Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tempore belli - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tempore belli - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 275 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WI­TA­NIE.

Uli­ce ob­umar­ły. Świe­ci­ły się wszyst­kie la­tar­nie, rzu­ca­jąc po­grze­bo­wy blask na mury. Domy tkwi­ły w pod­ło­żu swem jak­by odrę­twia­łe tem, co przyjść ma i cho­ciaż z poza gę­stych stor tyl­ko gdzie­nieg­dzie prze­sie­wa­ło się świa­tło, wia­do­mem było, że wszyst­ko czu­wa we­wnątrz, że nic nie ma od­wa­gi za­snąć. Jak du­sza w bez­sen­nem cie­le za­ta­cza­li się lu­dzie w obłęd­nej wę­drów­ce od ścia­ny do ścia­ny miesz­kań. Aby za­snąć, ileż trze­ba mieć za­ufa­nia! Oto cze­go do­wie­dzia­łem się na­resz­cie ze zdzi­wie­niem. Bo przez całe ży­cie nikt nie po­my­ślał. Idę spać… rzecz zda­wa­ła się do­tąd pro­sta. A tu… nie.

Owe la­tar­nie, pło­ną­ce od zmierz­chu do rana, na któ­re nie po­zwa­la­no so­bie daw­niej w nie­wiel­kiem mia­stecz­ku, spo­glą­da­ły jak prze­ra­że­niem wy­trzesz­czo­ne oczy w czerń za­gad­ko­wą, czuj­ne, a pło­chli­we, każ­dej chwi­li go­to­we ro­ze­wrzeć się do gra­nic osta­tecz­nych wi­zyi śmier­ci po­ra­żo­ne, i za­mknąć na wie­ki.

Czu­ło się, że to ży­cie, za­gro­żo­ne w sa­mych pod­sta­wach swo­ich, wy­tę­ża wszyst­kie wła­dze, by do­strzedz zło po­tęż­ne, idą­ce… nie­uchron­ne. Cała pew­ność, wszyst­ko co było od po­ko­leń oczy­wi­sto­ścią nie pod­le­ga­ją­cą dys­ku­syi, wy­ra­ża­ło się te­raz w. na­dziei.

Może jed­nak oca­le­je­my… Byle nie zna­lazł się pro­wo­ka­tor

Od dwu dni mia­sto było bez pana. Wszy­scy po­wta­rza­li:

– Oca­le­je­my… byle nie zna­lazł się pro­wo­ka­tor. byle ktoś nie po­peł­nił głup­stwa…

A iluż złych i go­to­wych na każ­dą pod­łość było w mie­ście. W ciem­nem miesz­ka­niu z przy­tu­lo­ne­mi do szyb twa­rza­mi sie­dzia­ło dwu łu­dzi.

Wła­śnie w tem miej­scu od­chy­la­ła się od uli­cy głów­nej, przy któ­rej stał dom, wąz­ka prze­czni­ca, oświe­tlo­na jed­ną tyl­ko la­tar­nią, da­lej czar­na, ta­jem­ni­cza. Pro­wa­dzi­ła na dwo­rzec i nie­daw­no była do­syć ru­chli­wa. Dziś, zda­ło się, idzie w ton nocy, skąd ma przyjść zło. Dwo­rzec znikł, roz­to­pił się w ciem­ni jak­by w po­czu­ciu, że o nie­go to wła­ści­wie naj­bar­dziej idzie, że do­zna cze­goś złe­go i zło to spro­wa­dzi na oto­cze­nie… Okrył się ciem­no­ścią, jak dziec­ko chust­ką mat­ki i my­ślał jak inni:

– A może oca­le­ję…

Dwaj lu­dzie, sie­dzą­cy przy oknie, roz­ma­wia­li pół­gło­sem i pa­li­li pa­pie­ro­sy.

Czę­sto ury­wał któ­ryś w pół zda­nia, cho­wał pa­pie­ro­sa za ramę okien­ną i nad­słu­chi­wał.

– Otwórz­my okno! – po­wie­dział młod­szy, chu­dy, wy­so­ki.

– Nie… nie… – sprze­ci­wił się star­szy. – Pro­szę cię, nie otwie­raj. Mogą już być i mysz­ko­wać ci­cha­czem, szy­ba za­lśni w świe­tle la­tar­ni… to ich zwa­bi… to zwa­bi nie­za­wod­nie.

– Je­stem pew­ny, że jesz­cze nie­ma ni­ko­go. Mam na­wet ocho­tę wyj­rzeć na uli­cę.

– Nie po­zwo­lę za nic. Wid­no jak na dło­ni, zmie­rzy do cie­bie, jak do tar­czy na strzel­ni­cy.

– Po­dob­no źle strze­la­ją.

– Ot, ga­da­nie… może zresz­tą i źle… nie wiem, ale nie wy­chodź.

– Któ­ra go­dzi­na?

– Już dru­ga…

– Do­pie­ro dru­ga… Wiesz co, ja mam dość tego. Chodź – my spać. Nie roz­bie­rze­my się oczy­wi­ście. Ty na tej ka­na­pie, ja we fo­te­lu, od­pocz­nie­my… Co to…!

