- promocja
Ten, kto widzi - ebook
Ten, kto widzi - ebook
Podczas pogrzebu wnuczka Diny, młoda Karna, wygłasza mowę i wyznaje dwie zbrodnie, których dopuściła się jej babka: zabójstwo własnego męża oraz Rosjanina. Wystąpienie to wywołuje spory zamęt w małej społeczności, a Karna traci mowę i całkowicie zamyka się w sobie. Dziewczyna przez całe swoje życie cierpiała na padaczkę, a jej ojciec Beniamin, który jest lekarzem, z trudem radzi sobie z tą sytuacją. Dlatego sprawy bierze w swoje ręce żona Beniamina, Anna, która jedzie z Karną do swojej rodziny w Kopenhadze, gdzie, wbrew woli dziewczyny, umieszcza ją w szpitalu psychiatrycznym. Czy Karna przeżywa wszystko ciągle od nowa, czy może śni? Co naprawdę wydarzyło się tam, na Północy? Kto jest tutaj kim dla kogo?
„Ten, kto widzi” jest zarówno niezależną powieścią o poczuciu winy, pojednaniu i przebaczeniu, jak i kontynuacją epickiej historii o Dinie Grønelv i jej potomkach zawartą w Trylogii Diny. Historia Diny, od czasu publikacji książki pierwszego tomu „Księga Diny” w 1989 roku, zafascynowała już kilka pokoleń czytelników. Podobnie jak w trylogii, akcja rozwija się tu w napięciu między północno-norweską naturą a życiem miejskim w Kopenhadze.
Herbjørg Wassmo (ur. 1942) jest cenioną i popularną norweską pisarką. Dzięki niezwykłej zdolności opowiadania wspaniałych historii, w których z ogromną troską i wrażliwością kreśli kobiece bohaterki, zdobyła uznanie także za granicą. Jej książki, zwłaszcza trylogie o Torze i Dinie zostały przetłumaczone na wiele języków.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66420-59-5 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KARNA, młoda kobieta, która wzięła na siebie rolę świadka
BENIAMIN, jej ojciec, który wiedział, ale nie zaświadczył
ANNA, jej macocha, która nie wybaczyła zdrady
PEDER, ukochany Karny, który się nie poddał
JOHAN, wuj Karny, który wskazał ją na świadka
WILFRED, brat Pedera, który bił – z potrzeby władzy i z miłości
HANNA, żona Wilfreda, która zginęła w pożarze
DINA, babka Karny, od której zaczęła się cała historia, ale której już nie ma
JOAKIM, człowiek nieprzewidywalny, który chciał uleczyć szaleństwoDziewięć dni po nocy świętojańskiej 1890 roku. Osiem dni po tym, jak główny budynek w Reinsnes doszczętnie spłonął, a dwie osoby zginęły.
Wielki kamienny kościół w Strandstedet pękał w szwach. Kopuła otulała ludzi swym chłodem. Słowa. Trumna. Jeden, wspólny oddech.
Odgłos lekkich kroków w nawie głównej. Szelest letnich pantofli na chodniku. Karna szła od strony prezbiterium w dół kościoła. Przystanęła przy drzwiach. Ludzie siedzący w ławkach nie mieli odwagi się odwrócić. Nie przewracali kartek w śpiewnikach. Nie poruszali stopami. Organista nie uniósł rąk. Organy nie wydały z siebie ani jednego dźwięku.
Potem zaskrzypiały zawiasy starych, dębowych drzwi. Słoneczne światło wpłynęło do środka, ale żaden promień nie dosięgnął trumny, która stała na podwyższeniu w prezbiterium. Pastor, Johan Grønelv, był jedynym człowiekiem, który stał zwrócony w taki sposób, że mógł zobaczyć drganie powietrza w przedsionku kościoła. Jako jedyny widział dziewczynę stojącą w otwartych drzwiach. Drobną, ubraną na czarno postać prześwietloną słońcem.
Czy był przygotowany?
Zwlekał przez chwilę z daniem znaku mężczyznom, którzy mieli wynieść trumnę. Siedzieli jak sparaliżowani. Nikt nie patrzył na innych. Woskowe świece rozstawione na ołtarzu i w prezbiterium migotały. Wypalone czarne knoty usilnie podtrzymywały płomień.
Czas da się mierzyć. Ale w tym celu ktoś musi wpaść na pomysł, żeby go rejestrować. Ci, którzy mieli kieszonkowe zegarki, oczywiście ich nie wyjmowali. Nie można było otwarcie przyznać, że w Domu Bożym rozmyśla się o godzinie. Tym bardziej więc czekano na uderzenie dzwonów.
Nikt nigdy wcześniej nie był świadkiem takiej mowy pogrzebowej. I to wygłoszonej przez dziewczynkę. Można było zapałać wielkim oburzeniem z powodu naruszenia największych świętości albo poczuć się oszukanym, zważywszy że nikt wcześniej nie wiedział, kim zmarła naprawdę była. Ale nikomu nie przyszło to do głowy. To było zbyt nieprawdopodobne. Zanadto szokujące. A w tym wszystkim czas płynął tak, jak zawsze.
Aż do chwili, gdy stojąca w otwartych drzwiach dziewczyna się odwróciła. Jej twarz była jak pokryta woskiem tektura, oczy miała szeroko otwarte. Światło dobiegające z tyłu pochłonęło czerwoną barwę włosów z wyjątkiem jednego niesfornego kosmyka, który nie pozwolił się ujarzmić w warkoczach. Miękka, jaśniejąca czerwienią korona cierniowa.
Pastor w i d z i a ł ją i skinął głową w kierunku organisty. Ale zanim uderzyły organy, od strony otwartych drzwi dobiegł donośny okrzyk.
– Wynieście babcię Dinę!
*
Karna nie czekała, aż spełnią jej polecenie, zeszła od razu po kamiennych schodach i minęła omszałe nagrobki i kute krzyże. Wyszła przez wrota w cmentarnym ogrodzeniu. Minęła konie i wozy. Fiakr rzucił jej zdumione spojrzenie, a potem przeniósł wzrok na kościelne schody, żeby upewnić się, czy ceremonia dobiega końca.
Droga z kościoła nie była wcale krótka. Brzozowe zarośla, spowite mgiełką nadchodzącego lata, pochylały się nad nią z każdej strony. Stawiała zdecydowane kroki, szła lekko pochylona do przodu, z oczami utkwionymi w kamienistą drogę. Nie chciała iść obok koni ani ludzi. Wiedziała, że odtąd zawsze już tak będzie. Musiała iść samotnie. Już nie istniała. I s t n i a ł y tylko słowa, które wypowiedziała w kościele. Wiedziała też, że morderczyni nie może zostać pochowana w poświęconej ziemi.
Nigdy wcześniej nie pokonywała pieszo drogi do hotelu Grand. Kiedy tak szła, z dłoni zwieszały jej się o wiele za długie rękawy czarnej, żałobnej sukienki. Nie przeszkadzało jej to. Nie zamierzała do niczego używać rąk. Wszystko już zostało zrobione. Głowę wypełniała jej pajęczyna. Niosła ją ostrożnie na szyi. Pochyliła ją lekko, żeby mogła oprzeć się o pierś. Czuła, jak w środku poruszają się te wszystkie stworzenia. Uwięzione w pajęczynie. Rój pełzających robaków. Bały się i usiłowały znaleźć u niej schronienie. Ale teraz nie biegały już tak gwałtownie jak wtedy, kiedy jechała do kościoła.
