- W empik go
Ten stary złodziej. Benek Kwiaciarz - ebook
Ten stary złodziej. Benek Kwiaciarz - ebook
Zbiór wczesnych opowiadań Marka Nowakowskiego z debiutanckich tomów Ten stary złodziej (1958) i Benek Kwiaciarz (1961). Ówczesna krytyka literacka zwracała uwagę na nowatorstwo tematu i kompozycji – środowisko marginesu społecznego i prostych mieszkańców podmiejskich osiedli zostało przez autora sportretowane bardzo realistycznie, ale bez ocen i moralizowania.
Opowiedziane historie zdają się nie mieć pointy. Być może, dlatego do dziś tak silnie intrygują i zapadają w pamięć. Czytane obecnie, zyskują dodatkowy walor – są „fotografią” polskiej rzeczywistości lat tuż powojennych. Pozwalają wyobraźni przenieść się w niepiękny, ale urzekający świat, który bezpowrotnie minął.
Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0277-9 |
Rozmiar pliku: | 626 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na Annopolu doliniarze powiadają: „Wspólnik jest jak brat”.
Było ich trzech. Chodzili razem na roboty.
Wpadli, spaskudziwszy pewien zarobek, zdaje się, mieszkanie „ciepłego” doktora.
Tego wieczoru w aresztach panowało przepełnienie. Zawieziono ich autem na peryferie miasta, do malutkiego komisariatu. Rozziewany dyżurny wpisał do książki zatrzymań. Pokiwał głową na wskazówki konwojentów. Wpatrywał się przez chwilę w ćmę wirującą przy żarówce. Przetarł kułakiem zaczerwienione oczy i kazał zaprowadzić ich na dół.
Wbrew przepisom znaleźli się razem. Celka była mała i ciemna. Połowę powierzchni zajmowała drewniana nara. Najmłodszy z nich, zwany Kaczorem, roześmiał się u drzwi.
– Klops, ale razem – powiedział.
Dwaj pozostali dostrzegli w mdłym świetle, sączącym się z korytarza, jego twarz rozbawioną, twardą. Ten w kraciastej marynarce szukał czegoś za podszewką kieszeni. Wygrzebał kilka połamanych i skruszonych papierosów. Wybrał najlepszego. Zapalił o niewielki kawałek siarczanej trzaski, chciwie wciągnął dym. Patrzył w twarz najstarszego, Władka Gałusa. Gałus przesunął ręką po zabłoconej narze.
– Twarda – mruknął, zastanowił się i dodał – znów trzeba kimać na twardym.
Kaczor usiadł na deskach, skrzyżował nogi i oparł się o chłodną ścianę. Ten w kraciastej marynarce podniósł zardzewiałą pokrywę kibla. Zajrzał z odrazą.
– Dawno nieużywany. – Splunął do środka.
Gałus stał nieruchomo w przestrzeni rozjaśnionej światłem płynącym z korytarza. Był to chłop już stary, o rzadkich włosach. Wąskie usta długą linią przecinały spoconą twarz.
„Zawsze się poci” – zdziwił się Kaczor.
Na schodach, prowadzących do aresztu, rozległ się hałas. Tupot kroków. Głuchy odgłos, zapewne padającego ciała. Głosy zbliżały się.
– Za Boga nie wejdę! Nie, nie! – chrypiał ktoś.
– Wejdziesz, wejdziesz – rozciągliwy i zdyszany głos tryskał tajoną pasją.
– O rany, za co!?
Potem ucichło.
– Dołożyli klientowi – stwierdził Kaczor.
– I już siedzi w puszce – dodał ponuro Gałus. Usunął się ze smugi światła. Teraz widać było tylko ciemną postać i zmienny błysk oczu. – Mój brat – powiedział – też był wielki kozak. Nie pękał nigdy. Kuli go tylko w amerykanki…
– Co z nim? Kaczor poruszył niecierpliwie ręką.
– Będzie rok jak wykitował… na miechy.
„Po co o tym gada?” – zastanowił się ten w kraciastej marynarce. Powoli zdjął z siebie amerykański ciuch. Złożył w poduszkę i rzucił na skraj drewnianego łoża. Był zły i senny.
Kaczor obmacywał swe wiśniowe buty. Przetarł rękawem do połysku, skończywszy, rzekł:
– Jeszcze niekiepskie. – Uśmiechnął się do tych butów jak do lustra.
Zapadła cisza. Gałus oddychał świszcząco, ciężko. Kaczor przygładził pokręconą i szorstką czuprynę. Lubił ją w dotyku.
– Niedługo zetną – przerwał ciszę.
– Dlaczego? – zainteresował się bezmyślnie ten w kracie, wytrącony z drzemki. Zamiast odpowiedzi Kaczor zagwizdał przenikliwie.
Gałus wysunął rękę do światła, zacisnął palce i powoli wyprostował, jakby z zadowoleniem przypatrując się tej czynności. Nie podnosząc wzroku, zaczął:
– U mnie już siódmy raz…
Kaczor poruszył domyślnie głową.
– Recydywa.
– Przed wojną jeszcze – ciągnął Gałus – to była Daniłowiczowska.
– Teraz ani śladu – wtrącił ten w kracie.
Gałus obnażył rękę do łokcia. Była wyschnięta, rzadko owłosiona, pokryta wyblakłymi tatuażami.
– Stamtąd – powiedział.
Przysunęli głowy.
Nad przegubem rysował się kształt przypominający kielich, karta z wyraźnym asem treflowym i dwa noże. Półkolisty napis „To mnie gubi” okalał ten stary wzorek.
– Słabo kłute – ocenił Kaczor, marszcząc krostowate czoło.
Sam miał ładne, solidnie wykonane tatuaże. Robił mu Jojny, najlepszy na Gęsiówce artysta.
Gałus spuścił rękaw. Począł chodzić. Tego spaceru wychodziło ledwie cztery kroki. Od kibla do drzwi. Ponad siedzącymi cień jego poruszał się niepokojąco na ścianie.
Wodzili wzrokiem, poruszając głowami.
Chodził szybko więziennym, nerwowym sposobem. Zadyszał się i oparł plecami o drzwi. Zaskrzypiały leciutko. Zadarł głowę, wpatrując się w małe okienko zagubione pod sufitem.
– Cholernie ciepła noc – burknął.
Kaczor ziewnął i też podniósł głowę.
– W taką noc – powiedział – dziwki są najłatwiejsze.