Ja­kiś zgrzyt nad­biegł z od­da­li… zgrzyt, jak­by ktoś pi­ło­wał że­la­zo…

Obaj znie­ru­cho­mie­li przy oknie. Zgrzyt zbli­żał się. To­wa­rzy­szył mu te­raz jęk prze­cią­gły…

– Auto! – szep­nął star­szy.

Jęk zbli­żał się szyb­ko, moż­na było jaż te­raz do­kład­nie roz­po­znać, że ja­kiś au­to­mo­bil pę­dzi z za­wrot­ną chy­żo­ścią.

– Ale pę­dzi! – po­wie­dział star­szy.

– Skąd wiesz? – spy­tał dru­gi.

– Po­zna­ję po gwiź­dzie.

– Czyj? Nasz?

– Skąd­że­by nasz… Zbyt nie­bez­piecz­ne… Pa­tro­le wi­dzia­no prze­cież już wczo­raj.

– Ga­da­nie o tych pa­tro­lach… patrz!

W tej chwi­li mi­gła pod oknem czar­na syl­we­ta au­to­mo­bi­lu. Pa­trzą­cy uj­rze­li po­chy­ło od przo­du wozu ster­czą­cy nóż do prze­ci­na­nia dru­tów nie­przy­ja­ciel­skich, prze­cią­gnię­tych w po­przek dro­gi, dwie czap­ki niz­ko pod pęd po­chy­lo­ne, zwi­sa­ją­ce z tyłu fał­dy zło­żo­ne­go da­chu i he­ro­glif ku­rzu, wy­rzu­co­ny w górę tyl­ne­mi ko­ła­mi, któ­re dar­ły zie­mię z za­cie­kło­ścią nie­po­rów­na­ną. Pę­dził czar­ny jak wid­mo, la­tar­nie nie świe­ci­ły się.

– Nasi! – po­wie­dział młod­szy…

– Oni! Nie ule­ga kwe­styi… Mo­ska­le! – za­prze­czył dru­gi.

Na­gle, gdzieś nie­da­le­ko padł strzał.

– Wi­dzisz, że nasi! – try­um­fo­wał młod­szy.

Strzał za­hu­czał w ci­szy prze­raź­nie. Nie­zwłocz­nie też po­czer­nia­ły wszyst­kie okna miesz­kań na­prze­ciw­ko. La­tar­nie, zda się, świe­ci­ły te­raz bia­ło, jak­by tru­piem ja­kiemś świa­tłem, wo­bec któ­re­go ró­żo­wy ton grom­ni­cy jest jesz­cze nie­zmier­nie we­so­ły, żywy, po­cią­ga­ją­cy…

– Mo­ska­le są w mie­ście… – szep­nął star­szy.

Za­pa­dło mil­cze­nie. Tak więc sta­ło się. Przy­szło owo zło, któ­re­go ocze­ki­wa­no. Nie zja­wi­ło się jak bu­rza, jako hu­ra­gan ła­mią­cy drze­wa. Przy­by­ło ci­cha­czem, z za­kry­tą twa­rzą chy­lą­ce się ku zie­mi, peł­za­ją­ce, lę­kli­we… tem strasz­niej­sze.

Po­wie­dzia­ło raz tyl­ko: Je­stem! Po­tem za­mil­kło, za­szy­ło się w cie­nie uli­czek, nie roz­świe­tlo­nych ochron­ną sze­rzo­gą la­tarń… Sie­dzia­ło tam gdzieś ostrząc pa­zu­ry, pod­łe, niz­kie, go­to­we za­rów­no sko­czyć do gar­dła, jak wziąć ogon pod sie­bie i ucie­kać na oślep.

Ale nie mo­gła prze­ciw nie­mu po­módz od­wa­ga. Mia­ło ty­sią­ce rąk, mnó­stwo wę­żo­wych oplo­tów, któ­re zwi­te le­ża­ły w czer­ni, ale prę­ży­ły się do ru­chu. Ustę­pu­jąc tu, za­gar­nia­ło z in­nej stro­ny. Przy­szło i zna­la­zło wszyst­ko le­żą­ce twa­rzą na zie­mi, za­mro­żo­ne stra­chem…

Bez­pań­skie mia­sto czem­że się mia­ło bro­nić.

– Byle nie zro­bił ktoś głup­stwa…

Tak się te­raz na­zy­wa­ła od­wa­ga, bez­po­śred­ni, uczci­wy od­ruch obu­rze­nia.

Sie­dzie­li bez sło­wa, nad­słu­chu­jąc bacz­nie, a obok lęku cza­iło się w du­szy każ­de­go na­iw­ne, dzie­cię­ce py­ta­nie: Jak też to bę­dzie wy­glą­da­ło.

Na­gle za­hu­cza­ło. Trzask się roz­legł i przed­miot ja­kiś spadł, z dźwię­kiem tłu­czo­ne­go szkła sto­czył się na zie­mię.

Zdrę­twie­li obaj. Sie­dzie­li przez chwi­lę nie­po­ru­sze­ni, pew­ni, że to zło nie­zna­ne, ta­jem­ni­cze jest już bliz­ko… tuż, tuż… w domu, w po­ko­ju…

Krew im za­mro­zi­ło owo bez­gło­se peł­za­nie, nie­wy­czu­wal­ne zbli­ża­nie się śmier­cio­no­śnej po­tę­gi.

