- promocja
Templariusze - ebook
Templariusze - ebook
"Historia templariuszy, najsłynniejszych świętych wojowników, to niezwykła saga o fanatyzmie, odwadze, podstępach i zdradzie. W osobie Dana Jonesa zakon znalazł wyśmienitego kronikarza. „Templariusze” to wspaniała książka!"
/Bernard Cornwell/
"Świeża, zręcznie napisana i frapująca opowieść o najsłynniejszym zakonie rycerskim uczestniczącym w krucjatach. Łączy naukową rzetelność i pisarski polot, prezentuje cały szereg barwnych – choć strasznych – postaci wojowników, którzy przelewali krew chrześcijan i muzułmanów od Hiszpanii po Jerozolimę."
/Simon Sebag Montefiore/
"Dan Jones stworzył fascynującą książkę, od której nie można się oderwać. Opisał dramatyczne dzieje templariuszy, od powstania zakonu rozmodlonych wojowników, aż po tragiczną zagładę zgotowaną im przez papieża i francuskiego króla. Przekazuje nam poruszające, niepokojąco aktualne ostrzeżenie przed nadużyciami władzy zdolnej posługiwać się kłamstwami i prześladować społeczeństwo."
/Philippa Gregory/
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5706-1 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowieść o templariuszach wymaga podróży przez wiele epok i krain, wśród wielu kultur. Niektóre są dobrze znane zachodniemu czytelnikowi, inne słabiej. Konwencje w zakresie nazw własnych różnią się zależnie od tego, czy mamy do czynienia z angielskim, francuskim, niemieckim, hiszpańskim, włoskim, łaciną, greką, arabskim, tureckim lub dowolnym innym językiem z czasów, o których traktuje niniejsza książka. Ponadto teksty źródłowe są często niespójne, jeśli chodzi o sposób zapisu.
Transkrypcja i transliteracja arabskich i tureckich nazw stanowią ogromne wyzwanie. Po angielsku nie ma ściśle ustalonych reguł ani jednoznacznie przyjętych sposobów zapisu – dotyczy to nawet imienia Mahometa, a co dopiero innych, mniej sławnych postaci. Podczas pracy musiałem więc dokonywać wyborów, nierzadko arbitralnych.
Na przykład Al-Malik an-Nasir Salah ad-Dunja wa-ad-Din Abu al-Muzaffar Jusuf ibn Ajjub ibn Szazi al-Kurdi, wielki kurdyjski sułtan Egiptu i Syrii, postrach templariuszy, znany jest większości anglojęzycznych czytelników jako „Saladin” – Saladyn. Ów uproszczony przydomek nadali mu krzyżowcy. Czasem w imię wrażliwości kulturowej używa się wersji „Salah ad-Din”, gdybym się jednak na to zdecydował, nie byłoby jasne, o kogo chodzi. Dlatego w książce nazywam go Saladynem. Jego mniej sławnego brata i następcę zdecydowałem się jednak określać mianem Al-Adila, a nie Safadina, kierując się konwencją wykorzystywaną przez współczesnych uczonych, a nie średniowiecznych kronikarzy.
Nie w każdym wypadku decyzje były proste. Jak zapisać nazwę dynastii założonej przez turecki lud ze stepów, który w 1055 roku najechał Bagdad i kilka dziesięcioleci później, u zarania wojen krzyżowych, władał większością terytoriów Ziemi Świętej? Możemy posłużyć się arabską transliteracją na angielski i uzyskać „Saljuq” („Saldżuk”) albo przerobić turecki na „Selcük” („Selçuk”). Po angielsku spotyka się też wersje „Seljuk” i „Seljuq”. Odwołałem się do _The New Encyclopedia of Islam_ („Seljuq”). Ponadto szukałem pomocy u profesora Paula M. Cobba. Jak zwykle służył mi rozsądną radą; jestem mu za to ogromnie wdzięczny. Wszelkie wypaczenia w książce są tylko i wyłącznie moją winą.
Inne decyzje: postanowiłem nie używać kresek i kropek wykorzystywanych niekiedy do transliteracji alfabetu arabskiego na łaciński. W tekstach, które nie powstają na użytek ściśle naukowy, są one mało pomocne i raczej rozpraszają czytelników. Konsekwentnie tłumaczyłem imiona postaci na podstawową angielską formę – dlatego właśnie James of Molay , a nie Jacques de Molay, jak w większości współczesnych anglojęzycznych prac dotyczących tego okresu historycznego.
Wielokrotnie unowocześniałem albo przynajmniej uwspółcześniałem nazwy geograficzne. Stąd w rozdziale pierwszym Jaffa zamiast Joppy. Zamiast archaicznej nazwy Babilon, którą posługiwali się krzyżowcy, piszę o Kairze. Zarazem w wielu wypadkach wersja uwspółcześniona by nie pasowała. Dlatego Konstantynopol, a nie Stambuł.
Jeśli chodzi o placówki krzyżowców w Ziemi Świętej, nierzadko istnieją aż trzy warianty nazwy, czasem więcej. Mężowie, którzy budowali wielką fortecę templariuszy na południe od Akki, zwali ją Castel Pèlerin. Dziś uczeni posługują się nazwą Atlit. Postanowiłem uwspółcześnić francuski wariant i pisać Château Pèlerin; Atlit umieściłem w nawiasie przy pierwszym pojawieniu się tej nazwy, później posługuję się owym wariantem jedynie sporadycznie.
Nie ma tu, jak widać, spójnego systemu. Mogę jedynie stwierdzić, że wybierałem warianty, które ułatwiają lekturę, nawet kosztem konsekwencji. Zapewne w paru wypadkach nie udało mi się uzyskać ani jednego, ani drugiego, muszę więc prosić o cierpliwość i wyrozumiałość.