Nie wiedziała, czy spotkała w Strandstedet jakichś ludzi, bo nikogo nie dostrzegała. Przeszła przez niebieskie drzwi i znalazła się w środku. Pokonała wszystkie schody prowadzące do izby, w której zawsze spała, nocując u babci. Dzisiaj nikt na nią nie czekał. Zasłony były zaciągnięte, a okno zamknięte. Nad białą komodą wisiało lustro w pozłacanej ramie. Zobaczyła w nim nieistniejącą twarz.
Usiłowała przypomnieć sobie te słowa, ich kolejność. Jakby to była jakaś formuła matematyczna lub nuty, według których można było zagrać. Właśnie, zagrać z nut. Ale słowa jej się wymykały. Ich rytm był jej obcy. Wetknęła dłoń do kieszeni sukienki i wyjęła z niej kartkę. Rozłożyła ją. Wszystko tam było napisane. Na kartce jeszcze mokrej od jej dłoni.
_Zmarli nie mogą mówić. Zgodnie z życzeniem mojej babki przejęłam po niej całe dziedzictwo. Również jej wyznanie grzechów._
_Ale to zbyt wiele dla mnie samej. Proszę więc o zrozumienie dla słów, które zaraz padną_.
_Tutaj, przy trumnie mojej babki, przed Bogiem i wszystkimi ludźmi, proszę o łaskę i wybaczenie za otrzymane dziedzictwo._
_Gdyż ja, Karna Grønelv, przekazuję tę oto wiadomość od zmarłej:_
_Ja, Dina Grønelv Bernhoft, z domu Holm, w listopadzie tysiąc osiemset czterdziestego czwartego roku wiozłam Jakuba Grønelva przez góry do lekarza. Własnymi rękoma spowodowałam upadek sań w przepaść, powodując w ten sposób jego śmierć_.
_W październiku tysiąc osiemset pięćdziesiątego siódmego roku, na wrzosowiskach na południe od Reinsnes, zastrzeliłam ze sztucera Rosjanina Leo Żukowskiego, powodując jego śmierć_.
_Wyznaję swoje winy_.
_Proszę jednak o to, żeby moje ciało zostało wyzwolone._
_I oddane morzu_.
*
Kościelne wzgórze. Anna zatrzymała Beniamina i usiłowała mu coś powiedzieć. Ale on nie rozumiał, czego od niego chce. Objął ją tylko ramieniem. Mocno. Nie był w stanie nikomu spojrzeć w oczy. Większość osób ustępowała mu z drogi, unikając kontaktu. Nieliczni podeszli do niego i coś wymamrotali. Ale on tego nie słyszał. Tylko kiwał głową. Twarze rozmywały mu się przed oczami. Wszystkie poza twarzą Johana, który stał samotnie w swoim ornacie. Pojął nagle, że Johan musiał wiedzieć. Że to Johan stał za tym wyznaniem.
– Nie widzę nigdzie Karny. Musimy ją znaleźć – rzekła Anna i pociągnęła go za sobą.
– Tak! – odparł i ruszył, potem przyspieszył, a po chwili zaczął biec. Najpierw do toalety. Potem do zakrystii. Na cmentarz. Do wozowni. Na wzgórza przy plaży. Anna biegła za nim z żałobną woalką powiewającą wokół kapelusza i ramion. Za nią śpieszył Johan. Wyczyszczone do połysku, amerykańskie buty zaplątały mu się w ornat, a pot przesączał się przez ciasną kryzę wokół szyi.
Letnie słońce prażyło, a ptaki radośnie ćwierkały w zaroślach.
*
Tego czerwcowego dnia młody Peder sadził długimi susami w górę żwirowej drogi prowadzącej do doktorówki, żeby znaleźć Karnę. Z każdym krokiem, podbiegając i dysząc, ćwiczył, co ma powiedzieć. Powtarzał od nowa każde słowo.
– Jesteś taka odważna, najodważniejsza ze wszystkich! Nie miałbym dość odwagi, żeby zrobić to, co ty. Zawsze chowałem się w najciemniejszym kącie i pochylałem głowę. Za to ty! Możesz być dumna z tej mowy. Wszystko zostało ujawnione. Chciałbym być równie odważny i powiedzieć wszem wobec, że mój brat pobił Hannę do nieprzytomności. Że zabił dziecko w jej brzuchu. Było nas kilkoro, którzy o tym wiedzieli i powinni byli zaświadczyć. A gdybyśmy to zrobili? I wszystko wyszłoby na jaw. Czy będziemy razem dawać świadectwo złu, Karno? Wobec wszystkich, którzy n i e c h c ą w i d z i e ć !
Właśnie tak ćwiczył. Jego wargi się poruszały i gdzieś w głębi głowy słyszał własny głos.
Doktorówka nie była zamknięta, ale dom stał pusty. Karny nie było. Ani nikogo innego. Nie tracąc czasu na zdejmowanie butów, przebiegł przez cały dom, ale nigdzie jej nie znalazł. Zapomniał już o słowach, które sobie przygotował, zapomniał o wszystkim innym i był teraz tylko psem tropiącym, który musi ją znaleźć, zanim coś się zdarzy. Czym mogło być to c o ś, nie do końca był w stanie sobie wyobrazić. Pomijając padaczkę, nie było na świecie niczego ani nikogo, kto mógłby chcieć jej krzywdy. A mimo to biegnąc, miał uczucie, że nie ma czasu wciągnąć powietrza. Oddychaniem będzie mógł się zająć innego dnia, kiedy wszystko na świecie wróci już do normy.
I kiedy tak w pośpiechu przemierzał pokoje, przyszło mu nagle do głowy, gdzie ona może być.
Kiedy Peder dobiegł do Grandu, z butami w ręce poszedł prosto do części prywatnej. Z salonu dobiegały głosy. Nikt nie powinien zobaczyć, że jego buty stoją w wejściu, bo mógłby przybiec, żeby go powstrzymać. Wiedział, że nie należy do kręgu osób, które zaprasza się do środka i informuje o wszystkim. Nie dlatego, żeby chcieli go od niej izolować, tylko dlatego, że nie przyszłoby im to do głowy. Nie w tej sytuacji. Mieli dość swoich zmartwień. Ale on tylko robił to, co było konieczne. Wślizgnął się cicho po schodach i otworzył drzwi do izby, w której zawsze spała, kiedy nocowała u Diny.
Siedziała na krześle zwróconym tyłem do niego, twarzą do okna. Była owinięta zielonym, wełnianym szalem, jakby marzła. Jemu zaś było o wiele za gorąco. Przyszło mu do głowy, że być może narusza jej prywatność, wpadając tak z impetem, bo jej czarna, żałobna sukienka leżała na łóżku. Pod szalem miała na sobie tylko bieliznę. Splątane rude włosy spływały jej na plecy, jakby dopiero co wstała z łóżka.
Odchrząknął i zamknął za sobą drzwi.