W ciem­nej głę­bi po­ko­ju był ktoś… ru­szał się naj­wy­raź­niej… czu­li, że się po­su­wa.

Na­gle, na ko­la­na star­sze­go sko­czy­ło coś. Ze­rwał się z krzy­kiem.

Na pod­ło­gę ze­sko­czył wiel­ki kot, pod­niósł w górę gło­wę zdzi­wio­ny, zje­żył sierć, cof­nął się o krok i dał po­tęż­ne­go susa pod sza­fę.

– To Mru­czek! – po­wie­dział młod­szy i wes­tchnął z ulgą. – Kyć… kyć! – za­czął wa­bić kota, ale da­rem­nie. Zdzi­wio­ny przy­ję­ciem, a może świa­do­my swej winy Mru­czek nie chciał wy­leźć z pod sza­fy.

Strą­cił coś szel­ma – rzekł star­szy – mniej­sza z tem zresz­tą. Jak ci się zda­je, czy oni są… czy już są?

– Moż­li­we… cho­ciaż… prze­cież po­win­ny­by przyjść pa­tro­le… wy­da­je mi się, że to się tak dziać po­win­no. Pa­trol kon­ny, zło­żo­ny z kil­ku lu­dzi… patrz­no tam…

Na ja­sno oświe­tlo­nej ścia­nie prze­ciw­le­głe­go domu za­ma­ja­czy­ły dwie po­sta­cie. Wy­da­ły się nad­ludz­ko wiel­kie. Dwaj ko­za­cy, w nie­zmier­nie wy­so­kich cza­pach, bez koni szli tro­tu­arem. Nie było sły­chać od­gło­su kro­ków. Wi­docz­nie owi­nę­li buty szma­ta­mi. W rę­kach ści­ska­li go­to­we do strza­łu ka­ra­bi­ny. Szli chył­kiem po­pod ścia­ną, a do­szedł­szy do punk­tu, gdzie dzie­li­ły się uli­ce, przy­sta­nę­li. Roz­glą­da­li się przez ja­kiś czas.

Młod­szy z czu­wa­ją­cych, przy­ło­żył twarz do szy­by i pa­trzył z za­ję­ciem. Nie wi­dział do­tąd ko­za­ka. Cie­nie chwia­ły się ru­chem dzi­wacz­nym na ścia­nie. Ki­wa­ły się w ja­kichś nie­zna­nych po­kło­nach, ogrom­ne ręce la­ta­ły po wszyst­kich pię­trach, jak­by szu­ka­ły po­przez mury zdo­by­czy. Ko­za­cy spie­ra­li się o coś. Je­den po­ka­zy­wał przed sie­bie, dru­gi w stro­nę prze­czni­cy. Roz­ma­wia­li ra­czej na migi, cza­sem tyl­ko pa­dło przy­ci­szo­ne sło­wo w nie­zna­nym ję­zy­ku.

Młod­szy pod­niósł się szyb­kim ru­chem z krze­sła i prze­krę­cił klam­kę okna. Otwar­ło się ci­cho, bez sze­le­stu do we­wnątrz. Star­szy rzu­cił się ku otwie­ra­ją­ce­mu i chwy­cił go za rękę w porę jesz­cze, by nie po­zwo­lić na otwar­cie okna zu­peł­nie.

– Wa­ry­acie! – szep­nął zdu­szo­nym gło­sem. – Co ro­bisz?… Wa­ry­acie… wa­ry­acie!

Po­sa­dził go prze­mo­cą na krze­śle i za­sło­nił uchy­lo­ne okno bia­łą, przej­rzy­stą fi­ran­ką.

Szczę­ściem, uwa­dze ko­za­ków uszło bły­śnię­cie szy­by. Spie­ra­li się przy­ci­szo­nym gło­sem da­lej o coś. Na­gle je­den z nich po­ka­zał dru­gie­mu ża­lu­zyę skle­pi­ku o kil­ka kro­ków od miej­sca, gdzie sta­li. Ża­lu­zya spusz­czo­na była i za­mknię­ta u dołu na za­mek.

Po­ro­zu­mie­li się szyb­ko, przy­kuc­nę­li pod skle­pi­kiem i po­czę­li maj­stro­wać,

– Słu­chaj Wła­dek! – po­wie­dział star­szy sta­now­czym, jed­no­cze­śnie ci­chym gło­sem. To, co zro­bi­łeś, mo­gło nas obu po­zba­wić ży­cia. Pa­mię­taj. Miej za­sta­no­wie­nie.

Z uli­cy do­cho­dził te­raz od­głos pi­ło­wa­nia. Zgrzyt żar­tej ja­kiemś na­rzę­dziem bla­chy roz­le­gał się do­no­śnie. Ko­za­cy nie sta­ra­li się za­cho­wy­wać ci­cho. Wo­bec na­dziei łupu za­po­mnie­li o ostroż­no­ści. Zresz­tą ko­góż się mie­li bać… wła­ści­cie­la?

Star­szy mó­wił do młod­sze­go po­ci­chu.

– Naj­wyż­sza ostroż­ność… Do ostat­nich gra­nic po­su­nię­ta ostroż­ność jest rze­czą nie­zbęd­ną, aż do chwi­li, kie­dy zja­dą ja­kieś wła­dze. Strach po­my­śleć, jak tu prze­żyć dzień ju­trzej­szy. Jak się za­cho­wać…

– Ja wła­ści­wie – od­parł młod­szy – wolę, że już przy­szli. Nie mogę się oprzeć uczu­ciu ja­kie­goś dziw­ne­go, głę­bo­kie­go uspo­ko­je­nia. Naj­bar­dziej gnę­bi­ło mię cze­ka­nie. Dzi­wię się, że nie osi­wia­łem wczo­raj. Już są… już nie cze­ka­my, już nie bę­dzie tych strasz­nych, wy­mar­łych ulic… le­piej… dużo le­piej… Je­stem nie­mal spo­koj­ny… wiesz?

– Co ty ga­dasz… co ty ga­dasz… jak moż­na mó­wić o uspo­ko­je­niu. Ale ci­cho, nie roz­ma­wiaj­my. Mogą usły­szeć. Wi­dzisz, je­den pod­no­si gło­wę, cze­goś nad­słu­chu­je.

Je­den z pra­cu­ją­cych za­darł gło­wę w górę. Po­tem wstał, od­stą­pił kil­ka kro­ków i po­czął pa­trzeć na pię­tro domu, w któ­rym mie­ścił się skle­pik. Ale okna były czar­ne, za­sło­nię­te sto­ra­mi. Czy kto sły­szał czy nie, nie od­gry­wa­ło prze­cież żad­nej roli, za nic na świe­cie nie był­by się nikt od­wa­żył zejść na dół.

Pa­trzą­cy po­wró­cił po chwi­li do za­ję­cia.

Po­pra­co­wa­li jesz­cze tro­chę, wsta­li i chwy­ciw­szy obu­rącz nad­pi­ło­wa­ną bla­chę, za­czę­li cią­gnąć ku so­bie, za­parł­szy się ob­ca­sa­mi o kra­węż­nik tro­tu­aru.

Z głu­chem, przej­mu­ją­cem wark­nię­ciem roz­dar­ła się pod­pi­ło­wa­na bla­cha i uka­zał się do­syć wiel­ki otwór czar­ny.

Ko­za­cy za­bra­li się do dzie­ła ze zdwo­jo­ną ener­gią. Nie zwa­ża­jąc już cał­kiem na ha­łas, kra­ja­li bla­chę i wnet bły­snę­ły szy­by drzwi wcho­do­wych skle­pu.

– Świ­ta! – szep­nął je­den z pa­trzą­cych.

Noc się skoń­czy­ła. Z dali po­czę­ły wy­stę­po­wać ukry­te kształ­ty. Prze­czni­ca prze­dłu­ży­ła się – oko­li­ły ją domy, obrze­ży­ły po­kry­te jesz­cze li­ść­mi je­sien­ny­mi drze­wa. Tro­tu­ary le­ża­ły jak li­nie bia­łe na sza­rej płasz­czyź­nie, dłu­gie, bia­łe li­nie szkol­ne, na­chy­lo­ne ku so­bie, sty­ka­ją­ce się nie­mal tam, gdzie na tle nie­ba ry­so­wać się za­czy­na­ły po­wo­li, nie­chęt­nie jak­by syl­we­ty bu­dyn­ków ko­le­jo­wych. La­tar­nie ły­ska­ły te­raz jak mi­go­tli­we punk­ci­ki.

Dom na­prze­ciw­ko bia­ły był już cał­kiem. Okna po­czę­ły prze­ły­ski­wać gdzie­nieg­dzie. Ukry­te kę­dyś wy­so­ko na ko­mi­nie czy wśród gzem­sów pod da­chem za­ćwier­ka­ły wró­ble. Zra­zu nie­śmia­ło, trwoż­nie, po­tem co­raz czę­ściej, przy­by­wa­ło co chwi­la ćwier­ko­tu i wresz­cie po­pły­nął śpiew chó­ral­ny, do­no­śny, bez­tro­ski. Tam, wśród pta­ków, nie bał się nikt. Woj­na nie od­gry­wa­ła żad­nej roli, cza­py ko­zac­kie nie dzi­wi­ły zgo­ła. Wró­bel je­den sfru­nął na zie­mię i pod­ska­ki­wał przy­mil­nie o krok od pra­cu­ją­cych w po­cie czo­ła ko­za­ków po tro­tu­arze. Cze­kał po­pro­stu na otwar­cie skle­pu z uza­sad­nio­ną pre­ten­syą do śnia­da­nia.

Drzwi były już otwar­te. Ko­za­cy wcho­dzi­li na­prze­mian i wy­no­si­li wiel­kie na­rę­cza roz­ma­ite­go to­wa­ru. Skła­da­li to po ko­lei na ro­ze­sła­nej na zie­mi płach­cie. Nie­ba­wem spię­trzy­ła się znacz­nej wy­so­ko­ści góra. Po­je­dyń­czych rze­czy nie moż­na było jesz­cze roz­po­znać, ale wi­dać nie prze­bie­ra­li wca­le, bio­rąc co wpa­dło pod rękę.

Wresz­cie za­czę­li szwar­go­tać do sie­bie, wska­zu­jąc ku wschod­niej stro­nie. Wi­docz­nem było te­raz, że się śpie­szą. Ła­do­wa­li jesz­cze przez chwi­lę, po­tem za­czę­li zwią­zy­wać koń­ce płach­ty. Nie chcia­ły się zejść, tedy za­czę­li wpy­chać róż­ne rze­czy do kie­sze­ni, za pa­zu­chę, gdzie mo­gli. Wresz­cie wy­rzu­ca­li mniej cen­ne rze­czy na zie­mię. Na­ko­niec uda­ło się zwią­zać płach­tę i utwo­rzył się ogrom­ny to­boł. Je­den z ko­za­ków przy­klęk­nął, a dru­gi z mo­zo­łem nie­la­da wto­czył mu brze­mię na ra­mio­na Cięż­kie być mu­sia­ło, bo aż przy­siadł przy ro­bo­cie. Dźwi­ga­ją­cy zgię­te­mi no­ga­mi po­stą­pił krok i cza­pa spa­dła mu na zie­mię. Za­trzy­mał się. Dru­gi wziął na ra­mię oba ka­ra­bi­ny, pod­niósł cza­pę i coś wrza­snął, wska­zu­jąc ku wscho­do­wi. Ob­ła­do­wa­ny za­czął to­czyć się z tru­dem na śro­dek uli­cy. Wła­śnie zna­lazł się przed oknem pa­trzą­cych, gdy na­gle w dali Za­tęt­nia­ło. Ostro dźwię­cza­ły pod­ko­wy bie­gą­cych zda się po bru­ku koni. Dźwi­ga­ją­cy czy­nił nad­ludz­kie wy­sił­ki, by dojść do niz­kie­go par­ka­nu, bie­gą­ce­go wzdłuż par­ce­li są­sia­du­ją­cej z do­mem, skąd pa­trzy­li dwaj przy­ja­cie­le. Chciał go praw­do­po­dob­nie prze­rzu­cić przez par­kan i w ten spo­sób ukryć przed oczy­ma nad­jeż­dża­ją­cych. Ale nie zdą­żył. Tę­tent sta­wał się z każ­dą chwi­lą gło­śniej­szy, wresz­cie ko­za­cy dali za wy­gra­ną i rzu­ci­li się do uciecz­ki w prze­czni­cę.

Obaj pa­trzą­cy sta­li te­raz w otwar­tem oknie. Cie­ka­wość prze­mo­gła oba­wy. Młod­szy wy­chy­lił się pół cia­łem i wy­słał oczy na spo­tka­nie nie­zna­ne­go so­bie woj­ska.

Za chwi­lę wy­chy­li­ła się pierw­sza po­stać. Z dłu­gą spi­są pod pa­chą, na ma­łym ko­ni­ku je­chał truch­tem ko­zak. Je­chał nie trzy­ma­jąc w ręku cu­gli. Prze­rzu­cił je przez łęk sio­dła, a za to trzy­mał w le­wej ręce pi­sto­let. Na gło­wie miał cza­pę z czer­wo­nem den­kiem a na spodniach jego ja­skra­wi­ły się po­dwój­ne czer­wo­ne pasy. Ka­ra­bi­nek na jego pier­siach pod­ska­ki­wał przy każ­dym ru­chu ko­nia.

Uj­rzaw­szy le­żą­cy na dro­dze to­bół, za­trzy­mał się i ob­ró­ciw­szy się na sio­dle, coś ga­dał do ja­dą­cych za nim. Nie­ba­wem utwo­rzy­ła się na środ­ku uli­cy gru­pa jezd­nych. Je­den z nich, ja­kiś star­szy wi­docz­nie, ro­zej­rzaw­szy się wo­kół, rzekł:

– Ka­koj su­kin­syn zdie­łał eto? Haa? Nu so­bie­ri­tie… so­bie­ri­tie skar­jej!… – rzekł zwra­ca­jąc się do pod­wład­nych, któ­rzy za­czę­li zsia­dać z koni.

Na­gle spoj­rze­nie jego pa­dło na sto­ją­cych w oknie.

– A eto kto? Haa? Eto wy, mie­rzaw­cy… Ha! ja wam… Pod­niósł do oka pi­sto­let.

Bły­ska­wicz­nie, za­nim pa­trzą­cy mo­gli wy­ko­nać ruch ja­kiś, padł strzał.

Młod­szy krzyk­nął głu­cho, za­chwiał się, roz­krzy­żo­wał ręce i zwa­lił się na wznak.IN­TE­RES.

Jak pies w ob­li­czu kija sku­li­ło się mia­sto całe i wzię­ło ogon pod sie­bie. Zda się, rzę­dy ka­mie­nic zwar­ły się sil­niej ze sobą, jak owce spło­szo­ne, a z czar­nych oczu-okien, po­zba­wio­nych fi­ra­nek, pa­trzył strach i osłu­pie­nie. Po wszyst­kich pię­trach dud­ni­ły roz­gło­śne, bez­kar­ne kro­ki soł­da­tów. Na­sta­ła ja­kaś nie­po­ję­ta, po­wszech­na pro­fa­na­cya. Małe dom­ki za­pa­dły się w zie­mię. Wie­le z nich roz­darł ja­kiś ol­brzy­mi nóż, wy­pa­tro­szył, opróż­nił ze szczę­tem, a z mar­twe­go ze­wło­ku wy­zie­ra­ły dziu­ra­mi wy­dar­tych wraz z ramą okien – łby koń­skie.