Z kąta nary długie westchnienie. Ten w kraciastej marynarce jeszcze nie spał. Z zewnątrz przybiegł do nich stłumiony głos syreny. „Wedel” – uśmiechnął się Kaczor. W Wedlu miał dziewczynę. Ułożyli się do snu, podkurczając nogi. Na twardym czas wlókł się wolno. Kaczor przypomniał sobie tę z Wedla. Pierwszy raz dała w gębę, lecz nie ustąpił. Potem pomyślał o innej, też fajnej dziewczynie. Zdawało mu się, że przeleżał do północy. Powiedział w ciemność:
– Pierwsza noc najgorsza. – Pragnął usłyszeć czyjś głos. Bolały nogi. Przewracał się, nie mogąc obrać wygodnej pozycji. Nie był pewien, czy oni już śpią, więc powtórzył: – Najgorsza…
– Zamknąłbyś gębę – głos Gałusa brzmiał głucho. – Budzisz… zamknij się – zawarczał jeszcze.
Teraz Kaczor był pewien, że stary nie spał. „Więc o co mu chodzi?”. Manewrując zdrętwiałą nogą, zaśpiewał na złość. Śpiewał fałszywie. Próbował ciągnąć, lecz wychodziło ochryple.
Ten w kraciastej marynarce zachichotał. Kaczor brnął przez drugą zwrotkę.
– Jam… złodziej, czarodziej, przede mną wielki, otwarty jest świat, w niejednej ja ciurmie…
Gałus szybko zlazł z desek. Stanął przy kiblu, znacząc ciemność jeszcze ciemniejszą bryłą swej postaci. Walnął nogą w drzwi. Uderzenie rozległo się spłoszonym echem po piwnicznym korytarzu. Gdy już wygasło, krzyknął:
– Ty, czarodzieju! – Po namyśle powtórzył: – Ty… ty, ty. – Znieruchomiał. Potem już spokojnie wyjaśnił: Nerwy, stare nerwy.
Kaczor śmiał się bezgłośnie.
Gałus postękując, ułożył się na deskach. Oddech miał trzeszczący. Wkrótce zachrapał.
„Szybko”- pomyślał sennie Kaczor. Obracał w myśli to słowo coraz leniwiej, coraz wolniej, wreszcie utknął na środkowej literze.
Z okienka spłynął blady świt. Jeszcze spali. Ten w kracie z rozdziawioną gębą, Kaczor zwinięty w kłębek i Gałus pojękujący dziwacznie.
Ktoś szedł korytarzem. Podkute buciory. Zatrzymał się. Zgrzyt klucza w zamku, jękliwy jak płacz dzieciaka, który dostał po tyłku. Ciężkie okute blachą drzwi rozwarły się szeroko.
Pierwszy zerwał się Kaczor. Przetarł zapuchnięte oczy i wykrzyknął przeciągle:
– Pobudka!
Wspólnicy zerwali się ogłupieni krzykiem. Milicjant uśmiechnął się szeroko. Uśmiech znaczył policzki zalotnymi jak u dziewczyny dołeczkami. Gębę miał wesołą. Młody. Rosły. „Powiodło mu się” – pomyślał zawistnie Kaczor. Dostrzegł srebrną obrączkę na palcu. -„Powiodło mu się z kobitą”. Milicjant obrzucił ich uważnym spojrzeniem. Znów się uśmiechnął.
– Spało się jak w puchu?!
– Tylko łóżko brudne.
– Może wyszorujecie?
– Po co? – warknął Gałus, dławiąc się astmatycznym kaszlem.
Milicjant przygładził zmoczone, przylepione jak hełm włosy. Już za drzwiami powiedział:
– Zaraz będzie kawa.
– Kawa – powtórzył w zamyśleniu Kaczor. Patrzył na twarz Gałusa. Nigdy właściwie nie zwracał na nią uwagi. Stara i wszystko. Gałus gębę miał szarą i zmęczoną. Pod oczyma żółte torby. „Stary urke” – pomyślał Kaczor, dumny z takiego wspólnika. Zauważył, iż ręce Gałusa drżą nieustannie, denerwująco. Ta wpadka rozkleiła go – był pewien. Uczuł niepokój podskakujący do gardła. Z okienka przybiegł babski głos:
– Józiu, nie zapomnij bułek!
Okienko wychodziło na podwórze kamienicy. Widać było szary kawał przeciwległej ściany.
Ożywili się:
– Bułki… – zastanowił się ten w kracie.
– Stara – burknął Kaczor. Myślał o kobiecie, która wołała na chłopca.
Gałus westchnął. Oczy jego były rozbiegane, płoszyły się. Spotkawszy spojrzenie Kaczora, wyjaśnił śpiesznie:
– Reumatyzm, łamie w kościach. – Podciągnął opadające spodnie. Mruknął: – Źle, że zabierają paski. – Był bardzo chudy. W jego gaciach zmieściłby się jeszcze jeden taki. Wyciągnął rękę i zasłuchał się.
– Tramwaj – powiedział szeptem – na pewno „dwójka”. Jedzie pod sam dom… do mnie.
– Gdzie tam tramwaj – przeciął Kaczor – stąd nie słychać.
Na wierzchu dłoni Gałusa widać było półksiężyc z gwiazdami. Też bardzo wyblakłe. Kaczor policzył gwiazdy. Trzy.
Gałus potarł policzki. Zachrzęścił zarost.
– Nim wezmą – mówił – każemy sobie fryzjera. Ładnie ogoli. – Westchnął, jakby tęskniąc za fryzjerem.
Kaczor spojrzał nań podejrzliwie i też potarł policzki. Miał zarost nikły – puszek prawie. „Może stary kpi?”. – Przygładził pogniecioną klapę. Splunął na dłoń, próbując rozetrzeć załamania. Dostrzegł wiele plam. Spoglądając na największą, zajmującą pierś, powiedział marzycielsko:
– To było w „Smakoszu”.
Ten w kracie, który zalał się wtedy, podniósł głowę – uśmiechnął się głupawo. To on zrobił Kaczorowi tę plamę.
Na schodach zabębniły kroki. Rumiany milicjant stanął w progu.
– Panie starszy – powiedział z uśmiechem – na przesłuchanie.
Gałus ostrożnie obmacywał obwisłe policzki.
Milicjant pokiwał głową.
– Wyjaśni się, wyjaśni… grunt się nie przejmować – powiedział przyjaźnie. Gałus dźwignął się powoli z desek. Wyszedł z pochyloną głową. Patrzyli z tępą uwagą w obite blachą drzwi. Kroki oddaliły się.
– Zakapuje – powiedział Kaczor. Splunął. Trafił w futrynę okienka. – Na pewno zakapuje. Rozkleił się.