– Karno – szepnął ostrożnie.
Kiedy się odwróciła, spojrzenie, które napotkał, było – puste. Doznał nieprzyjemnego uczucia. Trudno mu było oddychać. Patrzyła wprost na niego, ale na wskroś, i dalej na wylot przez drzwi, które miał za sobą. Podszedł do niej i chciał położyć jej dłoń na ramieniu, okazać bliskość. Zrobić cokolwiek, żeby dała mu znak, że widzi, że to on, Peder, jest przy niej.
Wtedy gwałtownie wstała i zatrzymała go gestem uniesionych dłoni, które zwróciła wnętrzem do niego. Szal zsunął jej się z ramion i okalał teraz bose stopy. Przez cały czas patrzyła przez niego na wskroś. Poczucie samotności, czy cokolwiek to było, przypomniało mu ten dzień, kiedy jego matka nagle umarła.
– Karno … – spróbował ponownie. Ale ona trwała nieporuszona. Wymówił swoje imię. Czekał. Ale ona tylko stała i patrzyła niewidzącym wzrokiem, jakby w ogóle go tam nie było.
Kiedy usłyszał na schodach czyjeś kroki, poczuł niemalże ulgę. To było więcej, niż był w stanie unieść samotnie.
Peder czuł taki smutek, że nie był zdolny go udźwignąć. Ale też nie mógł go tak po prostu odrzucić, bo przecież chodziło o n i ą. Próbując zapanować nad nim, zaczął wędrować. Przeszedł przez górę nad Strandstedet. Mijały godziny, a on nie myślał o niczym innym poza tym jej pustym spojrzeniem. Widział je w gwiazdach na niebie prześwitujących przez zarośla. W omszałych kamieniach. W kwiatach rosnących wzdłuż ścieżki i wszędzie dookoła. W chaotycznych warstwach chmur i w zachodzącym słońcu. Ciągle był czerwiec i nigdzie się nie spieszyło. Światło było bezbożne, przeszywające, bezwstydne i wszechobecne. Niebo było jednym wielkim, jaśniejącym piekłem.
Napił się wody ze strumienia i pomyślał, że powinien ruszyć z powrotem w dół, ale nie zrobił tego. Peder stracił poczucie, że dojście dokądkolwiek ma sens. Po prostu szedł przed siebie. W którymś momencie w głowie wyłoniła mu się myśl, że gdyby Dina Grønelv żyła, to mógłby z nią porozmawiać. Ona była osobą, która potrafiła działać i znajdować rozwiązanie tam, gdzie inni dawno się poddali. Wspiął się na kolejną skałę, a potem usiadł pod skalnym nawisem. Po pewnym czasie jego twarde, młode ciało wyciągnęło się na ziemi.
Obudził się dopiero, kiedy słońce zanurzyło się w morzu i ruszyło z powrotem do góry. Niezależnie od tego, ile godzin minęło, nic się nie zmieniło. Spojrzenie Karny tkwiło w zamglonym, białym oku słońca i go nie rozpoznawało.
*
Wiolonczela babci? Słyszała ją, ale nie pojmowała, co gra? Z wściekłością wybijała najniższe, głębokie tony. Usiłowała rozsadzić jej głowę. Potem dotarło do niej, że tylko ona ją słyszy, nikt inny.
Usiadła na łóżku i otworzyła oczy. Światło było takie ostre. Przez okno wpadł wiatr i szarpał haczykami okiennymi. Zasłona nie mogła tego znieść, więc ustąpiła mu miejsca.
Chyba już wszystko zostało zakończone. Bez niej. To pewnie dlatego tatuś właśnie stanął w drzwiach. Mężczyzna w czarnym ubraniu. Wyciągnął do niej ramiona i podszedł bliżej.
– Dzięki Bogu, jesteś tutaj! – zawołał i usiadł ciężko na brzegu łóżka. Wydobywały się z niego dziwne dźwięki.
– Czy teraz popłyniecie wrzucić babcię do morza? – chciała zapytać, ale nie była w stanie.
– Przestraszyłaś nas. Nie powinnaś była tak po prostu uciekać, sama rozumiesz. Ale Bogu dzięki, że wszystko dobrze! – powiedział i mocno przycisnął ją do siebie.
– Czy mam popłynąć z wami? – znów chciała zapytać, ale żadne słowo się z niej nie wydobyło.
– Nie! Tylko szyper, Johan i ja – powinien odpowiedzieć, ale tylko ją przytulał i szlochał.
– Chyba powinnam popłynąć z wami – zamierzała odrzec pogodnym głosem, ale nie dała rady.
– Nie, lepiej odpocznij! – powinien był na to odpowiedzieć, ale co do tego nie miał pewności.
Tył jego głowy z białym kołnierzykiem na karku i odświętnym czarnym garniturem poniżej odbijał się w lustrze ze złotą ramą. Włosy. Przetykane siwizną. Loki zwisały bez życia. Głowa opadała do przodu, jakby nie miał siły utrzymać jej wyprostowanej.
– A kto zaśpiewa psalm, jeśli mnie tam nie będzie? – chciała zapytać.
– Ja to zrobię – powinien był odpowiedzieć, chociaż na twarzy miał tylko cień uśmiechu.
– Nie ma mowy! Nie potrafisz śpiewać – odparłaby ona, szturchnęła go w bok i się zaśmiała.
Ale płakał tak strasznie, że nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa.
– Wszystko stało się tak szybko – mogłaby rzec. Mogłaby go zapytać, dlaczego babcia sama nie powiedziała tego wszystkiego przed śmiercią. Na długo przedtem, zanim potworny ból zmusił ją do zrozumienia, że za chwilę umrze. Zanim po nią posłała i z trudem wydobyła z siebie całą swoją opowieść. O mężu Jakubie i saniach, które spadły w przepaść. O Rosjaninie Leo na wrzosowisku. Babcia, która w każdej innej sprawie była taka odważna i mówiła ludziom wprost różne rzeczy, przemilczała to, co najważniejsze. Milczała, bo bała się wyroku? Uwięzienia? I dlatego ona, Karna, musiała odegrać rolę świadka?
Mogłaby go zapytać.
– Czy to jest tak, że nakładacie na mnie rolę świadka? Ty też, tatusiu? Czy chcesz, żebym to ja opowiedziała Annie o tobie i Hannie? Czy po to się urodziłam? Żeby zostać tą, która zaświadczy?
Ale to wszystko zniknęło. Bo w końcu mogła się poddać i upaść.
*
Morze połyskiwało w oddali, a słabe fale unosiły jego wody. Krople deszczu tworzyły na powierzchni ulotne kręgi. Powstawały ciągle od nowa, od każdej kolejnej kropli zasysanej w głębinę. Horyzont ze wszystkimi swoimi odcieniami szarości zdawał się nieskończony.
Nie było widać lądu. Ani mew.
Beniamin opuścił żagiel. Łódź była stabilna i szeroka i powoli wytraciła prędkość. Jasny dziewczęcy głos niósł się daleko po wodzie; chociaż pojmował, że Karny tam nie ma, to jej głos perlił się nad falami i znikał w szczelinie między niebem a morzem. Później nigdy już nie był w stanie przypomnieć sobie, co takiego śpiewała, kiedy trumna przez krótką chwilę, zanim ją puścili, balansowała na relingu. I nie mógł przecież jej o to zapytać. Nigdy. Chwilę potem rozległ się dźwięk, którego tak się obawiał. Wielkiej wody rozstępującej się pod ciężarem drewnianej trumny z ciałem Diny. Siedem ogromnych kamieni towarzyszyło jej w drodze w głębinę.
Później kręgi rozchodziły się coraz spokojniej, wciąż dalej i dalej. Aż w końcu dotarły do jego oczu i pozostały tam już na zawsze.
Cisza. Pokład łodzi unosił się i opadał pod jego stopami. Nie na tyle, żeby musiał się czegoś przytrzymać albo rozstawić nogi. Tylko tyle, żeby pojął, że ziemia głęboko pod nim się poruszyła. A prądy i wiatr podążały swoimi szlakami, tak jakby nic się nie zdarzyło.Jak dni twoje
O dziwo, czas posuwał się naprzód. Szaleńczo szybko i nieskończenie powoli. Karna nie chciała z nimi rozmawiać. Albo nie mogła. Beniamin myślał sobie, że musi podziękować Annie za to, że jest w stanie wmusić w dziewczynę odrobinę jedzenia i picia, co czyniła niestrudzenie i dzięki czemu Karna nie zagłodziła się na ich oczach. Jednak nie nadarzyła się okazja. Albo po prostu się nie składało. Nie byli sami. Albo może właśnie byli, tyle że każde osobno.
Nie mogło tak dalej być. Dostrzegał to. A Anna powiedziała to głośno. Karna potrzebowała pomocy. A on tej pomocy nie był w stanie jej udzielić, mimo że był i jej ojcem, i lekarzem. Jedyne, co mu pozostało, to podawać jej regularnie coś na sen, żeby przez chwilę odpoczęła od wszystkiego. To, że on wówczas też miał chwilę wytchnienia, stanowiło zupełnie inną kwestię.
Był jak lunatyk, który robił to, co uznawał za konieczne. Rzeczy małe i większe. Starał się zamieniać kilka zwykłych słów z wszystkimi napotkanymi ludźmi, którzy ciągle jeszcze byli w szoku, że jego matka, co więcej, matka całego Strandstedet, była morderczynią. Nikt nie spytał, czy o tym wiedział. On sam też nie zadawał sobie tego pytania.
Początkowo próbował po dobroci sprowadzić Karnę do domu, do doktorówki. Potem stracił cierpliwość. Czuł rozpacz, zmęczenie, jakkolwiek to nazwać. Wziął ją na ręce i zamierzał ją tam zanieść. Wywołało to gwałtowny napad wściekłości. Biła go i drapała. Piana ciekła jej z kącików ust i zaczęły się drgawki. Trzeba było działać i myśleć racjonalnie. Potrzebowała lekarza, a nie zrozpaczonego ojca.
Rozluźnił jej ubrania, wcisnął pomiędzy zęby kawałek prześcieradła i jednocześnie starał się ją utrzymać w takiej pozycji, żeby mogła oddychać. Trzymał i czekał. Kiedy napad minął, zwiotczała i zrobiła się ciężka. Ułożył ją na łóżku, wyjął jej z ust prześcieradło. Czekał. Na szczęście nie zwymiotowała ani się nie wypróżniła. To było dla niej straszne poniżenie, kiedy budziła się w takim stanie, a dla niego dodatkowa praca. Miał w tym wszystkim już sporą wprawę. A jednak zawsze czaił się w nim niepokój, że tym razem nie powróci, tylko umrze mu na rękach.
Nie próbowano więcej przenosić jej do doktorówki. To, że zaatakowała go z taką siłą, zrobiło na nim większe wrażenie, niż byłby skłonny przyznać. Nie wspomniał o tym Annie. Powiedział tylko, że muszą się nastawić, że jedno z nich musi stale być przy niej w Grandzie, we dnie i w nocy.
Anna skinęła głową, jakby to nie był dla niej żaden problem. Nie padło więcej ani jedno słowo. Tak jakby milczenie Karny udzieliło się również im obojgu.
Beniamin spał z otwartymi drzwiami w izbie najbliżej pokoju Karny. Jako lekarz okręgowy nabrał nawyku lekkiego snu. W każdej chwili ktoś mógł go potrzebować. Ubrania ułożone we właściwej kolejności miał zawsze pod ręką. Nawet zimą potrafił ubrać się bez światła. Doktorska torba musiała stać po lewej stronie drzwi. Jego kurtka wisiała zawsze na tym samym wieszaku. Tutaj w Grandzie na wszelki wypadek zabierał ze sobą do pokoju samodziałowy kubrak, żeby nie sprzątnęły go hotelowe dziewczyny. Zawarł umowę z tą, która sypiała w hotelu, żeby nadzorować gości. Gdyby nagle musiał wyjechać, miała zaglądać do Karny. Wstydził się, że zapomniał, jak ma na imię, ale przykazał sobie to ustalić. Za każdym razem, kiedy ją widział, uświadamiał sobie, że nadal tego nie wie.
Oprócz niego i Karny w prywatnej części Diny nikt nie mieszkał. Anna nocowała w doktorówce i do jego przyjścia rankiem zajmowała się gabinetem. Jeśli problemy pacjentów nie były zbyt poważne, udzielała im doraźnej pomocy. Tak to się układało. Wszystko dawało się rozwiązać w sensie praktycznym.
*
Ludzie mieli o czym mówić. Kiedy już w końcu zebrali myśli. Im więcej mijało nocy, tym lepiej wiedzieli, jak to wszystko było. Nikt nie marnował czasu na opowiadanie, że to z powodu K a r n y doktor nie sypiał w domu, chociaż Frida, która pracowała w Grandzie, chętnie wspominała, że dziewczyna zupełnie nie jest sobą. Podobno oniemiała. Cała ta reszta z nią nie była przecież żadną nowością. Więc było to więcej niż dziwne, że r o d z i n a d o k t o r a nie mieszkała razem – i to n o c ą. Musiało chodzić o coś więcej niż jakieś dawne zabójstwa. O coś między mężem a żoną.
Telegrafista stwierdził, że c o ś w y s z ł o n a ś w i a t ł o d z i e n n e . Ale on nabrał wody w usta, jak to się mówiło. Ludzie unikali otwartego poruszania kwestii pożaru, którego prawie nikt nie widział, bo nie wydarzył się w Strandstedet, tylko w Reinsnes. Ale oczywiście znalazł się ktoś, kto twierdził, że rozmawiał z kimś, kto był na miejscu. Ludzie mieli używanie. Stali w grupkach po dwoje, troje, pochyleni ku sobie. Na przystaniach, za węgłami domów, przy spluwaczce koło poczty, wszędzie szeptali, rzucając przez ramię ukradkowe spojrzenia na wypadek, gdyby w pobliżu pojawił się ktoś powiązany z rodziną Grønelvów. Można było sobie wyobrazić, co mówiło się w prywatnych salonach, kuchniach i sypialniach.