Po tro­tu­arach le­ża­ły kupy na­wo­zu. Pla­ce przy­bra­ły wy­gląd pu­sta­ci z nad Donu. Wy­lud­nio­ne, wy­mar­łe zda­wa­ły się więk­sze, jak za­wsze więk­szym wy­da­je się trup. Tu i ów­dzie czer­ni­ły się po nich syl­we­ty wo­zów wy­przę­żo­nych, lub znów sprzę­gnię­tych do dro­gi, wy­ła­do­wa­nych wy­so­ko, po­okry­wa­nych je­dwab­ne­mi ka­pa­mi, zdar­te­mi z łó­żek i barw­ne­mi por­ty­era­mi.

Mo­no­ton­ne śpie­wy prze­cho­dzą­cych od­dzia­łów dud­ni­ły w uszach i mie­sza­ły się z chi­cho­tem ko­biet, prze­la­tu­ją­cych u boku ofi­ce­rów w au­to­mo­bi­lach, a zrzad­ka po­ja­wia­ją­cy się ży­dzi wy­glą­da­li jak wro­ny, po­ry­wa­ją­ce ukrad­kiem ze śmiet­ni­ka ochła­py żeru.

Z przed­mieść i z nad rze­ki wiatr przy­no­sił za­pach ohyd­ny. Śród­mie­ście izo­lo­wa­ło się od ulic dal­szych, gdzie nikt bez ko­niecz­nej po­trze­by nie za­glą­dał. Wie­ści tyl­ko nie­ja­sne mó­wi­ły o nie­zmier­nych ja­ko­by ma­sach tre­nu, ar­mat i obo­zo­wisk, ja­kie się tam mia­ły znaj­dy­wać.

Nie­zba­da­ne­mi dro­ga­mi do­cho­dzi­ły do mia­sta środ­ki żyw­no­ści, oraz po­ja­wia­ły się ze znacz­nem opóź­nie­niem dzien­ni­ki ale te ostat­nie po to chy­ba jeno, by ster­ro­ry­zo­wa­nym ode­brać resz­tę na­dziei i otu­chy.

Po­rwa­nym z sy­na­go­gi ży­dom ka­za­no po­za­mia­tać uli­cę pryn­cy­pal­ną, pa­no­wał tu­taj tedy wzo­ro­wy po­rzą­dek, ko­niecz­ny dla spa­ce­rów wy­so­kie­go na­czal­stwa, od­by­wa­ją­ce­go wie­czo­rem prze­gląd pięk­nych dam, przy akom­pa­nia­men­cie da­le­kie­go, ta­jem­ni­cze­go dud­nie­nia, któ­re było jak­by par­ty­tu­rą na kon­tra­bas w smut­nej ele­gii ży­cia.

Ję­cza­ły Kar­pa­ty.

Ty­go­dnia­mi, mie­sią­ca­mi ca­ły­mi pły­nę­ło od stro­ny po­łu­dnio­wej owo prze­raź­ne, okrop­ne, na­tręt­ne dud­nie­nie, od któ­re­go sła­nia­ła się du­sza. Ale gdy na­sta­wał dzień, w któ­rym zmil­kło na chwi­lę, wszy­scy chwy­ta­li się za gło­wy z ję­kiem.

– Cof­nę­li się! – szep­ta­no so­bie w uszy.

I ciem­ność opa­da­ła na mia­sto cięż­ka, gę­sta, nie­prze­nik­nio­na, cho­ciaż słoń­ce sia­ło ca­ły­mi ty­go­dnia­mi zło­te sno­py pro­mie­ni, a nie­bo tur­ku­so­we wol­ne było od naj­mniej­szej chmur­ki.

Cza­sem zja­wia­ła się w koń­cu któ­rejś z ulic siwa pla­ma.

Ukrad­kiem, z poza bram i uchy­lo­nych nie­śmia­ło okien śle­dzi­li ją lu­dzie, a ona ro­sła, ro­sła i wresz­cie prze­mie­nia­ła się w sze­reg siwo ubra­nych żoł­nie­rzy.

– Dzie­się­ciu, dwu­dzie­stu… Boże… Boże… jesz­cze idą…

trzy­dzie­stu…

– A wczo­raj? Ha?

– Było ze stu… nie… wię­cej…

– Ja­kaś pani mą­dra… Wia­do­mo prze­cież, że to ci sami.

– Ci­cho no… ci­cho. Chcesz się pani zo­ba­czyć z pry­sta­wem?

– Wy­pchaj się pani swo­im pry­sta­wem. Do­brze pani stra­szyć. Wia­do­mo prze­cież…

– Co wia­do­mo? Ha? Co wia­do­mo… po­wtórz­no pani!

– Albo ja co mó­wię? Daj­że mi pani świę­ty spo­kój… Boże dro­gi, gęby otwo­rzyć nie moż­na, jak wi­dzę…

Z "plen­ny­mi" roz­ma­wiać nie wol­no było, prze­cho­dzi­li uli­ca­mi ści­chłe­mi cał­kiem. Cza­sem pa­dła tyl­ko w sze­re­gi garść bu­łek, czy pa­pie­ro­sów. Kłót­nie i roz­ho­wo­ry wy­bu­cha­ły do­pie­ro za ich ple­ca­mi.