Wprowadzenie
Templariusze byli świętymi wojownikami, ludźmi wiary i miecza, pielgrzymami i żołnierzami, nędzarzami i bankierami. Nosili szatę z czerwonym krzyżem na piersi: kolor symbolizował krew Chrystusa przelaną za całą ludzkość oraz krew, którą oni gotowi byli toczyć z wrogów w służbie Panu. Choć w średniowiecznej Europie i w Ziemi Świętej między XI a XIV stuleciem powstało wiele innych zakonów, żaden nie dorównał im pod względem sławy. Żaden też nie budził tak wielkich kontrowersji.
Zakon był owocem krucjat, wojen toczonych przez Kościół głównie przeciwko muzułmańskim władcom Palestyny, Syrii, Azji Mniejszej, Egiptu, północno-zachodniej Afryki i południowej Hiszpanii. Templariusze zaznaczyli swą obecność w całym świecie śródziemnomorskim i jeszcze dalej: na polach bitewnych Bliskiego Wschodu, a także w miastach i wioskach zachodniej Europy, gdzie zarządzali potężnymi majątkami, z których dochody szły na finansowanie działań zbrojnych. Słowo „templariusze” – pochodzące od łacińskiego _templum_ (świątynia), a służące za skróconą formę pełnej nazwy Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona – podkreślało, że wywodzą się oni ze Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie, najświętszym mieście chrześcijaństwa. Byli jednak wszechobecni. Pojawiali się w podaniach ludowych, balladach i kronikach. Stali się nieodłącznym elementem wyobrażeń o krucjatach – i są nim po dziś dzień.
Zakon powstał w 1119 roku, a przyświecać miały mu zasady czystości, posłuszeństwa i ubóstwa. Ta ostatnia znalazła odzwierciedlenie w oficjalnej pieczęci mistrza, przedstawiającej dwóch rycerzy dosiadających jednego konia. Starsi rangą bracia w Ziemi Świętej i na Zachodzie stykali się (i spierali) z królami i książętami, królowymi i hrabinami, patriarchami i papieżami. Zakon finansował wojny, pożyczał pieniądze na zapłacenie okupu za monarchów wziętych do niewoli, prowadził księgi rachunkowe niejednego władcy, zbierał podatki, budował zamki, zarządzał miastami, organizował armie, uczestniczył w negocjacjach handlowych, toczył prywatne wojny z innymi zakonami rycerskimi, dokonywał zabójstw politycznych, pomagał odpowiednim osobom wstępować na tron. Początki templariuszy były skromne, lecz wkrótce utworzyli oni jedną z najpotężniejszych organizacji średniowiecza.
A przy tym, co może zaskakujące, cieszyli się popularnością. Dla wielu ludzi nie byli nieprzystępną elitą, lecz lokalnymi bohaterami. Modlitwy zanoszone przez braci, którzy nie brali udziału w wojnach i żyli w domach zakonnych rozsianych po całej Europie, miały dla spragnionych zbawienia chrześcijan równie wielkie znaczenie jak ofiarne czyny na polach bitewnych. Świątynia zawdzięczała część majątku patronatowi pobożnej arystokracji, ale równie dużo pieniędzy pochodziło z drobnych datków od zwykłych ludzi. Ci dawali miejscowym zakonnikom, co mieli – a to płaszcz, a to grządkę warzywną – by w ten sposób przyczynić się do finansowania misji wojskowej na Wschodzie.
Rzecz jasna nie brakowało krytyków. Templariuszom wytykano, że nikt ich nie nadzoruje, zarzucano im też odejście od rzekomo pokojowego ducha chrześcijaństwa. Bywali zaciekle atakowani, zwłaszcza przez uczonych i mnichów, którzy podejrzliwie patrzyli na ich przywileje: ochronę zapewnianą przez papieża, zwolnienie z obowiązku przestrzegania rozmaitych zasad i płacenia podatków nakładanych na inne organizacje. Bernard z Clairvaux, ojciec chrzestny zakonu, określił go mianem nowego rycerstwa. Pół wieku później inny francuski mnich pisał o „nowym monstrum”.
Mimo to nagłe rozwiązanie zakonu oraz masowe aresztowania, prześladowania, tortury, procesy pokazowe, stosy i konfiskata majątku zszokowały chrześcijaństwo. Upadek templariuszy dokonał się w zaledwie kilka lat. Oskarżono ich o najrozmaitsze przestępstwa, oburzające i budzące odrazę. Tak gwałtowny i okrutny kres dodatkowo podsycił legendę. Dziś, przeszło siedemset lat po tych wydarzeniach, templariusze budzą fascynację, a wręcz obsesję, i wciąż znajdują naśladowców.
Kim zatem byli? Czasem trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wzmianki o nich znajdziemy w niezliczonych powieściach, filmach, serialach telewizyjnych. Przedstawia się ich jako bohaterów, męczenników, bandytów, okrutników, przestępców, ofiary, degeneratów, heretyków, zdeprawowanych wichrzycieli, strażników świętego Graala, powierników tajemnicy o potomkach Chrystusa albo agentów globalnego spisku zdolnych podróżować w czasie. Autorzy „piszący dla masowej publiczności” wyprodukowali mnóstwo książek na temat „sekretów templariuszy”, sugerując, że uczestniczą oni w wielowiekowym spisku i stanowią mroczne oblicze chrześcijaństwa. Ponoć zakon nie przestał istnieć, ponoć kryje się w cieniu i rządzi światem. Niekiedy podobne opowieści dostarczają solidnej rozrywki. Z templariuszami nie mają jednak wiele wspólnego.
W książce tej zamierzam przedstawić dzieje templariuszy, a nie legendy, które dotrwały do naszych czasów. Nie jest moim celem demaskowanie ani nawet komentowanie absurdalnych mitów na temat zakonu. Pragnę dowieść, że prawdziwe wydarzenia były bardziej niezwykłe niż wszelkie opowieści przygodowe, półprawdy i sensacje. Uważam ponadto, że historia templariuszy ma ważne współczesne paralele. Niniejsza książka dotyczy wszak niekończącej się wojny w Palestynie, Syrii i Egipcie oraz starć różnych szyickich i sunnickich frakcji z chrześcijańskimi najeźdźcami z Zachodu. Dotyczy „globalnej” organizacji, która nie płaciła podatków i stała się potężniejsza niż niejeden rząd. Dotyczy powiązań międzynarodowej finansjery z geopolityką, potęgi propagandy i mitu, dotyczy przemocy, zdrady i chciwości.
Czytelnicy mojej książki o Plantagenetach nie będą zaskoczeni, że wybrałem formę narracyjną i stworzyłem opowieść o templariuszach od powstania do rozwiązania zakonu, zgłębiając jego przemiany, rozwój na Bliskim Wschodzie i w Europie oraz rolę odegraną w średniowiecznych wojnach między chrześcijaństwem a siłami islamu. Opatrzyłem tekst szczegółowymi przypisami i bibliografią, kierując uwagę na wielorakie teksty źródłowe i opracowania akademickie. Jak zwykle jednak próbowałem napisać książkę, która uczy, lecz zarazem dostarcza rozrywki.
Aby przeprowadzić czytelników przez dwa stulecia, które upłynęły od skromnych narodzin zakonu po jego spektakularny upadek, zdecydowałem się podzielić wywód na cztery części. Pierwsza nosi tytuł _Pielgrzymi_ i przedstawia początki templariuszy w pierwszych latach XII wieku, kiedy frankijski rycerz Hugon z Payns i (jak później powiadano) ośmiu jego towarzyszy postanowili poszukać dla siebie nowego celu w Jerozolimie w okresie zamętu po pierwszej krucjacie. Pierwotnym zamiarem niewielkiego bractwa było eskortowanie pielgrzymów z Zachodu, którzy wędrowali śladami Chrystusa po niebezpiecznych drogach Ziemi Świętej. Templariusze naśladowali grupę ochotników prowadzących szpital św. Jana w Jeruzalem od około 1080 roku i znanych jako szpitalnicy. Dzięki poparciu chrześcijańskiego władcy Królestwa Jerozolimskiego i opiece papieża w Rzymie szybko zbudowali struktury instytucjonalne i rozszerzyli działalność. Ich główną siedzibą w Świętym Mieście stał się meczet Al-Aksa na Wzgórzu Świątynnym (muzułmanie określali je mianem Al-Haram asz-Szarif). Wysyłali posłów do Europy, by rekrutować nowych braci, zbierać fundusze i zapewniać sobie poparcie mocnych patronów. Rolę ich duchowego akuszera odegrał Bernard z Clairvaux, który pomógł napisać regułę zakonu. Do pierwszych sprzymierzeńców zaliczały się też najważniejsze postaci ruchu krucjatowego, na przykład protoplasta dynastii Plantagenetów Fulko, hrabia Andegawenii (dzięki drobnej pomocy templariuszy przejął on koronę Królestwa Jerozolimskiego). W ciągu zaledwie kilku dekad z dziewięciu rycerzy bez grosza przy duszy, szukających sobie zajęcia, zakon przerodził się w ambitną organizację mającą ściśle określony cel i środki, by go zrealizować.
Część druga, _Wojownicy_, opowiada, jak grupa zbrojnych odpowiedzialnych za eskortowanie pielgrzymów stała się elitarną jednostką z pierwszej linii frontu wojen krzyżowych. Templariusze odegrali arcyistotną rolę w drugiej krucjacie. Przeprowadzili armię francuskiego króla przez góry w Azji Mniejszej, pospieszyli z pomocą władcy, gdy ten zbankrutował, szli na czele wojsk podczas próby podboju Damaszku, jednej z największych metropolii świata islamu. Od tego momentu zaczęli się liczyć w sprawach politycznych i militarnych państw krzyżowych (czyli Królestwa Jerozolimskiego, hrabstwa Trypolisu i księstwa Antiochii). W części drugiej opisuję też utworzenie sieci fortec, przyjęcie reguł wojskowych i uzyskanie sprawności instytucjonalnej niezbędnej do osiągania zamierzonych celów. Spotkamy tu najbardziej niezwykłe postaci w dziejach krucjat: pobożnego lecz nieszczęsnego Ludwika VII, mistrza zakonu Gerarda z Ridefort, dumnego aż do przesady, który pomógł poprowadzić Bożą armię do straszliwej bitwy pod Hittinem w 1187 roku, Baldwina IV, trędowatego władcę Jerozolimy, i najsłynniejszego z sułtanów, Saladyna, który poprzysiągł wyprzeć krzyżowców i przeprowadził egzekucję kilkuset templariuszy w ciągu jednego dnia.
Trzecia część nosi tytuł _Bankierzy_ i mówi o tym, jak zakon z armii finansowanej dzięki darowiznom z Zachodu przeistoczył się w organizację łączącą nie lada potencjał militarny z potężną siecią majątków i personelu w całym chrześcijaństwie. Świątynia stała się pomostem między Zachodem a strefą wojny na Wschodzie w czasach, gdy ostygł już zapał do prowadzenia wojen krzyżowych.
Choć Saladyn niemal doszczętnie rozgromił templariuszy, rycerze odrodzili się w ostatniej dekadzie XII wieku dzięki pomocy genialnego, okrutnego i sławnego króla Anglii Ryszarda Lwie Serce. Polegał on na przełożonych zakonu, co wyznaczyło kierunek działań templariuszy w XIII wieku. Królewski patronat – a wkrótce również patronat arystokratów i władz miejskich – pozwolił Świątyni powiększyć majątki ziemskie, zdobyć nowe posiadłości i zapewnić sobie korzystne ulgi podatkowe. Templariusze stali się bajecznie bogaci, przy czym wykazywali się niezwykłą wprawą w prowadzeniu operacji finansowych. Papieże i monarchowie prosili ich o prowadzenie ksiąg, pilnowanie skarbów, organizowanie wojen i o pożyczki w czasach kryzysów.
A tych nie brakowało; część trzecia opowiada o udziale templariuszy w wojnach z islamem. Dwa zmasowane ataki na Damiettę, miasto w delcie Nilu, udało się przeprowadzić dzięki finansowej pomocy zakonu. Za każdym razem jednak rezultatem był chaos. Rycerze i serwienci musieli toczyć desperackie walki na tyłach pośród malarycznych bagien. Okazało się, że pozyskiwanie środków to jedno, a prowadzenie długiej kampanii na obcym terenie przeciwko wrogowi nawykłemu do miejscowych warunków to drugie.
Równocześnie templariusze brali na siebie coraz większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo państw krzyżowych. Dzięki temu nawiązali kontakty z najbardziej barwnymi postaciami XIII stulecia, między innymi świątobliwym królem Francji Ludwikiem IX, z którym połączył ich sojusz, oraz z cesarzem Fryderykiem II Hohenstaufem. Fryderyk, buńczuczny i wolnomyślicielski władca, obwołał się królem Jerozolimy i niemal natychmiast wszedł w konflikt z jej obrońcami. Templariusze musieli przystać na kontakty z jego protegowanymi: Krzyżakami. Krzyżacy byli jednym spośród wielu zakonów rycerskich powstałych równolegle do templariuszy lub wręcz zorganizowanych na ich wzór. Inne to Zakon Rycerzy św. Łazarza, niosący opiekę pielgrzymom cierpiącym na trąd, kalatrawensi, zakon Santiago, zakon Alcántara (trzy ostatnie utworzono na Półwyspie Iberyjskim), kawalerowie mieczowi toczący walkę z poganami w państwach bałtyckich oraz szpitalnicy, od samego początku sąsiedzi i towarzysze broni templariuszy. W Ziemi Świętej zakony rycerskie nabierały znaczenia, a że dodatkowo coraz bardziej się od siebie różniły, prowadziło to do rozmaitych sporów. Templariusze zostali wciągnięci w wojenki między zwaśnionymi kupcami z Italii i baronami. Z czasem na skutek tego polityczne fundamenty państw krzyżowych zaczęły kruszeć, a gdy w latach sześćdziesiątych XIII wieku pojawiło się nowe zagrożenie, ani templariusze, ani reszta chrześcijańskich wojsk nie byli już zdolni stawić oporu.
Część czwarta jest zatytułowana _Heretycy_. Właśnie w latach sześćdziesiątych należy szukać ziarna zagłady templariuszy. Bracia na Wschodzie toczyli walkę z najpotężniejszymi wrogami, jakim krzyżowcy kiedykolwiek musieli stawić czoła: mongolską armią dowodzoną przez potomków Czyngis-chana oraz muzułmańskimi żołnierzami niewolnikami znanymi jako mamelucy. Klęska zadana chrześcijanom przez tych ostatnich wywołała nową falę krytyki pod adresem templariuszy, większą niż dotąd. Coraz głośniej wytykano im teraz majątek, a także to, że przyczynili się do niejednej porażki w wojnach z islamem.
Presja rosła. Pojawiła się groźba ataków politycznych. Te zaczęły się gwałtownie w 1307 roku. Pobożny, lecz bezwzględny król Francji Filip IV uderzył w zakon z całą siłą. W piątek 13 października aresztował wszystkich templariuszy w swym państwie tylko po to, by przejąć ich majątek. Papież Klemens V to szedł mu w sukurs, to próbował mu się sprzeciwiać. Filip i jego ministrowie doprowadzili wreszcie do wojny z zakonem w całym chrześcijaństwie. Sięgnęli po metody wypróbowane już na innych, słabszych społecznościach, między innymi na francuskich Żydach. Francja stanowiła dotąd matecznik templariuszy. Filip jednak poprzysiągł torturować, sądzić i zabijać członków zakonu, począwszy od ostatniego wielkiego mistrza Jakuba de Molay. Ten, zanim spłonął na stosie w Paryżu w 1314 roku, zdążył jeszcze zapowiedzieć w ostatnich słowach, że Bóg pomści śmierć braci.
Motywy Filipa, który rozprawił się z templariuszami, wykorzystując wymiar sprawiedliwości i barbarzyńską przemoc, nie miały nic wspólnego z ukaraniem prawdziwych przestępstw, czy to na Bliskim Wschodzie, czy we Francji, gdzie templariusze żyli zazwyczaj jak typowi mnisi. Król pragnął zapewnić sobie korzyści polityczne. Był też człowiekiem skrajnie okrutnym i patologicznie bezwzględnym. Zaatakował zakon, wykorzystując moment słabości, gdy templariusze mieli ograniczone możliwości bronienia się przed pomówieniami, a zainteresowanie wojnami krzyżowymi mocno osłabło, o ile w ogóle nie przeminęło. Śmierć Jakuba de Molay oznaczała kres Świątyni, blisko dwieście lat od jej skromnych początków w Jeruzalem. Legenda jednak dopiero się rodziła. W zakończeniu opisuję więc, jak templariusze przeniknęli do masowej wyobraźni i jak stali się bohaterami rozmaitych romantycznych opowieści.
Pewna wybitna historyczka twierdziła, że chronologiczne przedstawianie dziejów zakonu jest mylące, gdyż „liniowa narracja (…) prowadzi do wniosku, że templariusze rozwinęli się i upadli, że krytycyzm wobec nich narastał stopniowo, a pewne wydarzenia wywoływały kolejne”. I tak, i nie. Bez wątpienia próba ujęcia w chronologiczne ramy szczegółowych poczynań zakonu w Królestwie Jerozolimskim, na Półwyspie Iberyjskim, we Francji, Anglii, Italii, Polsce, Niemczech, na Węgrzech i Cyprze byłaby porywaniem się z motyką na słońce. Przez zakon przewinęło się tysiące mężczyzn i kobiet. Nie da się zawrzeć tego wszystkiego w jednej spójnej opowieści. Niemniej Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona miał swój początek, okres rozkwitu, a następnie upadku. Układa się to w historię powiązaną z dziejami krucjat, wiodącą przez rozmaite teatry działań wojennych, dotyczącą dziesiątek pokoleń. Jeśli pisać ją tematycznie, często staje się ona zwyczajnie nudna i przeładowana dygresjami. Zdecydowałem się więc na formę opowieści nie po to, by sugerować jakąś nieuchronną moralną logikę (od zaszczytów do zepsucia, od pychy do zagłady), choć istnieje długa i nieszczęsna tradycja przedstawiania templariuszy właśnie w ten sposób, ciągnąca się co najmniej od XVII wieku. Po prostu uważam, że czytelnicy lubią poznawać fakty po kolei. Mam nadzieję, że dokonując wyboru, nie popadłem za bardzo w teleologię ani nie zafałszowałem biografii i doświadczeń ludzi, którzy żyli, walczyli i umierali z czerwonym krzyżem na piersi. Liczę też, że moja książka zachęci czytelników do zapoznania się z licznymi pracami naukowymi na temat zakonów rycerskich i w szczególności templariuszy. Owe prace wyszły spod pióra znakomitych uczonych, takich jak Malcolm Barber, Helen Nicholson, Alan Forey, Joachim Burgtorf, Alain Demurger, Jonathan Riley-Smith, Judi Upton-Ward, Anthony Luttrel, Jonathan Phillips, Norman Housley, Jochen Schenk, Paul Crawford, Peter Edbury czy Anne Gilmour-Bryson. Korzystałem z ich dorobku z najwyższym szacunkiem i wdzięcznością.
Templariusze walczyli pod czarno-białą flagą. Niekiedy śpiewali psalm ku pokrzepieniu serc. Zacytujmy jego słowa na początek tej opowieści: „Nie nam, Panie, nie nam; ale imieniowi Twemu daj chwałę, dla miłosierdzia Twego i dla prawdy Twojej”.
Udanej podróży.
H. Nicholson, _Rycerze templariusze_, przeł. P. Chojnacki, Warszawa: Bellona 2005, s. 9.
Omawia ją wyczerpująco M. Barber, _Templariusze_, przeł. R. Sudół, Warszawa: PWN 2003.Rozdział pierwszy
„Złota misa pełna skorpionów”
Tamtego jesiennego poranka w Jafie panowała wyjątkowo okrutna aura. Pielgrzymi dopiero co wyszli z kościoła, gdy naraz pochłonął ich tłum pędzący w panice ku morzu. Dobiegała stamtąd straszliwa kakofonia: rozrywane deski piszczały, choć niemal zupełnie zagłuszał je ryk wiatru i gwałtowne eksplozje fal, a także wrzaski przerażonych ludzi walczących o życie. W nocy rozpętała się burza zapowiadana od poprzedniego dnia. Około trzydziestu żaglowców zacumowanych przy stromo opadającym brzegu miotało się teraz na spiętrzonych wodach. Największe, najbardziej okazałe statki potraciły kotwice, roztrzaskały się na ostrych skałach lub osiadły na mieliznach, aż wreszcie, jak to ujmował pewien świadek, „sztorm rozszarpał je na kawałki”.an>
Tłum na nabrzeżu patrzył bezsilnie na marynarzy i pasażerów wpadających do wody. Niektórzy zdołali chwycić się połamanych masztów i drzewc, lecz większość czekała śmierć. „Paru poćwiartowały deski z ich własnych statków. Ci, co potrafili pływać, dobrowolnie oddali się falom i tak oto wielu z nich poginęło”. Przybój zaczął wyrzucać na brzeg pierwsze trupy. Liczba zabitych sięgnęła ostatecznie tysiąca, ocalało jedynie siedem statków. „Większych nieszczęść w zaledwie jedną dobę nigdy nie oglądały ludzkie oczy”, pisał pielgrzym. Tak upłynął poniedziałek 13 października 1102 roku.
Człowiek, któremu zawdzięczamy ową relację, był Anglikiem i nosił imię Saewulf*. Podróżował od kilku miesięcy; 13 lipca ruszył w drogę z Monopoli w Apulii, krainie na pięcie apenińskiego buta. Określił ten dzień mianem _hora egyptiaca_, gdyż od czasu faraonów uważano, że jest to data przeklęta przez gwiazdy i należy jej unikać, kiedy rozpoczyna się ważne dzieło. Saewulf miał już za sobą jedną katastrofę morską podczas żeglugi z Anglii w rejon wschodniego Morza Śródziemnego. Dotarł na Korfu, na Kefalinię i do Koryntu, dostał się drogą lądową przez Teby nad Morze Egejskie i dalej na południowy wschód przez Cyklady i Dodekanez aż na Rodos. Następnie przeprawił się statkiem do cypryjskiego portu Pafos i wreszcie do Jafy, głównego nadmorskiego miasta w chrześcijańskim Królestwie Jerozolimskim. W ciągu trzynastu tygodni pokonał trzy tysiące dwieście kilometrów. Wylądował na brzegu w łodzi wiosłowej, ledwie kilka godzin przed uderzeniem fatalnej burzy.
Mimo licznych trudów i niebezpieczeństw widział niezwykłe rzeczy w swej podróży na wschód. Co kilka dni wraz z towarzyszami schodził na ląd i szukał gościny wyspiarzy, których określał ogólnym mianem Greków. Oglądał przędzalnie jedwabiu na Andros, podziwiał miejsce, gdzie stał niegdyś Kolos Rodyjski, odwiedził starożytne miasto Myra i tamtejszy piękny półkolisty amfiteatr. Był w Finike, wietrznym porcie handlowym założonym przez Fenicjan w okolicy znanej wśród mieszkańców jako „sześćdziesiąt wioseł” za sprawą wiecznie wzburzonego morza. Modlił się przy grobie świętego Mikołaja, na Cyprze kroczył śladami świętego Piotra. Upragniony cel znajdował się jednak nieco dalej. Gdy tylko burza ustała, pielgrzym udał się do najważniejszego miasta na świecie: wyruszył na południowy wschód do Jerozolimy, do grobu Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, zbawiciela ludzkości. Dla Saewulfa, gorliwego chrześcijanina, który pisał z pokorą, że jest „niegodny i grzeszny”, Jerozolima stanowiła centrum świata, cel odkupieńczej pielgrzymki. Bóg oznajmił starotestamentowemu prorokowi Ezechielowi, że umieścił Jerozolimę „wpośród narodów”. Słów tych nie brano za prostą figurę retoryczną. Europejskie mapy z czasów Saewulfa ukazują Święte Miasto jako punkt, z którego wyrastają wszystkie królestwa na Ziemi, zarówno chrześcijańskie, jak i pogańskie**. Geografia splatała się z kosmologią: wszak właśnie w Jerozolimie niebiosa ukazały ludziom prawdę. Tam, pośród starożytnych budowli i świętych miejsc, modlitwa nabierała szczególnej siły. Przybysze czuli obecność biblijnych opowieści o królach ze Starego Testamentu, o życiu i męczeństwie Chrystusa.
Saewulf podróżował z Jafy, więc zapewne wjechał do miasta przez bramę Dawida, portal w grubych murach, broniony przez potężną kamienną cytadelę zbudowaną na ruinach fortecy z czasów Heroda, władcy, który – jak twierdzi Pismo Święte – urządził w Betlejem rzeź nowo narodzonych dzieci, pragnąc zgładzić maleńkiego Jezusa. Pielgrzym przemierzał ulice, patrzył na Wzgórze Świątynne w południowo-wschodniej części Jerozolimy, podziwiał Kopułę na Skale, zwaną przez chrześcijan Świątynią Pana, obok której znajdował się meczet Al-Aksa, szeroki, niski budynek na planie prostokąta, również zwieńczony kopułą. Obie budowle powstały w VII wieku. Chrześcijanie zajęli je i przeznaczyli na pałac dla nowego władcy Jerozolimy, bogatego arystokraty Baldwina I z Boulogne.
Za Wzgórzem Świątynnym, po drugiej stronie wschodniego muru, znajdował się cmentarz, a dalej Ogród Oliwny, gdzie Jezus modlił się z uczniami i gdzie został zdradzony przez Judasza. Wyżej wznosiła się Góra Oliwna; Jezus nauczał tam przez wiele tygodni i wstąpił stamtąd do nieba. Saewulf zanotował w dzienniku, że wspiął się na górę i omiótł wzrokiem Jerozolimę, szukając starych murów i granic miasta sprzed okresu rzymskiej okupacji.
Najświętszym miejscem, celem chrześcijańskich pielgrzymek była Bazylika Grobu Świętego, jak pisał Saewulf, „wielbiona bardziej od innych kościołów, co słuszne jest i sprawiedliwe, albowiem wszystkie proroctwa i przepowiednie o Zbawicielu Jezusie Chrystusie tam właśnie się wypełniły”. Stanowiła kompleks połączonych ze sobą piętrowych dziedzińców i kaplic, po części upamiętniających najważniejsze chwile pasji i, jak sądzono, powstałych na miejscu tamtych wydarzeń. Saewulf wszystkie wymienił. A więc cela, w której trzymano Jezusa, miejsce, gdzie znaleziono fragment krzyża, słup, przy którym rzymscy żołnierze biczowali Pana i gdzie „ukoronowano Go cierniem, a na ramiona zarzucono mu szatę szarłatową”, Kalwaria, gdzie „Prorok Abraham ustawił ołtarz, by posłusznie Bogu poświęcić syna swego ” i gdzie Chrystus został ukrzyżowany. Zachowało się miejsce, w którym stał krzyż, Saewulf widział też pękniętą skałę, zgodnie z relacją z Ewangelii według świętego Mateusza. Odwiedził kaplice poświęcone Marii Magdalenie i świętemu Janowi Apostołowi, Dziewicy Maryi i Świętemu Jakubowi. Największe wrażenie robiła wielka rotunda na zachodnim krańcu kościoła i grób Chrystusa, czyli niegdysiejsza jaskinia, w której złożono jego ciało. Była wyłożona marmurem i otoczona płonącymi lampkami oliwnymi. Panował spokój, w powietrzu unosiła się wyrazista woń. Pielgrzymi przybywali tam, by modlić się i adorować Pana. Dla chrześcijanina nie było nic świętszego. Saewulf zaczynał zresztą swe dzienniki od słów: „Podróżowałem do Jeruzalem, modlić się przy Grobie Pańskim”. Znajdowała się tam kolebka chrześcijaństwa. Pielgrzymi ryzykowali życiem, byle się w niej znaleźć.
W początkach XII wieku pielgrzymowanie odgrywało zasadniczą rolę w życiu chrześcijan, jak zresztą od tysiąca lat. Ludzie pokonywali ogromne odległości, by odwiedzić kaplice poświęcone świętym lub miejsca związane z najważniejszymi momentami dziejów chrześcijaństwa. Pragnęli zbawienia swych dusz, czasem liczyli, że Bóg uleczy ich z choroby, czasem zaś podróż stanowiła pokutę za grzechy. Niektórzy uważali, że modlitwa w miejscu związanym z jakimś świętym lub świętą zapewnia ich wstawiennictwo po śmierci. Powszechnie wierzono, że Bóg patrzy na pielgrzymów łaskawym okiem i kto pokornie, wytrwale zmierzać będzie ku sercu świata, ten zyska łaskę Wszechmogącego.
Saewulf przybył do Jerozolimy w wyjątkowym momencie. Chrześcijanie odwiedzali miasto co najmniej od IV wieku, lecz nigdy nie witało ich ono przyjaźnie. Przez siedemset lat pozostawało pod panowaniem rzymskich cesarzy, perskich królów, kalifów z dynastii Umajjadów i seldżuckich emirów. W VII wieku arabska armia wyrwała miasto z rąk Bizancjum. Aż do schyłku XI stulecia w Jerozolimie rządzili muzułmanie. Uważali ją za trzecie najświętsze miasto świata po Mekce i Medynie. Wiązała się ze szczególnie ważnym objawieniem Mahometa, a mianowicie z nocną podróżą w towarzystwie archanioła Gabriela, podczas której prorok wstąpił w niebiosa ze Wzgórza Świątynnego. Na pamiątkę tego muzułmanie wznieśli w Jerozolimie Najdalszy Meczet, czyli meczet Al-Aksa.
Trzy lata przed przybyciem Saewulfa sytuacja w Palestynie i Syrii zmieniła się zasadniczo, a co za tym idzie – zmieniło się też chrześcijańskie pielgrzymowanie. Po zaciętej wojnie, która trwała nieustająco od roku 1096 do 1099, ważne terytoria Ziemi Świętej zostały zdobyte przez armie biorące udział w wyprawie nazwanej później pierwszą krucjatą.
Z Europy Zachodniej do Outremer, czyli Zamorza (jak nazywano Ziemię Świętą), wyruszyło kilka potężnych wypraw. Uczestniczyli w nich pielgrzymi wojownicy, zwani przez chrześcijańskich autorów i kronikarzy „krzyżowcami” lub „Frankami” (muzułmanie określali ich mianem _Ifranj_). Ludzie ci odpowiedzieli na prośby cesarza bizantyjskiego Aleksego I Komnena, który zwrócił się o pomoc wojskową, i na żarliwe apele papieża Urbana II. Pomaszerowali do Konstantynopola, a stamtąd na wybrzeże Lewantu, by walczyć z muzułmanami. Urban kusił obietnicą, że każdy uczestnik otrzyma odpust zupełny, jedna podróż mogła więc zmazać grzechy całego życia. Z początku zbrojni pielgrzymi byli ledwie niezdyscyplinowaną, okrutną ciżbą prowadzoną przez charyzmatycznych mężów, takich jak francuski kaznodzieja Piotr Eremita. Zdołał on rozpalić religijny żar, lecz gorzej wychodziło mu zaopatrzenie wojsk lub trzymanie brutalnych instynktów w ryzach. Późniejsze armie prowadzili arystokraci z Francji, Normandii, Anglii, Flandrii, Bawarii, Lombardii i Sycylii. Uważali, że ich chrześcijańskim obowiązkiem jest wyzwolić Ziemię Świętą spod jarzma muzułmanów. Sprzyjało im to, że Jerozolima i jej okolice były podzielone między rozmaite zwaśnione siły islamskiego świata.
Konflikty miały charakter polityczny, dynastyczny i religijny. Po jednej stronie stali Seldżucy. Wywodzili się z Azji Środkowej, ich imperium sięgało od Azji Mniejszej po Hindukusz; mieszały się w nim kultury ludów tureckich i perskich. Pod względem duchowym było posłuszne sunnickim kalifom abbasydzkim z Bagdadu. Od 1072 do 1092 roku funkcję sułtana sprawował Malikszah I. Gdy umarł, jego czterej synowie podzielili między siebie imperium i nastał czas waśni.
Z państwem Seldżuków sąsiadował szyicki kalifat egipski, rządzony przez dynastię Fatymidów, która wedle przywódców wywodziła się od córki proroka Mahometa. Od połowy X wieku Fatymidzi władali znaczną częścią Afryki Północnej, Syrii, Palestyny, Hidżazu, a nawet Sycylii. Również to państwo zaczęło się jednak rozpadać u schyłku XI stulecia. Traciło ziemie i wpływy, kurczyło się, ograniczało się głównie do najważniejszych ziem w Egipcie. Konflikty między Seldżukami i Fatymidami oraz wewnętrzne konflikty Seldżuków sprawiły, że w świecie islamu brakowało jedności. Pewien muzułmański kronikarz pisał, że władcy „droczyli się jeden z drugim”.
Nic dziwnego, że uczestnicy pierwszej krucjaty odnieśli wspaniałe zwycięstwa. 15 lipca 1099 roku zdobyli Jerozolimę. Po triumfie przyszła pora haniebnej grabieży i masakra żyjących w mieście Żydów i muzułmanów. Stosy bezgłowych zwłok leżały później na ulicach: chrześcijanie rozpruwali ofiarom brzuchy, by wydobyć złote monety połknięte dla ukrycia przed najazdem. Torturowali duchownych melkickich, póki ci nie wyjawili, gdzie ukryte zostały ich najwspanialsze relikwie, między innymi fragment krzyża Jezusowego, umieszczony w kunsztownym złotym relikwiarzu.
Krzyżowcy zajęli ważne miasta na północy: Edessę i Antiochię oraz Aleksandrettę, Betlejem, Hajfę, Tyberiadę i strategicznie istotny port w Jafie. Inne nabrzeżne ośrodki, między innymi Arsuf, Akka, Cezarea i Aszkelon, pozostały w rękach muzułmanów, musieli oni jednak płacić najeźdźcom trybut. W późniejszym okresie chrześcijanie zdobyli również te terytoria. Nad Morzem Śródziemnym powstały nowe państwa: hrabstwo Edessy i księstwo Antiochii sąsiadowały od południa z hrabstwem Trypolisu i Królestwem Jerozolimskim. W teorii król Jerozolimy był feudalnym zwierzchnikiem całego regionu, lecz jego władzę egzekwowano dość luźno.
Chrześcijanie nie w pełni opanowali nowe ziemie. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę bezprecedensowy charakter ich wyprawy, oddalenie od ojczyzny i wyniszczającą naturę wojny w okrutnym klimacie. Nim Seawulf przybył do Jerozolimy, wojownicy, żeglarze i duchowni z Zachodu pomogli rozszerzyć terytoria pod panowaniem pierwszego krzyżowca władającego Jerozolimą, króla Baldwina I. Stanowili jednak nieliczną grupę. Zagrażali im wrogowie dysponujący przewagą, problem stanowiły też podziały wewnętrzne, chrześcijanie w Zamorzu pochodzili bowiem ze zwaśnionych krajów.
Tak oto latem 1102 roku Seawulf znalazł się w nowym, niewielkim, oblężonym z kilku stron, lecz agresywnym chrześcijańskim królestwie, uważanym przez żarliwych założycieli za dowód na to, że „Pan zesłał nam obfite dary swego błogosławieństwa i łaski”. Wypędzeni muzułmanie mieli rzecz jasna inny punkt widzenia. Zjawienie się chrześcijan określali mianem „czasu katastrof”, który spowodowali „wrogowie Boga”.
Przez następne pół roku Saewulf zwiedził całe święte miasto i jego okolice, porównując wszystko, co widział, z Biblią i innymi relacjami dotyczącymi Jerozolimy, w tym z pismami ośmiowiecznego angielskiego mnicha i teologa Bedy Czcigodnego. Podziwiał Świątynię Pana i Bazylikę Grobu Świętego, Górę Oliwną i Ogród Oliwny. Udał się do klasztoru Krzyża Świętego, gdzie goście mogli zajrzeć za ołtarz i zobaczyć pniak drzewa, z którego wykonano krzyż Jezusa. Oglądane wspaniałości zapierały dech w piersiach. Pielgrzym pisał o Świątyni Pana, że „wyższa jest niż otaczające ją wzgórza, a piękno jej i chwała przyćmiewają każdy inny budynek”. Zachwycały go rzeźby i mury obronne. Słowa Pisma wszędzie nabierały życia: w miejscu, gdzie Piotr uleczył chromego, przy bramie, przez którą Jezus wjechał do Jerozolimy „na osiołku, podczas gdy młodzi śpiewali _Hosanna Synowi Dawidowemu_”.
Jednak szlaki pielgrzymie wiodące dokoła miasta wydawały się Saewulfowi groźne i niebezpieczne, zwłaszcza droga z Jafy w głąb lądu, długa, „niezwykle trudna przeprawa przez góry”. Tam dawała o sobie znać kruchość królestwa krzyżowców. Muzułmańscy rozbójnicy – Saewulf określał ich mianem „Saracenów” – mieszkali w jaskiniach i ponoć „nie spali ani w dzień, ani w nocy, zawsze wypatrując następnej ofiary”. Od czasu do czasu Saewulfowi i jego kompanom ukazywały się w oddali postacie budzące trwogę. Każdego, kto ociągał się ze zmęczenia, mógł spotkać straszliwy los.
Wszędzie widziało się trupy gnijące w upale, czasem na drodze, czasem tuż obok, „rozszarpane przez dzikie stworzenia” (w górach Palestyny żyły lisy, szakale i lamparty). Chrześcijańscy pielgrzymi zostawiali umarłych towarzyszy bez pochówku, bo wykopanie grobu w spieczonej słońcem ziemi byłoby niemożliwością. „Miękkiego gruntu tu niewiele, skały niełatwo ruszyć – pisał Saewulf. – I któż by postąpił tak nieroztropnie, by odłączyć się od braci i w pojedynkę grób kopać? Sobie samemu by wszak mogiłę szykował”.
Dziesięć kilometrów od Jerozolimy ujrzał Betlejem. Całe miasto „leżało w ruinie”, prócz potężnego klasztoru Błogosławionej Dziewicy Maryi. Klasztor został wzniesiony „tam, gdzie ongiś stały wół i osioł”, zwierzęta ze stajenki obecne przy narodzeniu Jezusa. Marmurowy stół upamiętniał kolację z mędrcami ze Wschodu. Za Betlejem był Hebron, również „zniszczony przez Saracenów”, miejsce pochówku „Świętych Patriarchów Abrahama, Izaaka i Jakuba”, a także „Adama, pierwszego człowieka”. Saewulf dotarł nad Morze Martwe: „woda Jordanu biała tam jest i mleko przypomina”. Po trzech dniach drogi na północ odwiedził Nazaret i Tyberiadę. Stanął nad brzegiem Jeziora Galilejskiego, gdzie Jezus dokonywał cudów, między innymi rozmnożył chleb i ryby.
Wielość świętych miejsc głęboko poruszyła Saewulfa, który skrupulatnie spisywał wrażenia, nawet „zapach balsamów i cennych ziół” w kaplicach otoczonych szczególnym kultem. Nie zapominał jednak, że podróżuje przez niebezpieczne terytoria, gdzie kościoły i miasta obrócono w kamienne ruiny, gdzie zakonnicy opłakiwali braci pomordowanych za wiarę. Na tej ziemi przeplatały się tragedie dawne i nowe: tu święty Piotr łkał, wyparłszy się Pana, tam wznosiła się świątynia opuszczona w obawie przed „poganami” gromadzącymi się nad Jordanem, „w Arabii, która wroga jest chrześcijanom i nienawidzi wszystkich wyznawców Boga”.
Późną wiosną 1103 roku Saewulf zjeździł, co było do zjeżdżenia, i z nawiązką wypełnił swą pielgrzymią misję. „Zdołałem doświadczyć na miarę swych możliwości Świętych Miejsc w Jeruzalem i pobliskich miastach, a każdemu oddałem cześć”, pisał. Wróciwszy do Jafy, załatwił sobie koję na statku handlowym płynącym na zachód. Wciąż jednak nie mógł odetchnąć z ulgą. Wody Morza Śródziemnego aż do Cypru były patrolowane przez wrogie statki Fatymidów, którzy kontrolowali dostatecznie dużo miast portowych, by utrzymywać prężną flotę i zapewniać żeglarzom dostawy słodkiej wody i żywności. Żaden chrześcijański statek nie ośmieliłby się zapuścić zbyt daleko od brzegu w obawie przed atakiem. 17 maja Saewulf wszedł na pokład dromony, która
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.