Ten w kracie burknął:
– Rok nie wyrok, dwa…
– Będzie więcej – przerwał Kaczor.
Ten w kracie począł przeszukiwać zakamarki podszewki. Na dłoń szeroką jak łopata wytrząsnął nieco tytoniu.
„Miał twarz takiego, co sypnie” – Kaczor przypomniał sobie twarz wychodzącego Gałusa. Fałdami zwisająca twarz. „Do końca sypnie, do końca!”. – Z desperacją machnął ręką.
– Uważaj – warknął ten w kraciastej marynarce – tytoń. – Ostrożnie skręcał papierosa.
Z podwórka doleciał hałas. Pisk. Śmiech.
„Może już gada ze śledczym – rozmyślał Kaczor. – W tym pokoju jest biurko, w kącie zielona szafa. Protokólik. Śledczy zapisuje skwapliwie. Uśmiecha się. Pociesza”.
Ten w kraciastej marynarce dopalał już papierosa, gdy Kaczor odezwał się:
– Trach! Podpisał.
Minęła godzina, może więcej, kiedy rozróżnili na korytarzu kroki. Energiczne, szybkie – należały do milicjanta. Powłóczące – to szedł Gałus. W drzwiach zakaszlał ciężko. Krztusił się, wybałuszając oczy.
Drzwi trzasnęły ciężko.
Gałus rozejrzał się, westchnął:
– Ale tam gorąco…
Mówiłby więcej, lecz dostrzegłszy twarz Kaczora, przerwał. Kaczor uderzył krótkim sierpem. Trafił w nos. Głowa Gałusa obiła się o drzwi.
– Łachudro – wykrztusił Kaczor. Ten w kraciastej marynarce zaszedł z boku i machnął też.
Gałus mamrotał coś, prychając jak kot. Nie zrozumieli. Upadł. Grzebał się na betonie. Rybio otworzył usta. Pięść Kaczora wyciągnęła go równo przy kiblu. Zakrył twarz. Kopnęli parę razy. Stękał, mocno zacisnąwszy palce na oczach. Przestali tłuc.
Kaczor spoglądał na leżącego, powiedział dysząc:
– Charakternie zrobione, sam chyba wiesz najlepiej.
Ten w kracie odgarnął włosy. Ręce wytarł o spodnie.
– Zapaliłbym – powiedział ochryple. Zwrócił twarz do drzwi. – Idzie gliniarz – szepnął.
Zasłonił Gałusa, który leżał spokojnie. Wpatrywał się jednym okiem w ścianę. Drugie, sino zapuchnięte, przymknął. Z nosa szedł ślad krwi aż pod brodę. Wyglądał wstrętnie. „Jak rozpracowany kapuś” – pomyślał ten w kracie.
Milicjant mocował się z zamkiem. Szarpał. Klął. Przestawał. Wtedy posłyszeli cichy, lecz wyraźny szept z betonu.
– To po was. gadajcie, jak umówiliśmy się, ja nic więcej nie powiedziałem…
Ten w kraciastej marynarce spojrzał na Kaczora. Kaczor oglądał dłonie pokryte grubymi żyłami. Drzwi uchyliły się.
– Następny do golenia – powiedział milicjant z uśmiechem. Widać ich twarze były dziwne, gdyż przestał się uśmiechać i tylko skinął na Kaczora.
Ten w kraciastej marynarce zaklął szpetnie. Został sam z Gałusem, któremu wciąż ciekła krew z nosa. Zerknął ukradkiem. Dostrzegł na opartej o kibel dłoni starego zabłocony ślad po obcasie. „Jego czy mój” – zastanawiał się. Wyciągnął złożoną starannie chustkę. Była śnieżnobiała, nieużywana. Przed wpadką wziął z domu.
– Wytrzyj się – powiedział niewyraźnie. Śledził palce Gałusa wolno bębniące w pokrywę kibla. Zdawało mu się, że Gałus skrzywił się boleśnie. – Wszystko przez tego gówniarza – dodał szybko – ja od razu wiedziałem, że ty nie… – nie wiedział, co powiedzieć dalej.
Bębnienie w kibel ustało. Gałus syknął, dotykając wargi.
– Piecze… Ty też niekiepsko bijesz – wskazał na spuchnięte, burakowego koloru ucho.
– Iii – zwątpił ten w kracie. – Pary w łapie to ja nie mam.
– Masz, masz – nie zgodził się Gałus.
Ten w kraciastej marynarce usiadł na brzegu nary. „Leży jak w łóżku po wielkim pijaństwie” – stwierdził, patrząc na beton. Gałus unosząc głowę, odezwał się leniwie:
– Dobrze, że tego wszystkiego z moją gębą nie zrobiliście przed… Na górze jest moja kobita. Piecze – znów syknął i leciutko musnął wargę.
Ten w kraciastej marynarce pokręcił przecząco głową. Wiedział, że przed na pewno nie zrobiliby tego.
– Piecze jak cholera – stęknął Gałus.
– To on cię tak załatwił – pośpieszył z wyjaśnieniem ten w kraciastej marynarce. Palce zacisnął na jednym guziku marynarki. Pociągnął silnie. Guzik ustąpił wraz z kawałkiem materiału w delikatną niebieską kratę…Drewniaki… albo dziewczyna kapusia
– To był kiedyś dobry urke – powiedział niższy z mężczyzn – i charakterny jak mało kto.
– Uhm… – mruknął chudy o twarzy małej i trójkątnej; suwał dłonią po lepkiej ceracie.
Knajpa już pustoszała. Barmanka spoglądała nieprzyjaźnie. Chudy wysączył chciwie odrobinę piwa.
– Ostatnio – odezwał się, nie przestając poruszać dłonią – siedziałem z nim pod jedną celą… on ciągle biegał z językiem do naczelnika. Wspólników sypał. Była z niego straszna kurwa – zakończył i ścisnął dłoń.
– Straszna… – powtórzył niższy przeciągle.
Z zewnątrz ktoś walnął w drzwi. Brzęknęły przejmująco szyby.
– Psiakrew – mruknęła barmanka.
– A dziewczynę ma dobrą – szepnął chudy, obgryzając uporczywie paznokcie. Dłoń miał szeroką, białą, z niebieskimi, grubo węźlejącymi żyłami.
Niski przeciągnął się leniwie. Wzięli czapki i wyszli na ulicę. Chłodny wiatr bił w twarze. Przechodniów było niewielu, wszyscy w płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Mały pociągnął kumpla za rękaw. Przystanęli.
– Tyle go znałem – mruknął – i nigdy bym nie przypuszczał.
Chudy twarz miał teraz zaciętą, błyszczącą ślisko światłem pobliskiej latarni.
– Należy mu się – powiedział głucho – należy.
Szli, milcząc. Niski nadążał z trudem, gdyż chudy wyciągał porządnie nogi. Na roku krzątały się już dziwki. Chodziły pojedynczo lub po dwie. Mężczyzn prosiły o ogień, zagadywały przymilnie. Stróż w bramie owinął się szczelnie baranim kożuchem, wysunął nogi i zapatrzył się gdzieś ponad domy. Ci dwaj rozglądali się uważnie. Niski pozdrowił jedną z dziwek, krzywą i pryszczatą.
– Jeszcze jej nie ma – odezwał się chudy.
Ten niższy pokiwał głową.
– Ona wychodzi później – mruknął.
– Może w ogóle nie przyjdzie? – zatroskał się chudy. – Może już czeka na niego?…
Niższy z mężczyzn oparł się o ścianę. Był jeszcze niestary, ale pomarszczony i łysawy. Spojrzenie miał przygaszone, wypełzłe.
– Kupę czasu – rzekł wreszcie – nie widziałem go… kupę, będzie ze trzy lata. Ostatnim wyrokiem… – urwał i podniósł się na palcach. Chudy spojrzał za nim. Dziewczyna, na którą czekali, stała na przystanku, kołysząc niedbale torebką. Jej włosy były bardzo jasne i długie. Facet z teczką spoglądał na nią ciekawie. Postąpił krok naprzód i utknął niezdecydowanie.
– Już przyszła – szepnął mały.
– I od razu – zauważył jego kumpel – ma klienta. Dobrego frajera – dodał – widać, że panisko. Zarobi – zaszeptał jakby do siebie – kupi mu wódy, wszystkiego… – Potarł twarz, która stała się gorąca.
Dziewczyna roześmiała się głośno i odrzuciła daleko na jezdnię niedopałek. Stanęła pod latarnią. Zauważyła tych dwóch. Przywitali się w milczeniu. Chudy przygryzł wargi i opuścił wzrok. Prawie dotykały go jej piersi, wysokie i pełne, obciśnięte jaskrawym sweterkiem.
– Widzieliście Sztajera? – głos dziewczyny dźwięczał nieco chrapliwie. – Spił się i bije frajerów. Szczęścia szuka. – Śmiech wyżłobił dołeczki w policzkach.
Czuli zapach ostrych perfum.
Niższego ujęła pod brodę.
– Smutni – zauważyła – niedoprawieni. – Poszperała w lakierowanej torebce. – Macie – rzekła wesoło – na ćwiartkę.
„Zadowolona – pomyślał chudy – bo wie, że on”. – Odsunął rękę dziewczyny.
– Twój chłop – warknął – będzie tutaj dziś przed północą.
Spoważniała i skinęła głową. Była to ładna i młoda dziwka.
– Przed północą – powtórzył mały.
Ten drugi podrzucał na dłoni pudełko z papierosami.
– Twój chłop – powiedział, marszcząc dziwnie twarz – to… – urwał i schował pudełko do kieszeni – to wielka kurwa.
Patrzyła nań wyczekująco.
– Kapuś – dodał.
Mały uśmiechnął się wstydliwie.
– Pojedziem po niego na dworzec – rzekł chudy.
Uniosła wysoko brwi.
– Razem – wyjaśnił mały – przecież to stary nasz kumpel. – Splunął i długo rozcierał butem ślinę.
Chudy przypatrywał się dziewczynie spod przymrużonych powiek. „Twarz okrągła, świeża – zdziwił się. – Nie wygląda na dziwkę”. Zderzył się z jej wzrokiem odległym i czystym.Teraz spojrzenie utkwił w chodniku. „Dziwka – bezgłośnie powtarzał – dziwka…”.
Mały znowu zmarszczył się wstydliwie.
– Jak możesz – powiedział łagodnie – pracować na takiego łachudrę. Jak możesz?
– I to jeszcze tak… – wyrzucił z siebie chudy.
Jej twarz nie zmieniła wyrazu. Pewna i otwarta.
– Kiedy siedziałem z nim – mruknął chudy – to prawie co tydzień dostawał od ciebie forsę… myślisz, że dziękował? Klął, że mało.
– Więcej nie mogłam – wtrąciła gwałtownie – niewielu teraz porządnych klientów.
– Głupiaś – syknął chudy – zupełnie głupiaś! Takiemu nygusowi – powiedział głucho. – No, ale on dziś wraca, nareszcie wraca – dodał mściwie.
– Weźmiem taryfę – rzekł niski – i podskoczymy razem.
Cofnęła się o krok i opuściła głowę, gładząc torebkę.
– Jasne, że razem – rzekł chudy. Głos jego był ostry, nieprzyjemny, chusteczką ocierał twarz.
Zatrzymali małego, odrapanego opla.
– Wschodni – rzucił chudy.
Taksówka, parskając i dygocąc, ruszyła naprzód. Wcisnęli się w siedzenie. Chwilami ich twarze ukazywały się dokładnie w świetle mijanych latarń.Ten mały trącił swego kumpla w plecy i wskazał na dziewczynę skuloną, zmartwiałą.
Chudy przeklął szeptem. „Myśli…” – był pewien, że o nim myśli. Taksówka zatrzymała się gwałtownie, wytrącając ich z odrętwienia.
W brudnej poczekalni dworcowej żółte, mdlące światło ukazywało zmęczone i senne twarze ludzi. Wiejskie baby, obłożone tobołkami, dzieci skulone w pokraczne kłębki, chrapania cienkie i długie… drażniący poświst zakatarzonego opoja. Środkiem przechadzał się wyprostowany, o chmurnej twarzy milicjant. Przy bufecie zarośnięty włóczęga prawił coś pijanym, plączącym się głosem. Zatrzymali się pod oknem, z którego widać było czarne płaszczyzny peronów. Z dala dochodził zdarty głos megafonu.
– Już niedługo – zauważył niski.
Dziewczyna rozpłaszczyła twarz na szybie.
Chudy uśmiechnął się krzywo. „Fajna dziwka – pomyślał – fajna”. Mały wskazał ukradkiem jej pełny, zgrabny zadek. Zmarszczył obleśnie twarz. Chudy przełknął głośno ślinę. Od wyjścia z więzienia nie miał jeszcze żadnej dziewczyny.
– Słuchaj – zaczął chrapliwie – po co ci to wszystko?
Zwróciła doń twarz.
– Po co ci – powtórzył – taki chłop? Zarobić, nie zarobi. Nie umie. Tylko chla i przecież ciągle cię tłucze.
Wydęła usta.
– Wiem, wiem – rzekł gwałtownie – ile już razy chodziłaś z podbitymi ślepiami. – Oddychał nierówno. – I niszczysz się – dodał zmęczonym głosem – ciągle na rogu… to zdrowie odbiera… A on – splunął – jeszcze kręcił z innymi dziwkami. Całą stajnię miał…
Dziewczyna zacisnęła usta.
– Tak – powiedziała cicho – bić, to on porządnie bił. – Poczęła kiwać głową, jakby skandując przypominające się przeżycia. – Jak tylko miał to zrobić, zaraz zapalał papierosa – mówiła. – Walił cichcem i włosy mu zawsze spadały na oczy. Długie nosił – dodała wyjaśniająco. Jej twarz złagodniała, wzrok skrył się pod opuszczonymi powiekami.
Chudy mocno zacisnął garść. „Głupia kurwa – żuł ze złością – głupia…”.
– Tak, tak – westchnęła.
Mały poruszył znacząco ramionami. Jego chudy kumpel gniótł ze złością papierosa, wreszcie przełamał go i odrzucił.
– Ostatnio – odezwała się dziewczyna – przed samą wpadką też dał mi wycisk. Niekiepski. – Podniosła wzrok na tych dwóch. Zobaczyła wymiętą twarz niskiego i złą, pełną zaciętości chudego. – Ale z tym już będzie koniec – dodała pospiesznie – nie dam się…
Chudy uśmiechnął się smutno.
– Koniec – powiedział przeciągle. – To zależy od niego. A później znajdzie inną, co lepiej trafia, wtedy kopnie ciebie.
Nie odpowiedziała, lecz twarz jej mówiła, że nie wierzy w to.
– Dziewczynę taką jak ty – mówił dalej chudy – inny by na rękach nosił… nie puszczałby na ulicę. Ubrać jak lalkę i chodzić na roboty chce się wtedy… bo wiadomo, dla kogo się trafia. – Spoglądał na nią zachłannie.
– Pewnie – wtrącił mały, poziewając.
– Musisz skończyć z tym – rzekł głucho chudy. – Koniecznie.
Uważnie patrzyła w ciemność za oknem. Milicjant zmierzył ich długim spojrzeniem. Mały wtulił głowę w ramiona i poruszył się niepewnie.
– Bo on – kończył chudy – nie umie cię uszanować.
Odwróciła się od okna. Teraz jej twarz wyrażała trudny, bolesny prawie namysł.
– Taki chłop jak on – mówił szybko z nadzieją w głosie chudy – co to za chłop.
Przerwała, wyciągając rękę. Przypatrywała mu się kpiąco.
– Wcale nie byle jaki – rzekła głośno. – Gust to ja mam. Jest przystojny – uśmiechnęła się łagodnie. – Ma takie cygańskie oczy – szepnęła – takie, że aż… – przeciągnęła się rozkosznie.
– Musi mieć dobrego zaganiacza – wtrącił mały – bo go tak wspominasz.
Chudy przygryzł wargi.
– I włosy – mówiła miękko – długie, falujące… A na szyi czarny pieprzyk… mało który chłop ma taki pieprzyk… Tak, tak – dodała, zobaczywszy kpiącą gębę małego – wielu już znałam i żaden… W ogóle… – zakończyła gwałtownie.
Przyjrzała się teraz chudemu o małej trójkątnej twarzy, jakby porównując. Przykulił się trochę pod jej chłodnym i dokładnym spojrzeniem. Ten mały zachichotał. Babina śpiąca obok na drewnianych skrzynkach jęknęła rzewnie przez sen. Pan w pumpach oparł brodę o laskę.
Chudy poruszył się niecierpliwie.
– Niby nie jesteś trąba – podjął znowu – chodzisz do miasta… a tak oślepłaś. Przecież on tylko leci na twoją forsę. – Wczepił się palcami w parapet. – I listy od innej dostawał – rzekł niedbale – a jak jej odpisywał…
Twarz dziewczyny skurczyła się.
– Jak? – spytała.
– Ano – odparł chudy – tak jak się pisze babie, która mocno w łeb wlazła.
– Nie powinnaś tak za nim obstawać – wtrącił stanowczo mały. – Z innym lepiej byś wygrała – dodał, spoglądając znacząco na swego chudego kumpla.
Zamyśliła się, bębniąc palcami w szybę.
– Niekiepska – szepnął mały, a po chwili mlasnął śmiesznie, chudy przytaknął skwapliwie i przymrużył oczy.
Podeszli do drzwi. Za parę minut powinien nadejść pociąg z Siedlec. Tym pociągiem przyjeżdżał on, jej chłop.
– Pamiętaj – szepnął do niej chudy – nie odzywaj się do tego ciapciaka, ja z nim załatwię.
– Nic, ani słowa – przyłączył się mały.
Nie odpowiedziała, tylko nieznacznie pokiwała głową. Z torebki wyjęła szminkę i podmalowała usta, uważnie przeglądając się w lusterku.
„Dla niego” – pomyślał ze złością chudy.
Z głośnika rozległy się bełkotliwe, zlewające się słowa.
Ten kapuś szedł szybkim krokiem, wysunąwszy do przodu głowę. Kołysał się w ramionach. Ubranie na nim wisiało, wymięte i obszarpane. Minął budkę biletera i dopiero wtedy dostrzegł ich. Zatrzymał się i rozchylił usta. Dziewczyna wpatrywała się weń z łapczywą dokładnością. Włosy krótkie, bez połysku, twarz blada, lecz ta sama, dobrze jej znana, z lekkim, drwiącym grymasem. Usta zacisnął w wąską upartą linię. Postąpił krok, jakby chcąc ich minąć. Przesunął dłonią po krótkich sterczących włosach.
– Przyszłaś – mruknął. Jego wzrok ślizgał się po twarzach tych dwóch, którzy tkwili nieruchomo. – Przyszłaś – powtórzył i wyciągnął do niej rękę.
Długo zapalała papierosa.
Gwizdnął leciutko.
– Nie chcesz! – rzekł, nie przestając spoglądać na tamtych. Rękę wsunął za marynarkę.
„Nadrabia miną” – pomyślała dziewczyna. Widziała, jak krzywił się złośliwie. Znała te jego miny dobrze. Podciągnął opadające, dziurawe na kolanach spodnie.
Chudy chrząknął wymownie.
– Przyszliśmy – rzekł ochryple – przywitać…
– Tak, tak – powiedział piskliwie ten mały.
Kapuś milczał, omijając ich spojrzeniem. Zgarbił się trochę. Dziewczyna zdusiła w palcach papierosa.
Wyszli. Ci dwaj po bokach kapusia i jasnowłosa dziewczyna parę kroków za nimi. Po ciężkiej, pełnej zaduchu atmosferze poczekalni ogarnęło ich rześkie, nieco wilgotne powietrze jesiennej nocy. Chudy odetchnął głęboko, zatrzymał się nieznacznie i mocno ścisnął łokieć dziewczyny. Na kozłach dorożek drzemali woźnice. Niebo wisiało ciężkie, skołtunione. Gdzieś wzbił się przenikliwy gwizd. Ich buty stukały głucho. Kapuś szedł niedbale, rozbujanym krokiem. „Tak zawsze chodzi” – pomyślała dziewczyna. On zaś obejrzał się na nią. Parsknął gardłowym śmiechem.
– Głupia suka – mruknął półgłosem. Znów zaśmiał się.
Drgnęła, lecz szybko opanowała się. „Podskakuje – myślała łagodnie – jak zwykle podskakuje… udaje kozaka”. Szli teraz wzdłuż płotu. Chudy jeszcze raz chwycił rękę dziewczyny, zakaszlał znacząco i machnął krótkim ciosem z boku. Głowa kapusia odskoczyła jak piłka. Mały szczeknął nieprzyjemnym śmiechem i odsunął się ostrożnie.
„Teraz – uznał chudy – walnę łbem i wezmę pod obcasy”. Złapał kapusia za klapy i… nagle otrzymał od tyłu mocne, krótkie uderzenie w ciemię. Zachwiał się i opuścił ręce. W głowie zawirowało.
Gdy otworzył oczy, kapuś już był daleko. Jego sylwetka rozpływała się w ciemności. Mały próbował gonić go niezgrabnie, ale wkrótce przestał, dysząc i przeklinając. Dziewczyna stała na jednej nodze, niezdarnie utrzymując równowagę, i wkładała but.
– Ty… ty… – chudy szukał z wściekłością słowa. Potarł obolałą głowę.
– Klops – posłyszał zadyszany głos małego kumpla – ona jest strasznie za nim.
Chudy dostrzegł jej twarz spokojną, nieprzeniknioną, zdawało mu się, że z leciutkim uśmieszkiem.
– Puścił krew – powiedziała cicho – nie mogłam patrzeć i…
Przerwał jej.
– Buty to masz niezgorsze – powiedział już spokojnie i jeszcze raz potarł głowę. Syknął.
– Drewniaki – wyjaśniła krótko dziewczyna.
„Charakterna – pomyślał z uznaniem chudy – charakterna jak mało kto…”.Ten stary złodziej
Synek czekał zapewne na kogoś przy kiosku. Mrużył oczy i spoglądał w wylot ulicy. Poszperawszy w kieszeniach, zapłacił za piwo. Właśnie wtedy z bramy naprzeciw wyszedł stary chłop o bladej, pomarszczonej twarzy. Od razu dostrzegł Synka. Przygarbił się trochę i przyspieszył kroku. Lecz Synek podbiegł, zastępując mu drogę.
– Siemasz – uśmiechnął się szeroko. – Czekałem. – Zaciągnął na piwo. – Pij – mówił – w taki gorąc nie ma jak piwo.
Stary zdmuchnął pianę, popijał drobnymi łykami.
– Dobrze, że przyszedłeś – powiedział Synek. – Mam coś na oku… – Przygładził włosy i przysunął się bliżej. – Wypatrzyłem – szepnął – dobrą robotę… i pewną.
Stary otarł rękawem usta.
– Dobra robota – wtrącił, spoglądając gdzieś w bok – to jeszcze nic, musisz mądrze się zabrać… pamiętaj… – Zamilkł i dziwacznie skrzywił usta. – Polecę – mruknął, odstawiając kufel – spieszę się…
Synek chwycił go za rękę.
– Wiem – powiedział szybko – wiem, że trzeba brać się mądrze… właśnie dlatego – trącił starego w pierś – chcę z tobą… Ty – rzekł z uznaniem – umiesz zabierać się do interesu. Pogadamy… – Pociągnął go silnie za guzik.
– Uważaj – mruknął stary – urwiesz. – Rozejrzał się wokoło. Wyciągnął chustkę. Gniótł ją chwilę w ręku i znowu schował do kieszeni.
– Myślisz, że wstawiam farmazon – obruszył się Synek. – Pamiętam – powiedział – jak pod celą opowiadałeś o robotach… Przecież spółdzielnia na Krochmalnej… – Zaśmiał się chytrze. – Wiem, wiem… ty ją załatwiłeś. Czysta robota – ożywił się bardzo. Poczerwieniał. Na skroniach błyszczały kropelki potu.
„Gówniarz – pomyślał stary – gówniarz i tabaka”. – Szarpnął kołnierzyk. – Nie lubię – burknął – mieć ciasno pod szyją. Nie lubię – powtórzył ze złością.
– …To była czysta robota – posłyszał głos Synka.
– Ciszej – syknął stary złodziej – nie drzyj się tak. – Potem jakby wstydliwie dodał: – E tam, wcale taki kozak nie byłem.
– Byłeś, byłeś – upierał się Synek.
Stary złodziej opuścił głowę.
– Moja – przypomniał – czeka z obiadem.
Poszli za kiosk. Tam usiedli na beczkach. Zapalili. Synek przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. Był teraz zadowolony i pewny.
– Tylko ciebie uważam z tych wszystkich urków – mówił – bo inni to popaprańcy.
Stary mruknął coś niezrozumiale.
– W ogóle – powiedział Synek – lubię starszych wspólników. oni, wiadomo…
– Ma się rozumieć – odezwał się stary złodziej i zdusił o beczkę niedopałek. W ustach czuł gorycz. Splunął.
– Jeszcze pod celą – ciągnął Synek – myślałem, żeby z tobą. Dobrze, że wyszedłeś – uśmiechnął się – zarobim razem.
Stary złodziej słuchał z półotwartymi ustami.
– Nie mam już takiej wprawy – wtrącił. Zastanowił się. – Długo siedziałem. Synek usadowił się wygodniej. Podciągnął spodnie. Marynarkę złożył starannie i położył obok.
– Gorąco – mruknął.
Stary z namysłem oglądał dłonie. Były suche, małe i niewypracowane.
– I nie znam chodów teraz – odezwał się – właściwie rozejrzałbym się jeszcze… – Spojrzał niepewnie na Synka, przełknął głośno ślinę. Grdyka podskoczyła mu śmiesznie.
Synek przechylił się i poklepał go lekko po plecach.
– Ty nigdy nie pękasz – rzekł Synek. – Wiem – zakończył i ziewnął.
Stary złodziej odwrócił głowę. Na balkonie ktoś trzepał z rozmachem dywan. Uśmiechnął się krzywo i sztucznie.
– Nie pękam – powiedział cicho – bo tyle już lat… to i przyzwyczaiłem się. – Wyciągnął chustkę. Ocierał twarz.
Synek rozkraczył szeroko nogi. Rozchełstana koszula odsłoniła jego owłosione i poznaczone tatuażami piersi.
„Też go nazwali – zdziwił się stary – Synek”. Było to przecież chłopisko wielkie i nie takie młode, z gębą zarośniętą pod oczy.
– Jaka to robota? – zapytał, gniotąc chustkę – jaka?
– Komis – wyjaśnił Synek – ładnie stoi i nigdy jeszcze nie był robiony. Chodzę już długo koło niego – powiedział. Wstał i założył marynarkę.
„Wielki mi fachowiec – pomyślał stary złodziej – wielki…” – i schował chustkę.
Poszli spacerkiem. Synek spoglądał za dziewczynami.
– Jak zarobimy – gadał – to dziwek będzie, ile wlizie… Dziwki… – uśmiechnął się marzycielsko.
– Dziwki albo kratki – mruknął stary.
Skręcili w szeroką, zabudowaną nowymi blokami ulicę.
„Nabudowali tego – pomyślał stary. – Długo siedziałem”.
Synek wyrwał do przodu, kołysząc się po cwaniacku. Ręce założył za pasek, pogwizdywał.
„Z czego się cieszy? – zastanowił się ten stary złodziej – z czego?” – Zachmurzył się. Wzdłuż nosa ponuro żłobiły się głębokie bruzdy.
– Tutaj! – Synek zatrzymał się.
Interes był duży z dwiema wystawami. Za szybami aparaty fotograficzne, harmonie, materiały…
– Dużo – bąknął stary. – Same pokupne rzeczy. – Jego wyblakłe oczy ożywiły się nieco.
– Weźmiem trochę – szeptał Synek – parę paczek… a forsy z tego cały kurz…
Stary złodziej przymknął oczy. Policzkiem przywarł do chłodnej szyby. Nagle zwrócił się do Synka.
– Długo ty już siedziałeś? – zapytał.
Synek zmarszczył czoło. Zastanawiał się.
– Będzie z trójkę – odparł. Popatrzył głupawo.
– Trójkę – powtórzył stary. Zaśmiał się bezgłośnie. – U mnie już dycha – powiedział, nie przestając się uśmiechać.
Twarz Synka wyrażała podziw. Przeszli się obok sklepu.
– Zrobimy go od tyłu – tłumaczył Synek. – Tam są drzwi.
– Wiadomo, że od tyłu – potwierdził stary zrzędliwie.
Odliczyli odległość od rogu. Było czterdzieści pięć kroków. Zaszli od podwórza.
– Tu – szepnął Synek. Przygryzł wargi i potarł ręce. – Tu – powtórzył i wyciągnął rękę. – Trzecia klatka schodowa. Drzwi na lewo to drzwi do komisu. Już prawie nasz…
Stary przesunął ręką po chropawej ścianie.
– Wyważymy drzwi – mruknął.
– Jasne – potwierdził Synek. Podgarnął spadające na oczy kosmyki włosów. – Jeszcze dziś – zaszeptał chrapliwie – jeszcze dziś zrobimy go… – uśmiechnął się radośnie.
„Pewniak – pomyślał stary złodziej. – Pewniak jak każdy młodziak”.
– Skrzywił twarz, lecz bez złości. – Potrzebny jeszcze jeden – powiedział głucho – na „świecę”.
Synek miał takiego. W ogóle wszystko już miał przygotowane, graty też. Stary zamyślił się.
– Z tobą – doszedł doń głos Synka – interes zrobimy na pewno.
Wysmarkał się w palce.
– Cholerny świat – rzekł niespodzianie.
Synek zdziwił się – nie wiedział, o co chodzi, ale przytaknął starszemu wspólnikowi.
Powrócili na swoją ulicę. Zatrzymali się przed odrapanym pekinem.
– Pójdę do chaty – mruknął stary, patrząc w ciemną bramę, z której zalatywało kwaśnym smrodem. – Żeby tylko pewny interes – powiedział. Chrząknął. – Żeby pewny… I jeszcze nie wiem…- dodał, lecz urwał szybko.
Umówili się o zmroku. Synek miał zagwizdać z podwórza.
– Tylko nie wołaj – rzekł stary – bo nie chcę… – zmieszał się trochę – żeby moja… rozumiesz…
Synek zrozumiał.
– Wiem – zmrużył oczy – pękasz swojej baby.
Stary nie odpowiedział.
Mieszkał na drugim piętrze. Przed drzwiami postał chwilę. Patrzył z uwagą na wypisane kredą zatarte już litery K+M+B. „Trza by poprawić” – uznał.
Nasłuchiwał, wreszcie wszedł. Jego baba odlewała wodę z ziemniaków. Była mała, zasuszona. Włosy splatała w koronę.
Usiadł przy stole.
– Wytarłbyś buty – mruknęła, nie odwracając się od kuchni. – Wytarłbyś, brudzisz… – Odstawiła garnek i przyjrzała mu się uważnie. Oczy zmrużyła w kose szparki.
– Czego? – mruknął – czego tak ślepia wytrzeszczasz?… – Wyszedł na korytarz, starannie wycierał buty. „Taka nieporutna – pomyślał, wchodząc – a wielka cwaniara”.
Podała zupę. Jadł bez smaku, grzebał łyżką w talerzu.
– Niedobra? – zapytała. Ręce otarła o fartuch i podeszła do stołu.
Opuścił głowę.
– Nie tyle zła – rzekł – co gorąca…
Znów krzątała się przy kuchni.Wtedy odstawił talerz. Zaczął oglądać się w lusterku. Zerknęła nań. Macał brodę, tarł szczeć na policzkach, szczerzył zęby.
– Staryś już – zaśmiała się nieprzyjaźnie. – Gruchot… i głupi – powiedziała po namyśle.
Lusterko przykrył chustką. Wyciągnął się na łóżku. Przez zmrużone powieki spoglądał na swoją kobitę. Myła statki, płukała pod kranem, drucianką szorowała garnek.
„Robotna – pomyślał – i charakterna. Jak trafię, to ubiorę ją jak panią. Wtedy powie, że nie jestem trąba… umiem zarobić. Futrzysko kupię”. – Przymierzył do jej chudych, opadłych ramion. Uśmiechnął się miękko. Zauważyła ten uśmiech. Rozchyliła cienkie wargi. Zaklęła i znów zacisnęła usta.
Z podwórza dobiegł przenikliwy, gołębiarski gwizd. Stary złodziej dźwignął się z łóżka.
– Idę… – wymamrotał.
Patrzyła wyczekująco. Przygarbił się.
– Do kumpli – dodał.
– Już trzeci dzień – powiedziała – odkąd wyszedłeś… Łazisz i łazisz… i co z tego? – Wzięła się pod boki.
– Interesy – wyjaśnił.
Twarz kobiety stała się zacięta i obca.
– Twoje interesy – powiedziała – to same wpadki. Ukropu bym na łeb tym kumplom… – szepnęła.
Postał jeszcze chwilę, unikał jej wzroku. Gdy wyszedł, przechyliła się w oknie. Patrzyła w ciemność. Nasłuchiwała. Ciężkie, powłóczące kroki. Chyba jej starego. Usiadła sztywno na łóżku. Ręce złożyła na podołku.
Na dole stary złodziej zatrzymał się.
– Cholera! – zaklął przeciągle. Splunął.
W bramie czekał Synek z tym trzecim, który miał stanąć na „świecy”.
– Kto to? – zapytał stary. W zmroku trudno było dostrzec twarz.
– Kaszubiak – rzekł ten trzeci.
Przywitali się.
– Kaszubiak? – zastanowił się głośno stary – znam, znam… z twoim ojcem siedzieliśmy w izolatce… Długo…
– Teraz – powiedział Kaszubiak – znów się władował… zakapowali. – Głos miał cienki, nieprzyjemny.
Usiedli na ławce pod ścianą. Obgadali wszystko. Teraz czekali tylko na głęboką noc. Poszli nad glinki. Wylegiwali się na trawie. Wypili ćwiartkę – był smak na więcej, ale nie wolno, bo robić trzeba po trzeźwemu… Kaszubiak wkrótce odszedł. Umówili się pod komisem. Było ciemno…Tu i ówdzie jarzyły się papierosy. Stary milczał, spoglądając w zagwieżdżone niebo. Synek pogwizdywał. Przestał i począł śpiewać. Śpiewał ochryple, fałszując.
– Wyłącz się – mruknął stary, zacisnął dłonie… – Ryby straszysz – dodał. Zaśmieli się. Było cicho i ciepło. „Ładnie” – pomyślał stary.
Lekki wiaterek owiewał twarze. Nad glinkami zrobiło się już pusto. Odeszła ostatnia parka spleciona w uścisku. Zawyła syrena. Długo jeszcze leżeli. Wstali, postękując i poszli spacerkiem. Stary oddychał nierówno.
– Moja – szepnął – śpi już… albo… – zamyślił się.
– A moja – wtrącił Synek – czeka. Wie i czeka… Zdrowa jest. – W uśmiechu zabieliły się zęby.
Milczeli. Gdy doszli do tej szerokiej ulicy, stary rozejrzał się.
– Właściwie – powiedział – noc za jasna.
Znów długie milczenie i stukot ich butów.
– Ale niech tam – mruknął stary. Dyszał trochę. – Kawał drogi – rzekł – nogi wysiadają…
Synek poprawił zawiniątko z narzędziami.
– Czy aby wszystko wziąłeś? – zaniepokoił się stary złodziej.
– Lewarek – wyliczał Synek – łom, dłuto… – I jeszcze mówił, ale stary nie słuchał…
Minęło ich kilku spóźnionych przechodniów. Zaleciało wódką.
„Spieszą się – pomyślał stary – w kimę”. Obejrzał się za nimi, jakby zazdroszcząc.
Za rogiem czekał Kaszubiak. Był podniecony, chciwie zaciągał się papierosem.
– Spokojnie – szepnął.
Jeszcze raz obgadali wszystko. Było bardzo późno. Chyba koło północy. Ulica pusta. W dali majaczyła sylwetka „papugi”.
– Ten się nie liczy – rzekł Synek.
Skąpo oświetlała ich narożna latarnia. Pokazywała twarze młodych – wilcze, pełne oczekiwania, gębę starego – z cieniami kryjącymi się w bruzdach.
Nagle stary oparł się o ścianę. Wyglądał dziwnie.
– Co ci? – zapytał Synek.
– Żołądek – wymamrotał stary złodziej – nawala… ale już przeszło. Jeszcze bardziej pomarszczył twarz, chyba w uśmiechu…
Zaszli od tyłu. Stąpali cicho. Liczyli klatki schodowe. Zatrzymali się. Synek rozpakował narzędzia. Rozejrzeli się. – Spokojnie i bardzo cicho. – Zabrali się do drzwi. Podważyli kilka razy, lecz trzymały się mocno. Naparli silniej. Zgrzytnęły jak łamana kość. Hałas ten wypełnił czarny korytarz, a nawet wydawało się, że biegnie wyżej ze wzmocnionym natężeniem.
– Kurestwo – powiedział stary. Zadrżał przeniknięty tym hałasem. „Ostatnia robota – pomyślał. – Ostatnia robota… to zawsze denerwuje…” – pocieszył się. Popluł w dłonie i chwycił łom. Pot obłaził twarz, ogarniał gorący oddech Synka.
Drzwi ustąpiły. Pierwszy pchał się Synek. Nagle usłyszeli z ulicy przeciągły krzyk… w połowie urwał się. Krzyczał Kaszubiak.
Ostry gwizd. Warkot motoru.
– Pękamy – szepnął stary – pękamy… bo inaczej… – nie dokończył.
Rzucili się do ucieczki. Biegli, nie oglądając się. Za nimi nawoływania, gwizdki. Tupot wielu kroków. Już wpadli w boczną uliczkę. Były tam gruzy, a więc ratunek… Wtedy zabłysły latarki. Zamrugali powiekami. Wzięto ich ze wszystkich stron. Stanęli, oddychając ciężko. Chwycono ich za ręce. Wielu milicjantów.
– I to był pewny interes – wycharczał ten stary złodziej. – Ty gawniaku. – Zaniósł się duszącym kaszlem. Wytrzeszczył oczy.
„Ma stracha – pomyślał Synek – rozkleił się…”. – Zachichotał złośliwie. Nałożono im na ręce kajdanki.
– A najgorsze – już spokojnie powiedział stary – że wpadliśmy z dowodem. – Potem popatrzył na sino błyszczące dybki i dodał ze złością: – Nawet wysmarkać się nie można…
– Zgrywus! – rzekł jeden z milicjantów. Inni zaśmieli się.