Na pryn­cy­pal­nej uli­cy stał na wierz­chu dwu­ra­mien­nej dra­bi­ny, okra­cza­ją­cej chod­nik, Jan Mo­stek, i na szyl­dzie fir­my "Mi­chał Pą­kal­ski, fa­bry­ka pa­ro­wa wy­ro­bów ma­sar­skich w Tru­po­wie", przy­bi­jał tym­cza­so­wy, płó­cien­ny szyld w ję­zy­ku ro­syj­skim, któ­ry, jak­by świa­do­my swej tym­cza­so­wo­ści, ko­rzy­stał z naj­lżej­sze­go wia­tru, by się bo­daj jed­nym koń­cem ode­rwać od ramy szyl­du praw­dzi­we­go i po­wie­wać w po­wie­trzu z głu­chym, gniew­nym war­ko­tem.

Jan Mo­stek był "pra­wą ręką" wy­mie­nio­nej fir­my, ale w cza­sach ostat­nich mu­siał speł­niać tak­że funk­cyę ręki le­wej i wo­gó­le wszyst­kie funk­cyę, al­bo­wiem sam szef od­da­wał się dziw­nym, ta­jem­ni­czym prak­ty­kom, któ­rych jeno do­my­ślać się było wol­no.

Pan Pą­kal­ski ab­sen­to­wał się co­raz czę­ściej, to­nąc w in­te­re­sach, któ­re nie wie­le­by zresz­tą ob­cho­dzi­ły Most­ka, gdy­by nie fakt, że po­wo­do­wa­ły czę­ste, ach na­zbyt czę­ste wi­zy­ty pew­ne­go ofi­ce­ra z gra­do­na­czal­stwa w domu przy uli­cy Po­lnej nu­mer 45, gdzie się mie­ści­ło pry­wat­ne miesz­ka­nie sze­fa, sze­fo­wej, ich cór­ki Mani, i sa­me­go Jana Most­ka, któ­ry tam zaj­mo­wał po­ko­ik ka­wa­ler­ski po dru­giej stro­nie sie­ni.

Czę­ste te wi­zy­ty były mu tor­tu­rą strasz­li­wą.

Czuł się nad wszel­ki wy­raz nie­szczę­śli­wym.

Sto­jąc u szczy­tu dra­bi­ny, z gwoź­dziem w ustach i młot­kiem w ręku, od­da­wał się czar­nym my­ślom, a z dołu, z lo­ka­lu skle­po­we­go do­cho­dził pi­skli­wy głos pan­ny Le­oka­dyi, wy­gła­sza­ją­cej na róż­ne tony, usta­wicz­nie je­den i ten­sam fra­zes po ca­łych dniach:

– Nie­ma nie­ste­ty… Nie­ma jesz­cze. Może za ja­kiś czas. Ni­cze­ho… łzwi­ni­tie, po­ża­łu­sta… Niet.

Wnę­trze skle­pu, jak wszyst­ko zresz­tą w ca­łem mie­ście, zmie­ni­ło się nie do po­zna­nia. On­giś im­po­nu­ją­co mar­mu­ro­we, won­ne, zdob­ne wie­lo­ki­lo­me­tro­we­mi gir­lan­da­mi kieł­bas róż­no­ra­kich i ki­ścia­mi nie­wy­sło­wio­nych szy­nek, zwi­sa­ją­cych, niby ba­jecz­ne owo­ce ogro­du He­spe­ryd z ga­łę­zi mo­sięż­nych tra­ga­rzy, przy­po­mi­na­ło te­raz łaź­nię po za­mknię­ciu pary. Pust­ka wia­ła strasz­li­wa ze wszyst­kich ką­tów, a po­le­ro­wa­ne ścia­ny spo­glą­da­ły so­bie wza­jem w twa­rze z ta­jo­nem obrzy­dze­niem przy­ja­ciół, wi­du­ją­cych się na­zbyt czę­sto. Nie osło­nię­te ni­czem, od­bi­ja­ły się wza­jem­nie i sta­ły tak na­prze­ciw­ko sie­bie od ca­łych już ty­go­dni, mie­się­cy na­wet, zpo­sę­pia­łe, znu­dzo­ne, po­nu­re.

Mil­cza­ły, ale w mil­cze­niu tem był krzyk roz­pa­czy:

– To­wa­ru! To­wa­ru! To­wa­ru!

U bia­łe­go, pu­ste­go bu­fe­tu sie­dzia­ła me­lan­cho­lij­nie, na ręku wspar­ta pan­na Le­oka­dya, naj­star­sza z pa­nien za­ję­tych nie­gdyś w skle­pie, i pod­no­sząc od cza­su do cza­su wzrok na je­den, je­dy­ny, wi­szą­cy u mo­sięż­ne­go haka płat pa­pry­ko­wa­nej sło­ni­ny, utwier­dza­ła się co­raz bar­dziej w prze­ko­na­niu, że to­war ten musi chy­ba cze­kać po­wro­tu Wę­grów.

Oczy jej obie­ga­ły ko­łem pu­ste ścia­ny lo­ka­lu i wra­ca­ły na kar­ty le­żą­cej przed nią książ­ki.

Je­dy­nem te­raz za­ję­ciem pan­ny Le­oka­dyi było po­wta­rza­nie po dwie­ście razy na dzień każ­de­mu klien­to­wi:

– Nie­ma nie­ste­ty… Nie­ma jesz­cze Może za ja­kiś czas. Niet… Izwi­ni­tie po­ża­łu­sta… Niet.

Dwie inne pan­ny, z po­wo­du zu­peł­ne­go za­ni­ku za­ję­cia, dy­mi­sy­ono­wa­ne cza­so­wo, zaj­mo­wa­ły się obec­nie pro­me­no­wa­niem po uli­cach, naj­chęt­niej pod sam nos pan­nie Le­oka­dyi, któ­ra za każ­dym ra­zem ro­bi­ła minę lo­do­wa­to obo­jęt­ną, czu­jąc jed­no­cze­śnie, że ją żółć za­le­wa, ile razy była zmu­szo­ną od­po­wia­dać na ukłon ko­le­ża­nek.

Pan­na Wi­sia i pan­na Ce­sia prze­dziw­ne po­sia­dły te­raz tu­ale­ty. Nie ma­rzy­ły one o ni­czem po­dob­nem cza­su po­ko­ju, sza­re­mi su­kien­ka­mi przy­sła­nia­jąc wów­czas na­dob­ne kształ­ty swo­je. Cu­dow­nym iście spo­so­bem, jak kwia­ty za­ja­śnia­ły na­gle i cha­dza­ły roz­ma­rzo­ne, na­pu­dro­wa­ne, po­go­dzo­ne z ży­ciem i świa­tem, i je­że­li nie wy­ra­ża­ły swe­go za­do­wo­le­nia gło­śno, to jeno z obo­wiąz­ku pa­try­otycz­ne­go.

Jan Mo­stek czuł się nad wy­raz wszel­ki nie­szczę­śli­wym.

Czar­nym wy­da­wał mu się świat i bez­na­dziej­nem ży­cie.

Jego pro­sto­li­nij­ny, ja­sny, bu­chal­te­ryj­ny świa­to­po­gląd przed kil­ku mie­sią­ca­mi wstrzą­śnię­ty do głę­bi, z dniem każ­dym nie­mal mro­czył się bar­dziej.

W dniu kie­dy ko­za­cy zdar­li orła pań­stwo­we­go z gma­chu sta­ro­stwa i gim­na­zy­um, a tak­że im­po­nu­ją­cy, zło­ty, wy­pu­kły, dwu­ję­zycz­ny na­pis z bu­dyn­ku Rady po­wia­to­wej, wy­da­ło mu się, iż świat się wa­lić za­czy­na. Pew­nym był, że za­raz po­tem na­stą­pi dal­sze zdej­mo­wa­nie i zwi­ja­nie wszyst­kie­go, że domy zo­sta­ną za­pa­ko­wa­ne do wiel­kich koj­ców z łat i gdzieś wy­wie­zio­ne ku oczy­wi­stej za­gła­dzie mia­sta, że lu­dzie gdzieś po­prze­pa­da­ją, a po­tem zwi­nię­ty zo­sta­nie sam ho­ry­zont, rów­nia na któ­rej stoi za­cny gród, da­lej rze­ka i same na­wet sine góry, ma­ja­cze­ją­ce w od­da­li.

Wszyst­ko wy­da­ło mu się moż­li­wem te­raz; rze­czy naj­strasz­niej­sze o ja­kich nie śni­ło się ni­ko­mu, prze­mie­ni­ły się w rze­czy­wi­stość, któ­ra mo­gła ju­tro stać się fak­tem.

Nie­chby zresz­tą, wszyst­ko prze­pa­dło, my­ślał roz­pacz­nie, byle tyl­ko zo­sta­ła ona.

Owo "wszyst­ko" osta­ło się. Po­tur­bo­wa­ne znacz­nie, zmar­nia­łe, zbru­dzo­ne, ale osta­tecz­nie osta­ło się ja­koś. Tak­że i "ona" nie po­nio­sła szwan­ku wi­docz­ne­go.

Jan Mo­stek za­czy­nał się po­wo­li go­dzić z ko­niecz­no­ścią zmie­nio­nych form ży­cia co­dzien­ne­go, gdy na­gle na­stą­pi­ła rzecz gor­sza nie­rów­nie, niż sam na­wet ko­niec świa­ta.

Przez dni kil­ka cho­dził, jak wła­sny cień, a nogi się pod nim ugi­na­ły.

Wresz­cie w gło­wie jego za­świ­ta­ło py­ta­nie, czy wo­gó­le rzecz owa strasz­li­wa sta­ła się rze­czy­wi­ście.

Nie po­sia­dał naj­mniej­sze­go do­wo­du, a nie po­sia­da­jąc go, nie był w moż­no­ści wal­cze­nia o szczę­ście ży­cia.

Na ja­kiś da­le­ki, ogól­ni­ka­mi wy­ra­żo­ny za­rzut otrzy­mał na­tych­miast od­po­wiedź.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: