Teraz albo nigdy - ebook
Teraz albo nigdy - ebook
Gdybym miał się pokusić o samoocenę, powiedziałbym pewnie, że jestem genetyczną krzyżówką realisty z optymistą. Gołym okiem widzę, że jest źle. To nie znaczy jednak, że jest beznadziejnie. A skąd! Co zrobić, żeby było dobrze? To, o czym już na tych łamach pisałem. Co najmniej tyle czasu, ile poświęcamy na walkę ze złem, poświęcić na wspieranie dobra. Ile pomyj wylewamy na złych polityków, tyle miodu wylać na polityków (czy kandydatów) dobrych. Ile psioczenia na niemądrych hierarchów, tyle lajków (na różne sposoby wyrażanych) dla tych, którzy robią rzeczy dobre. Ile energii wydanej na krytykowanie wstrętnych mediów, tyle wspierania tych uczciwych i mądrych.
Chcemy lepszej Polski, lepszego Kościoła? Samo się, proszę Państwa, nie zrobi.
"Teraz albo nigdy" to wybór najciekawszych i zawsze aktualnych tekstów Szymona Hołowni publikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego” w latach 2017–2019. Autor podejmuje w nich najważniejsze tematy dotyczące społeczeństwa, Kościoła, świata.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5991-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Truizm: świat zmienia się dziś w takim tempie, że nie ma chyba wielkiej przesady w twierdzeniu, iż przez ostatnich dwadzieścia czy trzydzieści lat wydarzyło się więcej niż w ciągu dowolnych dwóch lub trzech wcześniejszych wieków. Tym bardziej gorąco chciałbym więc prosić tych, którzy skupią się z miejsca na dwóch pierwszych, „aktualnościowych”, częściach książki, by nie zapomnieli o mojej ulubionej części – trzeciej. Piszę tam o tym, co zawsze było i chyba na zawsze zostanie już (to cytat bodaj z Hansa Ursa von Balthasara) „rzeką przez mój krajobraz”. O wierze. O tym, co w świecie, w którym wszystko (włącznie z zajęciami niektórych publicystów „Tygodnika Powszechnego”) się zmienia, jest niezmienne i niewątpliwe. I pozostaje źródłem – nieporównywalnej pod względem jakości z tą, którą daje publicystyka czy polityka – nadziei.SIŁA WSPÓLNOTY
Oglądałem film o człowieku, którego zabiło troszczące się o niego państwo. Nosi tytuł: _Ja, Daniel_ _Blake_, wyreżyserował go Ken Loach. To historia 59-letniego stolarza, któremu umarła partnerka, a on sam staje się bezrobotnym, gdy zaczyna mieć kłopoty ze zdrowiem. Połączenie dwóch ostatnich okoliczności powoduje, że brytyjski system urzędów pracy i opieki społecznej nie jest w stanie zaoferować mu niczego poza stopniowym pozbawianiem go kolejnych perspektyw na naprawę życia – a wreszcie doprowadza do śmierci.
Daniel Blake chciałby i lubi pracować. Nie może, bo ma chore serce. Wnioskuje więc o rentę. Jednak w czasie wywiadu, prowadzonego telefonicznie przez konsultantkę, która nie toleruje nawet minimalnych odstępstw od przewidzianych w formularzu idiotycznych pytań i pożądanych odpowiedzi, Daniel zdobywa tylko 12 z 15 potrzebnych punktów. Odwołanie może złożyć tylko przez internet, ale nie umie obsługiwać komputera. Żaden z pracowników urzędu pracy nie może mu w tym pomóc, bo to złamanie procedur stworzyłoby niebezpieczny precedens i urzędnicy musieliby tak pomagać każdemu. Chętnie za to zawieszą zasiłek dla bezrobotnych, który tymczasem udało się Danielowi wywalczyć – i robią to. Za to, że nie szukał pracy tak, jak ich zdaniem powinien szukać, i brzydko napisał CV.
Nie mając zasiłku, renty ani oszczędności, Daniel zaczyna pomagać dziewczynie, która ma gorzej od niego. Los rzuca ją do Newcastle z dwójką dzieci i bez żadnego punktu zaczepienia. Kobieta staje na rzęsach, żeby znaleźć pracę i pogodzić ją z opieką nad maluchami. Jest stale głodna, bo całe jedzenie (z banku żywności) oddaje dzieciom (i tłumaczy im, zatroskanym o mamę, że jadła wcześniej albo że zje, gdy położą się spać). Kradnie w sklepach. Ochroniarz w jednym z nich proponuje jej, by rozwiązała swoje kłopoty, zostając prostytutką. Daniel Blake sprzedaje ostatnie meble, ubrania, pamiątki, byle tylko pomóc znajomej (remontuje jej dom, wykleja na przykład okna folią bąbelkową, żeby słońce nagrzewało zmagazynowane w niej powietrze i w ten sposób powstawało zastępstwo dla grzejnika, którego w domu nie ma).
Szef pokazanego w filmie urzędu pracy w Newcastle, do którego stale pielgrzymuje główny bohater, tłumaczył później, że to przecież nie jest dokument i w rzeczywistości zupełnie nie tak to wygląda. W mediach na Wyspach zaraz zaroiło się jednak od historii prawdziwych Danielów Blake’ów, dowodzących, że system stworzony po to, by pomóc ludziom, może ich wykończyć. Chyba w „Guardianie” czytałem opowieść pani, którą wyrzucono z pracy, gdy zaczęła mieć kłopoty z nogami. Żeby otrzymywać zasiłek, musiała stawiać się co tydzień w ośrodku w mieście, do którego nie dojeżdżały autobusy – a więc iść w jedną stronę pięć godzin. Później zaś przez godzinę wchodzić po schodach, bo urzędowa winda nie jest do publicznego użytku. Gdy poprosiła, by mogła z niej korzystać, wyjaśniono jej, że to byłby precedens i może po prostu musi wychodzić z domu jeszcze wcześniej.
Skąd biorą się takie absurdy? Na moje amatorskie oko – z trzech rzeczy. Po pierwsze, państwowe systemy opieki były (i są) nadużywane. Wprowadzono więc do nich setki zabezpieczeń, filtrów, sankcji i standaryzacji. Część oszustów i leni została odsiana, część wypracowała obejścia. „Na sitku” zostaje też jednak sporo przypadków takich jak Daniela Blake’a – powikłanych, które sformalizowany system odrzuca, bo nie mieszczą się w kategoriach albo grzęzną pomiędzy nimi.
Po drugie, wraz z kryzysem gospodarczym coraz głośniej zaczęło się mówić o konieczności cięć w wydatkach socjalnych. Stało się czymś w dobrym guście akcentowanie, że zasiłek to nie darowizna, lecz inwestycja – że na wsparcie ze strony innych obywateli trzeba sobie zasłużyć aktywnością w wyciąganiu samego siebie z tarapatów. Rzeczywiście, niektórym taka motywacja jest potrzebna, do drzwi systemu opieki puka jednak przecież wielu ludzi, których los nie poprawi się od krzyczenia im do ucha coraz głośniej: „No, dalej, przestańcie być biedni!”.
I tu dochodzimy do kwestii trzeciej: efektywna pomoc drugiemu człowiekowi jest możliwa wyłącznie w ramach wspólnoty. To rzecz, której sensownie i kompletnie nie ogarnie żaden odczłowieczony system. Wspieranie w ogóle mocno się dziś „odrealniło”, w erze internetowych przelewów zgubiła się uzdrawiająca obie strony siła wypowiadanych koniecznie z równoczesnym spojrzeniem komuś w oczy (to warunek tego uzdrowienia) słów: „proszę” i „dziękuję”. Państwo może być efektywne w tworzeniu i zarządzaniu policją albo budowaniu dróg. W sprawach, w których krzyżują się w człowieku (a czasem: jego krzyżują) obiektywne okoliczności z uczuciami, marzeniami, motywacjami, cierpieniem, poglądami – tylko ludzie, którzy żyją z innymi, a nie raz na miesiąc odwiedzają ich z formularzem, są w stanie rzeczywiście ocenić, kto i kiedy potrzebuje ryby, kto wędki, a komu można dać kredyt, by założył hurtownię wędek albo ich fabrykę. Siłą mądrej pomocy jest szycie jej na miarę człowieka, a nie zmuszanie, by wcisnął się w kaftany uszyte przez przemądrzalców pełnych genialnych światozbawczych recept, niczym ze wstrząsającej noweli Marii Konopnickiej _Miłosierdzie gminy_.
To chyba prozaik i reżyser Piotr Wojciechowski w jakiejś dyskusji o Kościele sformułował takie oto zdanie: „Parafia to fragment terytorium RP przemieniony światłem Ewangelii”. Miejsce, w którym grupa dzielących adres lub zajęcie wyznawców Chrystusa zna się na wylot, wie wszystko o swoich potrzebach i możliwościach, jest w stanie błyskawicznie zaradzić kryzysom nie poprzez jednorazową dotację, lecz w ramach komplementarnej pomocy obejmującej sąsiedzkie wsparcie i kryzysowy nadzór, podtrzymywanie motywacji, wspólne wyznaczanie celów i rozwiązywanie bytowych problemów przez proste dzielenie się jednych sąsiadów z drugimi.
Patrząc na to, co się dzieje na najniższych piętrach polskiego Kościoła, mam wrażenie, że parafie, które już się zdecydowały być czymś więcej niż tylko okręgowym centrum dystrybucji usług religijnych i postawiły na budowanie wspólnoty, kwitną – podczas gdy reszta albo już zaczęła się zwijać, albo stoi na progu stagnacji.
Potwórzmy: żadne państwo nie zlikwiduje cierpienia. Może zapewnić (oby zapewniło) dostatek, ale na nim katalog możliwych do zdeprywowania potrzeb człowieka się nie kończy. Wcale nie od rzeczy byłoby więc wznieść okrzyk: „Parafia albo śmierć!”. Daniel Blake umarł nie tylko z powodu niewydolności brytyjskiego systemu socjalnego, ale również dlatego, że w jego otoczeniu dawno temu umarło chrześcijaństwo.
„TP” 12/2017ZIELONO MI
Ojciec Tadeusz Rydzyk stwierdził podobno (na głośnej toruńskiej konferencji antyekologicznej), że wegetarianizm zmienia ludzi w kozy.
Nowa „kapryzacja” (tak to chyba będzie po łacinie, skoro koza to w języku Wergiliusza _capra_) jest oczywiście elementem szerszego procesu, o którym z mównicy kazali inni piewcy trendu określanego przeze mnie roboczo mianem „teologii schabowego”: współczesna lewacka kultura animalizuje ludzi i humanizuje zwierzęta.
Czas więc na pierwszy w historii _coming_ _out_ autora „TP”: otóż tak – jestem kozą. Lewacką. Zanimalizowanym (przez swój wegetarianizm) byłym człowiekiem, który w dodatku ośmiela się twierdzić, iż misja człowieka w odniesieniu do innych stworzeń nie wyczerpuje się w dbaniu o to, by smakowicie prezentowały się w panierce na talerzyku ojca dyrektora.
Uczestnicy toruńskiego konwentyklu poszli kompletnie w poprzek sposobu myślenia o relacjach człowieka z resztą Stworzenia, jaki proponuje w swoim nauczaniu (patrz encyklika _Laudato_ _si’_) papież Franciszek, lekceważony i „przeczekiwany” w Polsce nie tylko w tej sprawie przez sporą część tak zwanego oficjalnego Kościoła. Papież próbuje rozpoznać teraźniejszość i mądrze ułożyć przyszłość, oni kanonizują przeszłość, twierdząc, że najlepiej jest, jeśli jest tak, jak było. Dorabiają teologię do osobistych przyzwyczajeń. Dogmatyzują doznania swoich kubków smakowych, rolniczą wiedzę z XVIII wieku oraz statut Polskiego Związku Łowieckiego. Czytaliśmy chyba tę samą Ewangelię, ja jednak nie znajduję w niej pochwały ani mięsożerstwa, ani bycia wege. Nie ma w niej nic o tym, że – jak był uprzejmy stwierdzić na owej konferencji pewien wysoki stopniem leśnik – filarami społeczeństwa są „Kościół, rolnictwo, leśnictwo i łowiectwo” ani że – to podobno teza pewnego (_sic!_) kapłana i profesora filozofii – obrońcy rżniętego właśnie starodrzewu w Puszczy Białowieskiej są gorsi od nazistów.
Piewcy takich rzewnych bzdur mają zawsze w zanadrzu tylko jeden cytat z Księgi Rodzaju: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Używają go instrumentalnie jako niebiańskiej gwarancji, mającej zabezpieczać ich emocjonalne czy finansowe interesy, uparcie nie próbując zinterpretować Starego Testamentu w świetle objawienia Nowego. A w nim – jak wspomniałem – nie ma wskazówek dotyczących diety, wyrębu czy hodowli. Jest za to proste wskazanie: „Kochaj bliźniego jak siebie samego”.
Co ma piernik do wiatraka, a miłość bliźniego do panowania człowieka nad światem roślin i zwierząt? Bardzo dużo. Chcecie mnie przekonywać, że nie ma czegoś takiego jak „prawa zwierząt”? Świetnie, porozmawiajmy więc o obowiązkach człowieka.
Wyposażony został przez Stwórcę w wyjątkowy status: ma możność organizowania życia (i śmierci) wszystkim istotom słabszym od siebie. O tych z kolei wiemy dziś nieporównanie więcej, niż wiedziano choćby w czasach Jezusa, a z każdym kolejnym odkryciem rośnie w nas zachwyt dla Tego, który obdarzył nas towarzystwem tak fascynujących bytów.
Rzecz jest prosta: „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie”. Moje (stopniowe i wieloletnie) odchodzenie od konsumpcji mięsa nie wzięło się z indoktrynacji stowarzyszenia brukselskich homorowerzystów. Po prostu stwierdziłem, że jeśli – będąc na nieporównanie innym poziomie bytu i świadomości niż świnka czy krowa – jestem w stanie spokojnie przeżyć życie bez zadawania im śmiertelnego bólu, spróbuję to zrobić.
Bóg złożył w moje ręce odpowiedzialność za słabszych ode mnie „braci mniejszych”. Nie powinienem robić im krzywdy, jeśli nie muszę. A dziś, w XXI wieku, naprawdę już nie muszę. To po pierwsze. Po drugie: ja ten świat mam zostawić moim dzieciom. Po co więc miałbym niszczyć nawet tak drobną jego część, skoro mogę nie niszczyć, dalej żyć i mieć się świetnie? Dla kaprysu pięciu–dziesięciu sekund odczucia w jamie ustnej? Warto?
No dobrze: ból bólem, ale czy zabicie świnki to niszczenie świata? W dzisiejszych czasach – niestety często tak. Nie twierdzę (a skąd), że jedzenie mięsa to etyczna aberracja. Bez wątpienia aberracją jest jednak to, co zrobił z naszej planety choćby przemysł mięsny, który niszczy nasz wspólny skarb na potęgę. Uwaga: nie mówimy tu o hodowli tradycyjnej, ale o wielkich przemysłowych farmach, które odpowiadają dziś za emisję niemal 20 procent naszej produkcji gazów cieplarnianych, trwale destabilizując klimat Ziemi. Rocznie pod nóż idzie na świecie ponad 70 miliardów zwierząt lądowych, a wyhodowanie paszy do ich żywienia już zabiera więcej niż połowę dostępnej powierzchni lądów (produkcja przemysłowego mięsa ma wzrosnąć w ciągu tego półwiecza o 100 procent). 95 procent kalorii wprowadzonych do systemu przemysłowej hodowli wołowiny w postaci roślin hodowanych na pasze idzie na zmarnowanie (niektóre badania pokazują wręcz, że by uzyskać jedną kalorię z białka zwierzęcego, trzeba zużyć aż do 40 kalorii białka roślinnego). Wyhodowanie jednego kilograma tego mięsa na wielkiej farmie to bezpowrotne zabranie z ograniczonych zasobów ziemskiej wody pitnej 15 tysięcy litrów (około dziewięćdziesięciu wanien) życiodajnej cieczy. Wystarczy odrobina poznawczego wysiłku, by przekonać się, jaką cenę za mój dwudziesty dziś plasterek szyneczki (i za nowe mebelki z białowieskiej puszczy, a nie gospodarczego lasu) zapłacą w chorobach, biedzie i głodzie moje wnuki, prawnuki oraz ich współcześni.
Troska o to, by zasoby przyrodnicze traktować jak sanktuarium, a nie jak darmowy bar sałatkowy, to zatem nie fanaberia lewackich pięknoduchów, to wyraz praktycznej miłości do bliźniego. A nieodłączną cechą tejże jest zawsze gotowość do tego, by ustąpić ze swoich kaprysów na rzecz realnych potrzeb innego. Poprzestać na tym, co wystarczy, a nie zjeść i mieć wszystko, co w tej chwili się da. Ot choćby: nie iść w pełen wegetarianizm, ale odrobinę ograniczyć dramatyczną i bezprecedensową w historii nadkonsumpcję białka zwierzęcego. Trzy plasterki mniej dziennie. Nie dla dobra zwierząt, dla dobra ludzi.
Tak się o nich troszczę, ja, lewacka koza. A skoro – choć to nie Wigilia – już jestem przy głosie, proszę pozwolić, że na finał wyjawię Państwu jeszcze dwie moje kozie myśli. Otóż po pierwsze, wolałbym już chyba być zjedzonym przez wilki, niż musieć się narażać na bycie pasionym przez pasterza karmiącego mnie tak soczystymi bzdurami jak te opisane we wstępie. Myśl druga: Bogu dzięki, że znam też jednak innych – takich, którzy nie będą mnie przekonywać, że Pan Jezus nakazywał uczniom jeść mielone oraz wyzywał od zwierząt tysiące mających przyjść po Nim wschodnich i zachodnich mnichów, dla których przestrzeganie bezmięsnej diety jest ważnym elementem obserwancji. Oraz wyrazem nadziei na to, że kiedyś całe stworzenie żyć będzie bez lęku i zgodnie w odnowionym przez Stwórcę świecie (bo zakładów mięsnych w raju raczej jednak nie będzie).
„TP” 23/2017WIELKIE BRAKI
W Indiach odbyła się premiera bollywoodzkiej produkcji o wdzięcznym tytule _Toaleta. Historia_ _miłosna_. Przebieg akcji w skrócie: dziewczyna zostaje wydana za mąż, ale po ślubie okazuje się, że w domu świeżego żonkosia nie ma toalety.
Młoda żona, zmuszona do wychodzenia za potrzebą na zewnątrz, decyduje, że nie wróci do nowego gniazda, zanim jej luby nie postara się o wychodek. Z pewnością (nie wiem, bo nie widziałem, ale bollywoodzkie filmy nie różnią się wszak znacznie od siebie) staje się to przyczyną wielu wesołych, a zarazem smutnych przygód oraz pretekstem do uraczenia widzów trwającymi po bitej minucie zbliżeniami kamery na wyrażające różne grymasy twarze, a także wspaniałą etniczną, acz zalaną lukrem muzyką.
Film z gwiazdorską obsadą wyświetlany jest na ekranach trzech tysięcy indyjskich kin. I nie ma w tym nic śmiesznego. Ponad połowa mieszkańców Indii (a więc ponad pół miliarda ludzi) nie ma dostępu do toalety. Potrzeby fizjologiczne zmuszeni są załatwiać pod drzewami, na polach, za domami, na plażach. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jakie zagrożenie epidemiologiczne przy tym generują. Ile przypadków gwałtów miało miejsce w takich właśnie okolicznościach. Jakie konsekwencje zdrowotne ma to dla osób (zwłaszcza kobiet w ciąży), które do zmroku muszą czekać na to, by bez wstydu móc dać ulgę pęcherzowi. Wreszcie: jakie to upokarzające dla człowieka, że czynności wstydliwe, domagające się ustronnego miejsca, osłony przed wzrokiem innych, zmuszony jest wykonywać na widoku publicznym, jak zwierzę.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_