenia.
Tak nawet ci, którzy na dnie piekieł się smarzą, miewają czasem natchnienia skruchy, co nas też mocno wzruszyło. Ale natenczas przeleciał Anioł nad nami i rzekł do nas:
– Człowiek żyjący na ziemi może mieć chwile zwątpienia; ale na wieki potępieni są ci, którzy rozsiewają zwątpienie pomiędzy bliźnich…
Jak tylko się to widowisko skończyło, zaczęliśmy się znowu gromadzić, bo podczas owego buntu trocheśmy się byli porozpierzchali; lecz jeszcześmy się nie całkiem zebrali, kiedy słyszymy nad nami szum połączony ze świstem, właśnie jak gdyby wielka kula działowa nam na głowy spadała. A wtem rzeczywiście uderzyło cóś sobą o ziemię tuż przed nogami JW. Biskupa – a to z taką gwałtownością, że się w tem miejscu całe tumany kurzu i podniosły i wszystko zaćmiły. Kiedy się kurz rozwiał nareszcie, patrzymy: człowiek, w kłębek zwinięty, wije się w prochu przed nasza starszyzną, płacze jak bóbr, bije się w piersi i przysięga na siedm boleści:
– JW. Panie! jakom jest wierny sługa Jego Królewskiej Mości, nadużyto tam mego nazwiska. Jakom żyw, nigdym się w listowanie nie wdawał z Gąską, a chowajże mnie Boże z tymi tam facetami. Wyprawiałem-ci różne błazeństwa zażycia, ale mnie moi trzej królowie, którym służyłem, choćby tu sami zstąpić mieli, wyświadczą, żem się nigdy nie najgrawał z nieszczęśliwych a zacnych…
Więc Xiążę Biskup mu przerwał, bo mu żal było niewinnego człowieka, i rzekł mu:
– Wstań-no Wasze, a nie frasuj się tym despektem, który ci wyrządzono. Królów Waszmości tu fatygować nie będziemy, boby się rzewnie spłakali nad tem, coby na swojej ziemi stąd obaczyli, o twojej zaś zacności nigdyśmy nie wątpili.
A na to Jmć Pan Pasek, który-to zawsze się przy nas zabawia, bo nam serdecznie owych nieprzeliczonych bitew zazdrości, w których po tysiąc dział grało, a takie wielkie kule koło nas świstały, rzecze mi na ucho:
– Masz tedy! nawet i błaźni do nich się nie przyznają. A ja mu na to:
– A co to Waść pleciesz? Nie błazen-to był, jeno niepospolity swojego czasu moralista a filozof. Był też w wielkiem zachowaniu u swoich współczesnych, i cale równy Panu Rejowi z Nagłowić. Dopiero w ostatnich czasach, gdzie im tak trudno dawne dzieje zrozumieć a niektórzy też i umyślnie je fałszują, także i z niego błazna zrobiono.
Tymczasem Stańczyk wstał z kolan, łzy otarł i zaraz się rozweselił, jeno kiedy po nas spojrzał, to szeroko oczy otworzył, bo też nie znał nas nigdy. "Więceśmy go zaraz wzięli pomiędzy siebie, aby go trochę ośmielić, a ja do niego:
– Rozejrzyj się Waść między nami, wiele-tu rzeczy obaczysz, którycheś nie widział za życia. Wy tam z góry na świat patrzycie, wiek dla was jedną chwilką – a my tu wprawdzie także godzin już nie liczymy, ale przecie czuć i odczuwać musimy, co się dzieje na ziemi, boć tam niejedno się dopiero wysnuwa, do czegośmy zmurowali podstawy.
– Widzęć ja, – powie on na to, – że u was cale inaczej. Złotogłowia pomiędzy wami niewiele, a i krój sukien nie taki. Żołnierze wasi odziani po prostu, ale przystojnie. Ubożuchnych jest sporo, bo owo właśnie widzę, jako ten i ów jest ubrany chędogo, ale nieborak ani jednego złotego guza niema na sobie. A pobitych, pokaleczonych, zsiekanych, jest jeszcze sporzej: ci jak się zdaje zgnili żywcem w lochach podziemnych, tamtych spalono na stosach, a ten i ów jest zmarznięty w lodach sybirskich. Serce mi się ściska, gdy na nich patrzę – a idzie to już w setki tysięcy a może w miliony.
Więceśmy mu to tłumaczyli, jakiemi ofiarami myśmy to ich stare królestwo trzymali na ziemi, a pokazaliśmy mu zarazem owe-to nieprzejrzane gromady wiejskiego ludu, które tu zalegają doliny i góry i te się wieszają po skałach, tamte się chłodzą po gajach – a to go bardzo zdziwiło, jakoż rzekł: