- W empik go
Tempore belli - ebook
Tempore belli - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 275 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ulice obumarły. Świeciły się wszystkie latarnie, rzucając pogrzebowy blask na mury. Domy tkwiły w podłożu swem jakby odrętwiałe tem, co przyjść ma i chociaż z poza gęstych stor tylko gdzieniegdzie przesiewało się światło, wiadomem było, że wszystko czuwa wewnątrz, że nic nie ma odwagi zasnąć. Jak dusza w bezsennem ciele zataczali się ludzie w obłędnej wędrówce od ściany do ściany mieszkań. Aby zasnąć, ileż trzeba mieć zaufania! Oto czego dowiedziałem się nareszcie ze zdziwieniem. Bo przez całe życie nikt nie pomyślał. Idę spać… rzecz zdawała się dotąd prosta. A tu… nie.
Owe latarnie, płonące od zmierzchu do rana, na które nie pozwalano sobie dawniej w niewielkiem miasteczku, spoglądały jak przerażeniem wytrzeszczone oczy w czerń zagadkową, czujne, a płochliwe, każdej chwili gotowe rozewrzeć się do granic ostatecznych wizyi śmierci porażone, i zamknąć na wieki.
Czuło się, że to życie, zagrożone w samych podstawach swoich, wytęża wszystkie władze, by dostrzedz zło potężne, idące… nieuchronne. Cała pewność, wszystko co było od pokoleń oczywistością nie podlegającą dyskusyi, wyrażało się teraz w. nadziei.
Może jednak ocalejemy… Byle nie znalazł się prowokator
Od dwu dni miasto było bez pana. Wszyscy powtarzali:
– Ocalejemy… byle nie znalazł się prowokator. byle ktoś nie popełnił głupstwa…
A iluż złych i gotowych na każdą podłość było w mieście. W ciemnem mieszkaniu z przytulonemi do szyb twarzami siedziało dwu łudzi.
Właśnie w tem miejscu odchylała się od ulicy głównej, przy której stał dom, wązka przecznica, oświetlona jedną tylko latarnią, dalej czarna, tajemnicza. Prowadziła na dworzec i niedawno była dosyć ruchliwa. Dziś, zdało się, idzie w ton nocy, skąd ma przyjść zło. Dworzec znikł, roztopił się w ciemni jakby w poczuciu, że o niego to właściwie najbardziej idzie, że dozna czegoś złego i zło to sprowadzi na otoczenie… Okrył się ciemnością, jak dziecko chustką matki i myślał jak inni:
– A może ocaleję…
Dwaj ludzie, siedzący przy oknie, rozmawiali półgłosem i palili papierosy.
Często urywał któryś w pół zdania, chował papierosa za ramę okienną i nadsłuchiwał.
– Otwórzmy okno! – powiedział młodszy, chudy, wysoki.
– Nie… nie… – sprzeciwił się starszy. – Proszę cię, nie otwieraj. Mogą już być i myszkować cichaczem, szyba zalśni w świetle latarni… to ich zwabi… to zwabi niezawodnie.
– Jestem pewny, że jeszcze niema nikogo. Mam nawet ochotę wyjrzeć na ulicę.
– Nie pozwolę za nic. Widno jak na dłoni, zmierzy do ciebie, jak do tarczy na strzelnicy.
– Podobno źle strzelają.
– Ot, gadanie… może zresztą i źle… nie wiem, ale nie wychodź.
– Która godzina?
– Już druga…
– Dopiero druga… Wiesz co, ja mam dość tego. Chodź – my spać. Nie rozbierzemy się oczywiście. Ty na tej kanapie, ja we fotelu, odpoczniemy… Co to…!
Jakiś zgrzyt nadbiegł z oddali… zgrzyt, jakby ktoś piłował żelazo…
Obaj znieruchomieli przy oknie. Zgrzyt zbliżał się. Towarzyszył mu teraz jęk przeciągły…
– Auto! – szepnął starszy.
Jęk zbliżał się szybko, można było jaż teraz dokładnie rozpoznać, że jakiś automobil pędzi z zawrotną chyżością.
– Ale pędzi! – powiedział starszy.
– Skąd wiesz? – spytał drugi.
– Poznaję po gwiździe.
– Czyj? Nasz?
– Skądżeby nasz… Zbyt niebezpieczne… Patrole widziano przecież już wczoraj.
– Gadanie o tych patrolach… patrz!
W tej chwili migła pod oknem czarna sylweta automobilu. Patrzący ujrzeli pochyło od przodu wozu sterczący nóż do przecinania drutów nieprzyjacielskich, przeciągniętych w poprzek drogi, dwie czapki nizko pod pęd pochylone, zwisające z tyłu fałdy złożonego dachu i heroglif kurzu, wyrzucony w górę tylnemi kołami, które darły ziemię z zaciekłością nieporównaną. Pędził czarny jak widmo, latarnie nie świeciły się.
– Nasi! – powiedział młodszy…
– Oni! Nie ulega kwestyi… Moskale! – zaprzeczył drugi.
Nagle, gdzieś niedaleko padł strzał.
– Widzisz, że nasi! – tryumfował młodszy.
Strzał zahuczał w ciszy przeraźnie. Niezwłocznie też poczerniały wszystkie okna mieszkań naprzeciwko. Latarnie, zda się, świeciły teraz biało, jakby trupiem jakiemś światłem, wobec którego różowy ton gromnicy jest jeszcze niezmiernie wesoły, żywy, pociągający…
– Moskale są w mieście… – szepnął starszy.
Zapadło milczenie. Tak więc stało się. Przyszło owo zło, którego oczekiwano. Nie zjawiło się jak burza, jako huragan łamiący drzewa. Przybyło cichaczem, z zakrytą twarzą chylące się ku ziemi, pełzające, lękliwe… tem straszniejsze.
Powiedziało raz tylko: Jestem! Potem zamilkło, zaszyło się w cienie uliczek, nie rozświetlonych ochronną szerzogą latarń… Siedziało tam gdzieś ostrząc pazury, podłe, nizkie, gotowe zarówno skoczyć do gardła, jak wziąć ogon pod siebie i uciekać na oślep.
Ale nie mogła przeciw niemu pomódz odwaga. Miało tysiące rąk, mnóstwo wężowych oplotów, które zwite leżały w czerni, ale prężyły się do ruchu. Ustępując tu, zagarniało z innej strony. Przyszło i znalazło wszystko leżące twarzą na ziemi, zamrożone strachem…
Bezpańskie miasto czemże się miało bronić.
– Byle nie zrobił ktoś głupstwa…
Tak się teraz nazywała odwaga, bezpośredni, uczciwy odruch oburzenia.
Siedzieli bez słowa, nadsłuchując bacznie, a obok lęku czaiło się w duszy każdego naiwne, dziecięce pytanie: Jak też to będzie wyglądało.
Nagle zahuczało. Trzask się rozległ i przedmiot jakiś spadł, z dźwiękiem tłuczonego szkła stoczył się na ziemię.
Zdrętwieli obaj. Siedzieli przez chwilę nieporuszeni, pewni, że to zło nieznane, tajemnicze jest już blizko… tuż, tuż… w domu, w pokoju…
Krew im zamroziło owo bezgłose pełzanie, niewyczuwalne zbliżanie się śmiercionośnej potęgi.
W ciemnej głębi pokoju był ktoś… ruszał się najwyraźniej… czuli, że się posuwa.
Nagle, na kolana starszego skoczyło coś. Zerwał się z krzykiem.
Na podłogę zeskoczył wielki kot, podniósł w górę głowę zdziwiony, zjeżył sierć, cofnął się o krok i dał potężnego susa pod szafę.
– To Mruczek! – powiedział młodszy i westchnął z ulgą. – Kyć… kyć! – zaczął wabić kota, ale daremnie. Zdziwiony przyjęciem, a może świadomy swej winy Mruczek nie chciał wyleźć z pod szafy.
Strącił coś szelma – rzekł starszy – mniejsza z tem zresztą. Jak ci się zdaje, czy oni są… czy już są?
– Możliwe… chociaż… przecież powinnyby przyjść patrole… wydaje mi się, że to się tak dziać powinno. Patrol konny, złożony z kilku ludzi… patrzno tam…
Na jasno oświetlonej ścianie przeciwległego domu zamajaczyły dwie postacie. Wydały się nadludzko wielkie. Dwaj kozacy, w niezmiernie wysokich czapach, bez koni szli trotuarem. Nie było słychać odgłosu kroków. Widocznie owinęli buty szmatami. W rękach ściskali gotowe do strzału karabiny. Szli chyłkiem popod ścianą, a doszedłszy do punktu, gdzie dzieliły się ulice, przystanęli. Rozglądali się przez jakiś czas.
Młodszy z czuwających, przyłożył twarz do szyby i patrzył z zajęciem. Nie widział dotąd kozaka. Cienie chwiały się ruchem dziwacznym na ścianie. Kiwały się w jakichś nieznanych pokłonach, ogromne ręce latały po wszystkich piętrach, jakby szukały poprzez mury zdobyczy. Kozacy spierali się o coś. Jeden pokazywał przed siebie, drugi w stronę przecznicy. Rozmawiali raczej na migi, czasem tylko padło przyciszone słowo w nieznanym języku.
Młodszy podniósł się szybkim ruchem z krzesła i przekręcił klamkę okna. Otwarło się cicho, bez szelestu do wewnątrz. Starszy rzucił się ku otwierającemu i chwycił go za rękę w porę jeszcze, by nie pozwolić na otwarcie okna zupełnie.
– Waryacie! – szepnął zduszonym głosem. – Co robisz?… Waryacie… waryacie!
Posadził go przemocą na krześle i zasłonił uchylone okno białą, przejrzystą firanką.
Szczęściem, uwadze kozaków uszło błyśnięcie szyby. Spierali się przyciszonym głosem dalej o coś. Nagle jeden z nich pokazał drugiemu żaluzyę sklepiku o kilka kroków od miejsca, gdzie stali. Żaluzya spuszczona była i zamknięta u dołu na zamek.
Porozumieli się szybko, przykucnęli pod sklepikiem i poczęli majstrować,
– Słuchaj Władek! – powiedział starszy stanowczym, jednocześnie cichym głosem. To, co zrobiłeś, mogło nas obu pozbawić życia. Pamiętaj. Miej zastanowienie.
Z ulicy dochodził teraz odgłos piłowania. Zgrzyt żartej jakiemś narzędziem blachy rozlegał się donośnie. Kozacy nie starali się zachowywać cicho. Wobec nadziei łupu zapomnieli o ostrożności. Zresztą kogóż się mieli bać… właściciela?
Starszy mówił do młodszego pocichu.
– Najwyższa ostrożność… Do ostatnich granic posunięta ostrożność jest rzeczą niezbędną, aż do chwili, kiedy zjadą jakieś władze. Strach pomyśleć, jak tu przeżyć dzień jutrzejszy. Jak się zachować…
– Ja właściwie – odparł młodszy – wolę, że już przyszli. Nie mogę się oprzeć uczuciu jakiegoś dziwnego, głębokiego uspokojenia. Najbardziej gnębiło mię czekanie. Dziwię się, że nie osiwiałem wczoraj. Już są… już nie czekamy, już nie będzie tych strasznych, wymarłych ulic… lepiej… dużo lepiej… Jestem niemal spokojny… wiesz?
– Co ty gadasz… co ty gadasz… jak można mówić o uspokojeniu. Ale cicho, nie rozmawiajmy. Mogą usłyszeć. Widzisz, jeden podnosi głowę, czegoś nadsłuchuje.
Jeden z pracujących zadarł głowę w górę. Potem wstał, odstąpił kilka kroków i począł patrzeć na piętro domu, w którym mieścił się sklepik. Ale okna były czarne, zasłonięte storami. Czy kto słyszał czy nie, nie odgrywało przecież żadnej roli, za nic na świecie nie byłby się nikt odważył zejść na dół.
Patrzący powrócił po chwili do zajęcia.
Popracowali jeszcze trochę, wstali i chwyciwszy oburącz nadpiłowaną blachę, zaczęli ciągnąć ku sobie, zaparłszy się obcasami o krawężnik trotuaru.
Z głuchem, przejmującem warknięciem rozdarła się podpiłowana blacha i ukazał się dosyć wielki otwór czarny.
Kozacy zabrali się do dzieła ze zdwojoną energią. Nie zważając już całkiem na hałas, krajali blachę i wnet błysnęły szyby drzwi wchodowych sklepu.
– Świta! – szepnął jeden z patrzących.
Noc się skończyła. Z dali poczęły występować ukryte kształty. Przecznica przedłużyła się – okoliły ją domy, obrzeżyły pokryte jeszcze liśćmi jesiennymi drzewa. Trotuary leżały jak linie białe na szarej płaszczyźnie, długie, białe linie szkolne, nachylone ku sobie, stykające się niemal tam, gdzie na tle nieba rysować się zaczynały powoli, niechętnie jakby sylwety budynków kolejowych. Latarnie łyskały teraz jak migotliwe punkciki.
Dom naprzeciwko biały był już całkiem. Okna poczęły przełyskiwać gdzieniegdzie. Ukryte kędyś wysoko na kominie czy wśród gzemsów pod dachem zaćwierkały wróble. Zrazu nieśmiało, trwożnie, potem coraz częściej, przybywało co chwila ćwierkotu i wreszcie popłynął śpiew chóralny, donośny, beztroski. Tam, wśród ptaków, nie bał się nikt. Wojna nie odgrywała żadnej roli, czapy kozackie nie dziwiły zgoła. Wróbel jeden sfrunął na ziemię i podskakiwał przymilnie o krok od pracujących w pocie czoła kozaków po trotuarze. Czekał poprostu na otwarcie sklepu z uzasadnioną pretensyą do śniadania.
Drzwi były już otwarte. Kozacy wchodzili naprzemian i wynosili wielkie naręcza rozmaitego towaru. Składali to po kolei na rozesłanej na ziemi płachcie. Niebawem spiętrzyła się znacznej wysokości góra. Pojedyńczych rzeczy nie można było jeszcze rozpoznać, ale widać nie przebierali wcale, biorąc co wpadło pod rękę.
Wreszcie zaczęli szwargotać do siebie, wskazując ku wschodniej stronie. Widocznem było teraz, że się śpieszą. Ładowali jeszcze przez chwilę, potem zaczęli związywać końce płachty. Nie chciały się zejść, tedy zaczęli wpychać różne rzeczy do kieszeni, za pazuchę, gdzie mogli. Wreszcie wyrzucali mniej cenne rzeczy na ziemię. Nakoniec udało się związać płachtę i utworzył się ogromny toboł. Jeden z kozaków przyklęknął, a drugi z mozołem nielada wtoczył mu brzemię na ramiona Ciężkie być musiało, bo aż przysiadł przy robocie. Dźwigający zgiętemi nogami postąpił krok i czapa spadła mu na ziemię. Zatrzymał się. Drugi wziął na ramię oba karabiny, podniósł czapę i coś wrzasnął, wskazując ku wschodowi. Obładowany zaczął toczyć się z trudem na środek ulicy. Właśnie znalazł się przed oknem patrzących, gdy nagle w dali Zatętniało. Ostro dźwięczały podkowy biegących zda się po bruku koni. Dźwigający czynił nadludzkie wysiłki, by dojść do nizkiego parkanu, biegącego wzdłuż parceli sąsiadującej z domem, skąd patrzyli dwaj przyjaciele. Chciał go prawdopodobnie przerzucić przez parkan i w ten sposób ukryć przed oczyma nadjeżdżających. Ale nie zdążył. Tętent stawał się z każdą chwilą głośniejszy, wreszcie kozacy dali za wygraną i rzucili się do ucieczki w przecznicę.
Obaj patrzący stali teraz w otwartem oknie. Ciekawość przemogła obawy. Młodszy wychylił się pół ciałem i wysłał oczy na spotkanie nieznanego sobie wojska.
Za chwilę wychyliła się pierwsza postać. Z długą spisą pod pachą, na małym koniku jechał truchtem kozak. Jechał nie trzymając w ręku cugli. Przerzucił je przez łęk siodła, a za to trzymał w lewej ręce pistolet. Na głowie miał czapę z czerwonem denkiem a na spodniach jego jaskrawiły się podwójne czerwone pasy. Karabinek na jego piersiach podskakiwał przy każdym ruchu konia.
Ujrzawszy leżący na drodze tobół, zatrzymał się i obróciwszy się na siodle, coś gadał do jadących za nim. Niebawem utworzyła się na środku ulicy grupa jezdnych. Jeden z nich, jakiś starszy widocznie, rozejrzawszy się wokół, rzekł:
– Kakoj sukinsyn zdiełał eto? Haa? Nu sobieritie… sobieritie skarjej!… – rzekł zwracając się do podwładnych, którzy zaczęli zsiadać z koni.
Nagle spojrzenie jego padło na stojących w oknie.
– A eto kto? Haa? Eto wy, mierzawcy… Ha! ja wam… Podniósł do oka pistolet.
Błyskawicznie, zanim patrzący mogli wykonać ruch jakiś, padł strzał.
Młodszy krzyknął głucho, zachwiał się, rozkrzyżował ręce i zwalił się na wznak.INTERES.
Jak pies w obliczu kija skuliło się miasto całe i wzięło ogon pod siebie. Zda się, rzędy kamienic zwarły się silniej ze sobą, jak owce spłoszone, a z czarnych oczu-okien, pozbawionych firanek, patrzył strach i osłupienie. Po wszystkich piętrach dudniły rozgłośne, bezkarne kroki sołdatów. Nastała jakaś niepojęta, powszechna profanacya. Małe domki zapadły się w ziemię. Wiele z nich rozdarł jakiś olbrzymi nóż, wypatroszył, opróżnił ze szczętem, a z martwego zewłoku wyzierały dziurami wydartych wraz z ramą okien – łby końskie.
Po trotuarach leżały kupy nawozu. Place przybrały wygląd pustaci z nad Donu. Wyludnione, wymarłe zdawały się większe, jak zawsze większym wydaje się trup. Tu i ówdzie czerniły się po nich sylwety wozów wyprzężonych, lub znów sprzęgniętych do drogi, wyładowanych wysoko, pookrywanych jedwabnemi kapami, zdartemi z łóżek i barwnemi portyerami.
Monotonne śpiewy przechodzących oddziałów dudniły w uszach i mieszały się z chichotem kobiet, przelatujących u boku oficerów w automobilach, a zrzadka pojawiający się żydzi wyglądali jak wrony, porywające ukradkiem ze śmietnika ochłapy żeru.
Z przedmieść i z nad rzeki wiatr przynosił zapach ohydny. Śródmieście izolowało się od ulic dalszych, gdzie nikt bez koniecznej potrzeby nie zaglądał. Wieści tylko niejasne mówiły o niezmiernych jakoby masach trenu, armat i obozowisk, jakie się tam miały znajdywać.
Niezbadanemi drogami dochodziły do miasta środki żywności, oraz pojawiały się ze znacznem opóźnieniem dzienniki ale te ostatnie po to chyba jeno, by sterroryzowanym odebrać resztę nadziei i otuchy.
Porwanym z synagogi żydom kazano pozamiatać ulicę pryncypalną, panował tutaj tedy wzorowy porządek, konieczny dla spacerów wysokiego naczalstwa, odbywającego wieczorem przegląd pięknych dam, przy akompaniamencie dalekiego, tajemniczego dudnienia, które było jakby partyturą na kontrabas w smutnej elegii życia.
Jęczały Karpaty.
Tygodniami, miesiącami całymi płynęło od strony południowej owo przeraźne, okropne, natrętne dudnienie, od którego słaniała się dusza. Ale gdy nastawał dzień, w którym zmilkło na chwilę, wszyscy chwytali się za głowy z jękiem.
– Cofnęli się! – szeptano sobie w uszy.
I ciemność opadała na miasto ciężka, gęsta, nieprzenikniona, chociaż słońce siało całymi tygodniami złote snopy promieni, a niebo turkusowe wolne było od najmniejszej chmurki.
Czasem zjawiała się w końcu którejś z ulic siwa plama.
Ukradkiem, z poza bram i uchylonych nieśmiało okien śledzili ją ludzie, a ona rosła, rosła i wreszcie przemieniała się w szereg siwo ubranych żołnierzy.
– Dziesięciu, dwudziestu… Boże… Boże… jeszcze idą…
trzydziestu…
– A wczoraj? Ha?
– Było ze stu… nie… więcej…
– Jakaś pani mądra… Wiadomo przecież, że to ci sami.
– Cicho no… cicho. Chcesz się pani zobaczyć z prystawem?
– Wypchaj się pani swoim prystawem. Dobrze pani straszyć. Wiadomo przecież…
– Co wiadomo? Ha? Co wiadomo… powtórzno pani!
– Albo ja co mówię? Dajże mi pani święty spokój… Boże drogi, gęby otworzyć nie można, jak widzę…
Z "plennymi" rozmawiać nie wolno było, przechodzili ulicami ścichłemi całkiem. Czasem padła tylko w szeregi garść bułek, czy papierosów. Kłótnie i rozhowory wybuchały dopiero za ich plecami.
Na pryncypalnej ulicy stał na wierzchu dwuramiennej drabiny, okraczającej chodnik, Jan Mostek, i na szyldzie firmy "Michał Pąkalski, fabryka parowa wyrobów masarskich w Trupowie", przybijał tymczasowy, płócienny szyld w języku rosyjskim, który, jakby świadomy swej tymczasowości, korzystał z najlżejszego wiatru, by się bodaj jednym końcem oderwać od ramy szyldu prawdziwego i powiewać w powietrzu z głuchym, gniewnym warkotem.
Jan Mostek był "prawą ręką" wymienionej firmy, ale w czasach ostatnich musiał spełniać także funkcyę ręki lewej i wogóle wszystkie funkcyę, albowiem sam szef oddawał się dziwnym, tajemniczym praktykom, których jeno domyślać się było wolno.
Pan Pąkalski absentował się coraz częściej, tonąc w interesach, które nie wieleby zresztą obchodziły Mostka, gdyby nie fakt, że powodowały częste, ach nazbyt częste wizyty pewnego oficera z gradonaczalstwa w domu przy ulicy Polnej numer 45, gdzie się mieściło prywatne mieszkanie szefa, szefowej, ich córki Mani, i samego Jana Mostka, który tam zajmował pokoik kawalerski po drugiej stronie sieni.
Częste te wizyty były mu torturą straszliwą.
Czuł się nad wszelki wyraz nieszczęśliwym.
Stojąc u szczytu drabiny, z gwoździem w ustach i młotkiem w ręku, oddawał się czarnym myślom, a z dołu, z lokalu sklepowego dochodził piskliwy głos panny Leokadyi, wygłaszającej na różne tony, ustawicznie jeden i tensam frazes po całych dniach:
– Niema niestety… Niema jeszcze. Może za jakiś czas. Niczeho… łzwinitie, pożałusta… Niet.
Wnętrze sklepu, jak wszystko zresztą w całem mieście, zmieniło się nie do poznania. Ongiś imponująco marmurowe, wonne, zdobne wielokilometrowemi girlandami kiełbas różnorakich i kiściami niewysłowionych szynek, zwisających, niby bajeczne owoce ogrodu Hesperyd z gałęzi mosiężnych tragarzy, przypominało teraz łaźnię po zamknięciu pary. Pustka wiała straszliwa ze wszystkich kątów, a polerowane ściany spoglądały sobie wzajem w twarze z tajonem obrzydzeniem przyjaciół, widujących się nazbyt często. Nie osłonięte niczem, odbijały się wzajemnie i stały tak naprzeciwko siebie od całych już tygodni, miesięcy nawet, zposępiałe, znudzone, ponure.
Milczały, ale w milczeniu tem był krzyk rozpaczy:
– Towaru! Towaru! Towaru!
U białego, pustego bufetu siedziała melancholijnie, na ręku wsparta panna Leokadya, najstarsza z panien zajętych niegdyś w sklepie, i podnosząc od czasu do czasu wzrok na jeden, jedyny, wiszący u mosiężnego haka płat paprykowanej słoniny, utwierdzała się coraz bardziej w przekonaniu, że towar ten musi chyba czekać powrotu Węgrów.
Oczy jej obiegały kołem puste ściany lokalu i wracały na karty leżącej przed nią książki.
Jedynem teraz zajęciem panny Leokadyi było powtarzanie po dwieście razy na dzień każdemu klientowi:
– Niema niestety… Niema jeszcze Może za jakiś czas. Niet… Izwinitie pożałusta… Niet.
Dwie inne panny, z powodu zupełnego zaniku zajęcia, dymisyonowane czasowo, zajmowały się obecnie promenowaniem po ulicach, najchętniej pod sam nos pannie Leokadyi, która za każdym razem robiła minę lodowato obojętną, czując jednocześnie, że ją żółć zalewa, ile razy była zmuszoną odpowiadać na ukłon koleżanek.
Panna Wisia i panna Cesia przedziwne posiadły teraz tualety. Nie marzyły one o niczem podobnem czasu pokoju, szaremi sukienkami przysłaniając wówczas nadobne kształty swoje. Cudownym iście sposobem, jak kwiaty zajaśniały nagle i chadzały rozmarzone, napudrowane, pogodzone z życiem i światem, i jeżeli nie wyrażały swego zadowolenia głośno, to jeno z obowiązku patryotycznego.
Jan Mostek czuł się nad wyraz wszelki nieszczęśliwym.
Czarnym wydawał mu się świat i beznadziejnem życie.
Jego prostolinijny, jasny, buchalteryjny światopogląd przed kilku miesiącami wstrząśnięty do głębi, z dniem każdym niemal mroczył się bardziej.
W dniu kiedy kozacy zdarli orła państwowego z gmachu starostwa i gimnazyum, a także imponujący, złoty, wypukły, dwujęzyczny napis z budynku Rady powiatowej, wydało mu się, iż świat się walić zaczyna. Pewnym był, że zaraz potem nastąpi dalsze zdejmowanie i zwijanie wszystkiego, że domy zostaną zapakowane do wielkich kojców z łat i gdzieś wywiezione ku oczywistej zagładzie miasta, że ludzie gdzieś poprzepadają, a potem zwinięty zostanie sam horyzont, równia na której stoi zacny gród, dalej rzeka i same nawet sine góry, majaczejące w oddali.
Wszystko wydało mu się możliwem teraz; rzeczy najstraszniejsze o jakich nie śniło się nikomu, przemieniły się w rzeczywistość, która mogła jutro stać się faktem.
Niechby zresztą, wszystko przepadło, myślał rozpacznie, byle tylko została ona.
Owo "wszystko" ostało się. Poturbowane znacznie, zmarniałe, zbrudzone, ale ostatecznie ostało się jakoś. Także i "ona" nie poniosła szwanku widocznego.
Jan Mostek zaczynał się powoli godzić z koniecznością zmienionych form życia codziennego, gdy nagle nastąpiła rzecz gorsza nierównie, niż sam nawet koniec świata.
Przez dni kilka chodził, jak własny cień, a nogi się pod nim uginały.
Wreszcie w głowie jego zaświtało pytanie, czy wogóle rzecz owa straszliwa stała się rzeczywiście.
Nie posiadał najmniejszego dowodu, a nie posiadając go, nie był w możności walczenia o szczęście życia.
Na jakiś daleki, ogólnikami wyrażony zarzut otrzymał natychmiast odpowiedź.