Bo czy to, co dziewczyna powiedziała w kościele, było prawdą? Uchowaj Boże! No cóż, zapewne tak było. Że pani Dina zabiła tych dwóch. Najpierw tego poczciwego małżonka, Jakuba, którego niewielu już pamiętało, ale nikt nie był w stanie żywić do niego niechęci. Potem tego Rosjanina, o którym mówiło się, że był szpiegiem z Sankt Petersburga i siedział za to w kryminale w Trondhjem. A może wyprawiła na tamten świat jeszcze więcej osób? To nie było wykluczone. Nic nie było wykluczone, jeśli chodziło o nią. Im więcej rozprawiano o tej sprawie, tym więcej anegdot i zdarzeń sobie przypominano. Zawsze umiała przeprowadzić swoją wolę, zarówno w interesach, jak i w życiu. A co z tym czasem, który spędziła za granicą? Tym wielkim kapitałem, który stamtąd przywiozła? Niektórzy dobrze poinformowani twierdzili, że odziedziczyła majątek po bogatym bankierze, za którego najpierw wyszła za mąż. A potem, właśnie tak, zabiła go. I nie tylko to. Czyż nie podporządkowała sobie Wilfreda Olaisena i czy nie usunęła go podstępem ze stoczni, żeby samej wszystko przejąć? Ta baba na pewno potrafiła więcej niż tylko grać w szachy i pijać poncz z możnymi sprawującymi władzę w Strandstedet.
Że też taka kobieta mogła mieć tak prawego syna, to przekraczało wszelkie pojęcie. A tymczasem on był i przewodniczącym, i doktorem, i zawsze był chętny do pomocy w razie potrzeby. Czyste błogosławieństwo było z tego człowieka i nie należało go za nic obwiniać. Widać było wyraźnie, jak chudnie z każdym mijającym dniem. Jak szarość powleka jego twarz, a siwizna przetyka włosy. Biedny człowiek, co miał taką matkę! I czyż życie pani Diny od samego dzieciństwa nie przyciągało śmierci i smutku?
Wielu pamiętało jeszcze historię o tym, jak jej matka, żona referendarza, straciła życie. Tak tragicznie, że strach było o tym mówić. O tym, jak będąc jeszcze małą dziewczynką, Dina wylała na swoją matkę kadź wrzącego ługu.
A jak sprawy się miały w wystawnym domu Olaisenów na wzgórzu? Wszyscy sądzili, że siostra Hanny, Sara, wprowadzi się tam i zajmie chłopcami w tym trudnym czasie. Ale ona sypiała w starej pracowni krawieckiej Hanny i krążyła pomiędzy domem Olaisenów, pracownią i hotelem Grand. Kuśtykając przez Været, często miała spuszczone oczy i nie zawsze podnosiła wzrok. Kiedy ludzie się z nią witali, odpowiadała grzecznie, tak jak zawsze. Ale kroki, które stawiała, jak gdyby nie miały celu. Wszyscy wiedzieli, że były sobie z Hanną bardzo bliskie. Ich rodzice i brat dawno temu wyjechali do Ameryki, a teraz Hanna nie żyła. Wilfred Olaisen i chłopcy stanowili jej najbliższą rodzinę. Ludzie uważali za więcej niż dziwne, że Sara się do nich nie wprowadziła.
*
Anna zajmowała się Karną w ciągu dnia. W ten sposób mogła również sprawować nadzór nad działalnością hotelu. Jakoś szło, bo musiało. Pewnego dnia Beniamin z o b a c z y ł ją, kiedy się zmieniali na dyżurze. Sprawiała wrażenie, jakby pod ubraniami nie kryło się żadne ciało. Jej oczy były pozbawione blasku.
– Kochana, dam ci napój wzmacniający – rzekł bez dalszych wyjaśnień.
Rzuciła mu szybkie spojrzenie i poszła do swoich zajęć. Później o tym zapomniał. A myśl powróciła dopiero następnego dnia.
Przyjmował pacjentów w gabinecie w doktorówce, a potem śpieszył na wizyty domowe. Na szczęście nie otrzymywał zbyt wielu wezwań w nocy. Parę razy musiał w ciągu dnia popłynąć na odległe wysepki. Nawet sam przed sobą nie przyznawał się, że dobrze było uwolnić się na kilka godzin. Uwolnić od w s z y s t k i e g o. Jakby z jakiegoś powodu czuł się winny.
W czasach przed pożarem przeżywałby całym sobą pełne światła lato na morzu. Czułby to proste zadowolenie z faktu, że ma sprzyjający wiatr. Cieszyłby go odgłos kadłuba prującego wodę. I głośne łopotanie, kiedy halsował na wiatr. A horyzont byłby dla niego wolnością, a nie grobem Diny.
Pewnego wieczoru przepływał obok wysepki, do której razem z Hanną wiele lat temu przybili w czasie sztormu. Oczyma wyobraźni zobaczył łódź, którą wciągnęli na ląd i odwrócili. Kamienie, które podpierały kadłub na tyle, że mogli wczołgać się pod niego i znaleźć tam schronienie. Ale to bezrozumne przeżycie w tamtym miejscu? Nie. Nie można go było usprawiedliwić ani wytłumaczyć niczym innym prócz tego, że Hanna i on już od dzieciństwa byli na siebie skazani. Zbyt późno zrozumiał, że ten wyrok był cięższy dla niej niż dla niego. A teraz dotknął też Annę. To on był sprawcą tego wszystkiego.
Jego dłoń mocno zacisnęła się na wiośle. Gwałtownie zmienił kurs. Łódź się przechyliła. Żagiel wydał krótki, pogardliwy dźwięk.
*
Pewnego popołudnia zaszedł do stoczni. Po kolei wymienił z każdym z mężczyzn uścisk dłoni, a oni ze wzrokiem wbitym w podłogę kiwali głowami, mamrocząc krótkie słowa kondolencji. Potem wspólnie z majstrem Jensenem ruszył przyjrzeć się prowadzonym pracom. W warsztacie maszyny o imponujących rozmiarach chodziły i huczały pod wysokim drewnianym sufitem wspartym na solidnych belkach stropowych. Odwiedził kuźnię i blacharnię, gdzie rozpoczęto budowę dodatkowego skrzydła, w którym miał się mieścić ogromny piec tyglowy.
– Czy sądzisz, że lepiej wstrzymać budowę? – zapytał majstra Jensena, przekrzykując hałas.
– Peder uważa, że wszystko idzie zgodnie z planem Diny. Ale ja przecież nie wiem, co stoi w księgach rachunkowych tam na górze.
– Czy Peder zna te wartości? – zapytał, kiedy wyszli z maszynowni.
– Wydaje mi się, że Peder wie wszystko, co potrzeba. Wspomniał, że o n a o s o b i ś c i e powiedziała, iż tego lata można zacząć budować pochylnię, ale teraz to pewnie nie wiadomo… Jak uważasz?
– Pochylnię? Ach, tak. Dużo mówiła o budowie nowej? Musimy wspólnie się nad tym zastanowić. Cieszę się, że w tych ciężkich czasach mam ciebie.
– Dziękuję – odparł poważnie Jensen. – Mamy dość roboty. Dwudziestu chłopa się tu uwija przy mniejszych i większych zadaniach. W tym półroczu mieliśmy piętnaście łodzi parowych i dwa klipry do przeglądu i naprawy. Ale to ona najbardziej chciała, żebyśmy zaczęli budować statki. Porozmawiaj z Pederem o liczbach. W tych sprawach o n a i o n byli niczym dłoń i rękawiczka, że tak to ujmę.
W biurze Diny znajdowały się starannie ułożone papiery, akty własności, korespondencja, listy zamówień, księgi rachunkowe. Widząc jej porządek, poczuł się jak mały chłopiec. Wielu rzeczy nie wiedział o swej matce. Albo przyjmował je za oczywistość. Między innymi to, że w interesach nie pozostawiała niczego przypadkowi. Był tak bardzo przyzwyczajony, że sama zarządza swoim majątkiem, iż nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłoby być inaczej. O tym, że w stosunku do takich ludzi jak Wilfred Olaisen potrafi być ostra i wyrachowana, wiedział doskonale. Zmusiła go do sprzedaży swojego udziału w stoczni, doprowadzając go najpierw do bankructwa. Jeśli coś się w tym Beniaminowi podobało, to to, że wzięła w karby tego człowieka, który wypędził z Hanny płód i pozbawił ją zdrowia.
Najważniejsze papiery znalazł w dużym, stalowym sejfie. Między innymi potwierdzenie, że spustoszone przez pożar Reinsnes i wszelkie prawa do niego zostały zapisane na Karnę, której opiekunem prawnym był obecnie on. Oraz dokument potwierdzający, że w swoim czasie Johan zrzekł się dziedzictwa po swoim ojcu, ponieważ przez lata studiował za duże kwoty otrzymywane na poczet tego majątku. Ale to nie było teraz ważne. Takimi sprawami miał się zająć adwokat Diny, bo uderzyło go to, że z prawnego punktu widzenia ta umowa być może nie miała mocy. Akurat w tej chwili to wszystko wydawało się nieistotne. Główny budynek w Reinsnes został doszczętnie spalony, a wszyscy zdążyli się już wyprowadzić. Raczej nie uda się przywrócić tam handlu. Kiedy zlikwidowano przystań dla parowca z powodu złych warunków portowych, a gospodarstwo podupadło na skutek wyjazdu Stine i Tomasza do Ameryki, wszystko zaczęło się rozpadać. Zniknęły żaglowce i łodzie rybackie, a wraz z nimi składzik i handel z Bergen. Zagrodnicy, służba, robotnicy. Dina powróciła z zagranicy z kapitałem, ale było już za późno. Nowe czasy bezlitośnie ograbiły Reinsnes, a wszystko przeniesiono do Strandstedet. Cała rodzina Grønelvów została tym dotknięta. Wszystko wydarzyło się w czasach już po jego powrocie z Kopenhagi, kiedy przybył tu jako lekarz z małą dziewczynką w ramionach. Wiedział, że niewiele był w stanie uczynić, aby temu zapobiec. Co prawda Johan od czasu swego powrotu z Ameryki mieszkał w Reinsnes niczym pustelnik, ale Beniamin nie znalazł w tej kwestii żadnej umowy określającej prawa i obowiązki.
Rozsiadł się w fotelu biurowym Diny. Odszukał klucz pasujący do szuflady w biurku. Jego spojrzenie spoczęło na sfatygowanej, zawiązanej na sznurek teczce. Kiedy z wahaniem ją otworzył, znalazł w środku list bez koperty. Najpierw pomyślał, że nie ma prawa go czytać. Potem dotarło do niego, że jest jedyną osobą, która ma takie prawo.
Charakter pisma należał do Johana. List był wielokrotnie składany i miał podniszczone brzegi. Brakowało nadawcy i adresata.
_Chcę, żebyś to wiedziała. To ty jesteś powodem mojego powrotu. To z twojego powodu mieszkam tutaj samotnie. Więc przyjdź do mnie, gdy będziesz potrzebowała komunii. Amen._
Beniamin siedział z kartką w dłoni. Czy był zaskoczony? Nie. I powziął postanowienie. Rozmowę z Johanem o dziedzictwie w postaci Reinsnes trzeba odłożyć. Podobnie jak oskarżenie go o to, że skłonił Karnę do wygłoszenia tej makabrycznej mowy pogrzebowej. Odkrycie, że wszystko ma swój czas, w zasadzie stanowiło ulgę.Johan buduje ołtarz
Można było mieć uczucie, że czas zatrzymał się w chwili, gdy był świadkiem, jak trumna z ciałem Diny osuwa się w głębinę. Tak się jednak nie stało. I jakby w kolejnym akcie szyderstwa, nastał lipiec. Gdy tylko wszystko się zakończyło, Johan popłynął z powrotem do Reinsnes. Zabrał ze sobą na kilka dni paru mężczyzn ze stoczni, żeby pomogli mu trochę posprzątać po pożarze. Ale niewiele to dało. Czarna od sadzy pustka po tym, co kiedyś stanowiło jego dzieciństwo, teraz stała się ramami dla jego życia. Trzeba było po prostu się przyzwyczaić. Albo wyjechać. Ale Johan postanowił, że nie ma już niczego, od czego chciałby uciec.
Oficynę płomienie oszczędziły, gdyż w tym dniu nie wiało. Była dla niego dostatecznie duża, a łódka Diny pozwalała mu poruszać się swobodnie. W dwóch starych szopach na łodzie leżały niezliczone stare łódki w różnym stanie, ale ta należąca do Diny była najlepsza. Dawno już minęły czasy, kiedy pływając samotnie, czuł się jak nieudacznik. Ale pamiętał, jak kiedyś w młodości Dina dokuczała mu, że jest takim beznadziejnym żeglarzem. Zraniła go tym w sposób, o którym nigdy nie zapomniał. Ale nosił w sobie tę urazę w milczeniu. Młodzi mężczyźni czują się zranieni częściej, niż chcieliby to przyznać. A kiedy teraz, po kilkudziesięciu latach w Ameryce, osiedlił się tutaj samotnie, jakoś dawał sobie radę. Oczywiście, odrobina ćwiczeń była niezbędna. Johan nigdy nie był mężczyzną obdarzonym praktycznymi umiejętnościami, ale rozwinął w sobie upór, który czasami nawet jego samego zdumiewał.
Przez pierwsze dni unikał spoglądania na miejsce po spalonym domu. Ale po pewnej nocy, w czasie której padał ulewny deszcz i wiał wiatr, wygrzebał z szopy na łodzie buty rybackie i wszedł w błotnisty popiół. Nie było tam już żadnych szczątków. Woń spalonego mięsa najwyraźniej unosiła się tylko w jego głowie. Zwęglone bale leżały porozrzucane dookoła, a nad wszystkim, niczym okopcone pale totemiczne, górowały trzy kominy. Nie było widać żadnych mebli, części serwisu ani innych przedmiotów, które warto byłoby podnieść. Żeliwne garnki i paleniska, piece kuchenne, reprezentacyjny piec kaflowy i metalowe przybory, wszystko leżało popękane i zmienione nie do poznania przez wysoką temperaturę albo na skutek upadku z piętra. Kawałki szkła i kryształów, pozbawione swej formy, porozrzucane w miejscach, o których zadecydowały płomienie – połyskiwały tu i ówdzie w morzu błota.
Oczyma duszy znów ujrzał _inferno_ płomieni, a chodząc tak dookoła w poszukiwaniu najdrobniejszych odprysków swojego dzieciństwa, ciągle jeszcze czuł na twarzy gorąc. Nawet sztachety w płocie okalającym ogród, podobnie jak i sam ogród, także były wypalone. Sprzątanie tego zajmie całe lato. I po cóż było to porządkować? Kto miałby to robić? On?
Kiedy stał, czerpiąc wodę ze studni, przyszło mu nagle do głowy, że zamiast siedzieć przy Karnie, zamiast modlić się za nich wszystkich w tym strasznym czasie, krążył tutaj samotnie dookoła, snując praktyczne myśli o przyszłości, która być może nigdy nie miała nadejść. Zamknął oczy i wetknął dłonie pod wodę, a potem oblał nią sobie twarz, trzymając usta otwarte. Smakowała dymem i żeliwem. Mimo to pił łapczywie.
Kiedy otworzył oczy i przetarł twarz rękoma, ujrzał nagle swoją matkę, Ingeborg, stojącą pod spalonym modrzewiem w dole ogrodu. Zobaczył, jak schyla się nad miejscem, w którym kiedyś rosła zielona trawa. Widział, jak unosi dłoń, aby pogłaskać swojego czarnego kota. Delikatnie. Zobaczył, jak na krótką chwilę sztywnieje, a potem jak gdyby przewraca się zwrócona w jego stronę i zamiera w bezruchu. I w chwili, gdy zrozumiał, że już się nie podniesie, wszystko wokół niego okryła czerń. Jasna, letnia suknia obszyta koronką przy dekolcie i rękawach. Włosy, których nie zdążyła zapleść. Buty, które, chodząc, trochę wykoślawiła i rozciągnęła, tak że spiesząc wcześnie rano za potrzebą, wystarczyło tylko wsunąć w nie stopy.
Starzejący się pastor Johan Grønelv stał tam, ciągle jeszcze nie wiedząc, po przeżyciu całego swojego życia, jak uwolnić się od tego widoku. Właśnie dlatego, że tak całkowicie go wyparł.
Był dzieckiem kochanym i rozpieszczanym przez swoją matkę Ingeborg, która miała dobrze ponad czterdzieści lat, kiedy stał się jej pierworodnym. Po jej śmierci został otoczony opieką babki Karen, a sporadycznie swoją uwagę poświęcał mu także ojciec Jakub.
Johan miał dwadzieścia lat, choć ciągle jeszcze nie znał życia, kiedy wezwano go do przyjazdu ze szkoły do domu, żeby uczestniczył w ślubie swojego ojca z niespełna szesnastoletnią Diną. Tą nieprzewidywalną siłą, która odtąd już zawsze miała go szarpać.
Studia w Kopenhadze, posługa pastorska i kilkadziesiąt lat w Ameryce nie wymazały z niego pożądania, jakie zawsze odczuwał w stosunku do żony swego ojca. Przez całe życie zdawał sobie sprawę, że łamie Boże przykazanie, lecz nie był zdolny do żalu z tego powodu. Dina wpłynęła na sposób, w jaki postrzegał samego siebie i świat. Nie będąc obecną fizycznie, powoli, acz nieubłaganie, pozbawiła go potrzeby przeciwstawiania się grzechowi.
To, że już nie żyła, nie mogło niczego zmienić. Dla niego wcale nie odeszła. Nie przeszkadzało mu, że to nowa faza młodzieńczej ucieczki od rzeczywistości. Na swój sposób pastor, którym w środku ciągle był, otrzymał wreszcie osobiste powołanie.
*
Johan popłynął do Strandstedet, żeby porozmawiać z Beniaminem. Zaproponował, żeby wysłać kilku mężczyzn do posprzątania pogorzeliska i posiania na nim trawy. Żeby zmienić je w miejsce pamięci. Ale Beniamin wpatrywał się w niego pustym wzrokiem zupełnie oszołomiony. Powtarzał tylko, żeby spróbował skłonić Karnę do mówienia. Żeby pomógł jakoś z tym wszystkim dalej żyć.
I Johan naprawdę usiłował porozmawiać z Karną. Siedziała przy oknie w izbie w prywatnej części hotelu i nie chciała ani na niego spojrzeć, ani się odezwać. W chwili, gdy ją zobaczył, uświadomił sobie, do wyzwolenia jak wielkich mocy się przyczynił. Padł na kolana przy krześle, na którym siedziała, i modlił się na głos do Najwyższego. Ale żadna odpowiedź nie nadeszła. A Karna nie spojrzała na niego, oplatała jedynie wokół palca frędzle swojego szala, wpatrując się przy tym w coś widniejącego w oddali ponad domami lub rozciągającego się nad Vågen.
Kiedy miał wychodzić i chciał ją przytulić, strząsnęła go z siebie jak obcy płaszcz. Właśnie, pomyślał sobie, jak o b c y p ł a s z c z.
Mając przeciwny wiatr, żeglował jeszcze gorzej niż zwykle, więc postanowił powiosłować do Reinsnes wzdłuż brzegu. W wiosłowaniu też nie był najlepszy. Ale jakoś mu szło. Wynajął czterech mężczyzn do posprzątania pogorzeliska. Mieli przybyć już następnego dnia.
*
Piwnica na wina zapadła się pod spalonym domem. Robotnicy byli zdania, że najprościej będzie zasypać ją ziemią razem z pozostałą częścią piwnicy i wyrównać teren. Ale Johan polecił im odkopać piwnicę z winami. Mężczyźni uznali tę pracę za bezsensowną. Mamrotali coś pod nosem, wymieniając znaczące spojrzenia.
Ale on nie zwracał na to uwagi. Pomagał przy robocie i sprzątał tak, że popiół i ziemia aż unosiły się dookoła. Odkopał wszystko, aż pojawiła się łupkowa podłoga i światło omiotło kamienne ściany.
Znaleźli siedem całych, nieuszkodzonych butelek wina należących do Diny. Ostrożnie, jakby trzymał niemowlęta, przeniósł je do oficyny. W miejscu, które kiedyś było magazynem, znalazł, ułożone w skrzynkach na stole z desek, tegoroczne sadzeniaki. Jak za sprawą cudu wciąż stały pod zwalonymi deskami podłogi na piętrze. Blade oczka ziemniaków wpatrywały się w niego szyderczo znad brzegu skrzynki.
Przypomniał sobie, jak kpiła z niego, kiedy ostatnio przypłynęła tutaj samotnie ze Strandstedet. Zaledwie kilka tygodni wcześniej. Miała w końcu sprawę do załatwienia, na wypadek gdyby ludzie dziwili się, że siedzą tutaj we dwoje. Tylko czy ją w ogóle obchodziło, co mówią i myślą ludzie? Zapewne nie. Sprawa w każdym razie polegała na tym, że miała wybadać, czy da się, tak jak dawniej, zanim stąd wyjechała, urządzić w Reinsnes przyjęcie dla rodziny i przyjaciół z okazji nocy świętojańskiej.
Musieli zejść do piwnicy i sprawdzić, co pozostało ze starych win. Otworzył właz w kuchennej podłodze, a ona, trzymając lampę, zeszła pierwsza. Przeszukali magazyn, w którym było wychodzące na podwórze okienko z żelazną kratą. Kiedy lampa przewróciła się na stół zastawiony skrzynkami kiełkujących ziemniaków, Dina zaśmiała się swoim mrocznym śmiechem.
– Jesteś marnym dzierżawcą Reinsnes, mój drogi Johanie. Wkrótce noc świętojańska, a ziemniaki ciągle nie zostały posadzone.
A co on na to odrzekł? Czy w ogóle zdążył odpowiedzieć? Bo to właśnie wtedy, zanim otworzyli drzwi do okrytej całkowitą ciemnością piwniczki na wina, właśnie wtedy jej dotknął? A może tylko myślał, że tego pragnie? Czy to ona dotknęła go pierwsza? To w piwnicy z winami skończyli. Albo zaczęli. Po tych wszystkich latach. Nie pamiętał, jak do tego doszło. Tylko ruch jej dłoni, kiedy zdecydowanym gestem odstawiła lampę na kamienną podłogę, zanim opletli się ramionami.
Polecił mężczyznom ułożyć pomost z desek nad dziurą, gdzie kiedyś była piwnica na wina, i zrobić drzwi oraz schody prowadzące do tego miejsca. Spoglądali na niego w zdumieniu, ale zrobili, jak kazał. Zajęło to tylko dwa dodatkowe dni, a on zapłacił im gotówką, zanim odpłynęli. I znów został sam, jeśli nie liczyć dzikich zwierząt i ptaków.
Siedział na skrzynce z winem i usiłował oszacować wzrokiem, w którym miejscu ich ciała się odnalazły. Przeżywał to od nowa. Bezwiednie się uśmiechał. Potem odszukał na pomoście starą marynarską skrzynię i za pomocą liny do cumowania wciągnął ją na wzgórze. Spuścił do piwnicy, ulokował w wybranym miejscu i ustawił na niej lampę. Rozsyłała cienie po surowych, kamiennych ścianach.
Potem poszedł do oficyny i nałożył ornat oraz kryzę. Bez Biblii, za to z butelką wina i dwoma kieliszkami zabranymi z kuchni w oficynie, zszedł pod świeży strop ułożony z desek. Lampa stała, rozświetlając ołtarz. Woń pożaru, popiołu i wilgotnej ziemi nie przeszkadzała mu już tak bardzo. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja.
Teksty znał na pamięć, nie potrzebował księgi. Poświęcił miejsce pamięci Diny Grønelv. Siła i brzmienie własnego głosu zaskoczyły nawet jego samego. Może wreszcie stał się pastorem promieniującym autorytetem? Potem otworzył butelkę, z której etykiety nic już nie można było odczytać, i napełnił oba kieliszki. Z uśmiechem, rzadko goszczącym na jego twarzy, stał, wznosząc toast w stronę kamiennej ściany. Drugi kieliszek przez chwilę stał nieruszony. Potem wypił również jego zawartość. Wino nie zostało zdekantowane i miało dziwnie ostry, pełen kurzu posmak, ale nie było kwaśne.
Fizycznie ciała Diny nie było przy nim, to jasne. Ale w radzeniu sobie z tym miał długie lata praktyki.KSIĘGA DINY
Herbjørg Wassmo
1 tom Trylogii o Dinie
Dzika, namiętna i mroczna opowieść o niepokornej kobiecie łamiącej wszelkie zakazy.
„Jam jest Dina, zabijam tych, których kocham” – mówi tytułowa bohaterka. Śmierć towarzyszy Dinie nieustannie, jest oswojona, bliska jak duchy zmarłych, które często ją nawiedzają. Dina żyje na pograniczu dwóch światów. Zafascynowana przemijaniem i sztuką unicestwiania, naznaczona piętnem śmierci.
_Księga Diny_ jest kontynuacją najlepszych rozdziałów w norweskiej tradycji literackiej. To książka pod każdym względem niezwykła – pełna napięcia i zabawna, przejmująca w opisach dramatycznego losu bohaterki. Dina nazywana przez autorkę amazonką i wojowniczką, wilczycą i olbrzymką, pozostaje przede wszystkim głęboko zranionym dzieckiem, którego uczucia uległy dewiacji w wyniku strasznych przeżyć.
*
„Pełna humoru książka w zachwycający sposób przywołująca miejsca i wrażenia. Można ją wręcz poczuć i posmakować.”
– _Daily Telegraph_ (Wielka Brytania)
„Genialność tej książki zawiera się w niezwykle poruszającym portrecie kobiety na zawsze uwięzionej we własnej przeszłości.”
– _Los Angeles Times_ (USA)SYN SZCZĘŚCIA
Herbjørg Wassmo
Tom 2 Trylogii o Dinie
Matka zabija swojego rosyjskiego kochanka. Świadkiem morderstwa jest jej jedenastoletni syn. Nie może on nikomu powiedzieć prawdy o tym, dlaczego wrzos koło mężczyzny zabarwił się na czerwono. Jednak pytań bez odpowiedzi jest więcej: Czy świadek jest winny? Czy milczenie jest kłamstwem? Czy matka ma prawo poświęcić kogo tylko chce?
Powieść ukazuje Beniamina, syna Diny z Reinsnes i jego okres dojrzewania od chłopca do mężczyzny. Bohater poszukuje Diny w Berlinie, ale także w kobietach, które spotyka: żonie grabarza z Tromsø, Karnie ze szpitala polowego przy Dybbøl oraz córce profesora, Annie, która jest zaręczona z jego najlepszym przyjacielem.
*
„Nowa, wielka Wassmo.”
– Tinic Talén, _VG_
„Opowieść o Beniaminie staje się czymś więcej, niż tylko legendą. Wassmo przedstawia własną fikcję oraz bawi się nią.”
– Linn Ullmann, _Dagbladet_DZIEDZICTWO KARNY
Herbjørg Wassmo
Tom 3 Trylogii o Dinie
Karna jest córką Beniamina, osieroconą przez matkę. To poważne, dziwne dziecko, które pięknie śpiewa. Cierpi na tzw. „wielką chorobę”. Ataki epileptyczne dają jej szczególne miejsce w małej społeczności, w której dorasta. Dzięki temu nawiązuje wyjątkowy kontakt z babcią Diną, na długo przed jej powrotem do Reinsnes.
Powieść przedstawia północno-norweskie społeczeństwo, w którym w latach 70. i 80. XIX wieku dokonywały się znaczące przemiany. Opowiada także o tym, co się kryje w ludzkim sercu, o wyborze i zdradzie oraz o miłości. Karna przedwcześnie doświadcza zdrady ojca oraz musi zmierzyć się z ciężkim dziedzictwem, którego sama nie jest w stanie udźwignąć.
*
„Wassmo już wiele razy wcześniej, z wielkim oddaniem opisywała wybrzeże północnej Norwegii. Jest niczym miejscowy przewodnik – także wtedy, gdy cofa się ze swoją opowieścią w czasie.”
– Øystein Rottem, _Dagbladet_
„«Dziedzictwo Karny» dopełnia wcześniejsze powieści i doskonale zamyka trylogię.”
– Hans H. Skei, _Aftenposten_