- W empik go
Tesi. Moje życie z borderline - ebook
Tesi. Moje życie z borderline - ebook
Wyobraźcie sobie, że siadacie naprzeciwko osoby, której każda cząstka ciała krzyczy z powodu wewnętrznego cierpienia, ale ten krzyk nie jest zwykłym krzykiem. Jest głuchym wyciem bezradności!
Takie wrażenie, jak pisze we wstępie, odnosił Wojciech Dubiel – psychoterapeuta – na pierwszych sesjach terapeutycznych z Sarą, swoją niezwykłą pacjentką, której bolesne przeżycia, poruszające doświadczenia, ale też jej ciężka praca nad sobą stanowią główną treść książki.
Sara, ofiara skrajnie brutalnej przemocy domowej, wrażliwa, młoda kobieta, trafia na terapię po próbie samobójczej. Potrzebuje czasu, aby otworzyć się przed psychoterapeutą i mu zaufać. W końcu jednak zaczyna ujawniać przed nim okruchy swojej historii, dzięki czemu powoli zaczyna się jej proces odnajdywania prawdziwej siebie i radzenia sobie z demonami przeszłości. Okruchy, którymi dzieli się z psychoterapeutą, przedstawia w formie zapisków i od tej pory spisuje dla niego większość swoich przemyśleń.
Na bazie tych osobistych, intymnych i często wstrząsających notatek powstaje właśnie ta poruszająca i wzruszająca książka, która daje nadzieję, że dobrze poprowadzona terapia oraz ciężka i uczciwa praca nad sobą mogą pomóc w poradzeniu sobie z traumatycznymi doświadczeniami.
Tesi. Moje życie z borderline to książka pełna bólu i cierpienia, ale też pełna siły, chęci życia i pragnienia cieszenia się życiem. To jedna z tych książek, które na długo zostają w pamięci.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67036-65-8 |
Rozmiar pliku: | 678 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był wtorek, trzeci maja dwa tysiące szesnastego roku. Ciepły, słoneczny, przyjemny dzień. Skończyłem właśnie pierwszą część sesji, tę poranną, i za dwadzieścia pięć minut jadę odebrać dzieci ze szkoły. Pożegnałem Dorotę i wróciłem do gabinetu. Odpisałem na wszystkie SMS-y i oddzwoniłem na dwa nieodebrane połączenia. W gabinetowej skrzynce mailowej trzy wiadomości: jedna zachęca do kontaktu i obiecuje profity ze sprzedaży, druga namawia do zakupu kryptowalut i kusi rzekomym zyskiem… Trzecia natomiast zatytułowana jest _Sara_. Otwieram zawartość maila i czytam:
_Witam._
_Poszukuję psychologa, który mógłby się zająć moimi problemami, które są bardziej złożone, niż mi się wydawało! Chcę pokrótce je Panu opisać. Kilka tygodni temu przeszłam załamanie. Doszło do autoagresji i próbowałam odebrać sobie życie. Chcę, żeby Pan to wiedział na wstępie, gdyż zaraz po tym, co się stało, znalazłam panią psycholog, która niestety po dwóch spotkaniach stwierdziła, że jestem „zbyt skomplikowanym” przypadkiem i nie jest w stanie się mną zająć. Szukam po prostu kogoś bardziej doświadczonego. Mam ogólnie problemy z przyznawaniem się do porażki i zawsze muszę dać sobie radę sama. Nie umiem prosić o pomoc. No to tyle. Prosiłabym o kontakt mailowy lub telefon. Jeżeli Pan nie może się tego podjąć, to może zna pan jakiegoś psychologa w Londynie?_
_Dziękuję bardzo
Sara_
Siadam w fotelu, wybieram numer. Po drugiej stronie odzywa się głos kobiety. Ostrożny, przygnębiony, surowy… Delikatnie zawstydzony, ale chłodny. Głos posługuje się raczej zdaniami pojedynczymi i nie wchodzi w głębszy dialog. Odpowiada na pytania i godzi się na zaproponowany przeze mnie termin konsultacji. Kilka dni później ten sam głos materializuje się w drzwiach mojego gabinetu pod postacią średniego wzrostu dziewczyny o piwnych oczach i brązowych, w odcieniu miedzi, włosach. Zapraszam do środka, dziewczyna nalega na zdjęcie butów. Zdejmuje je w korytarzu, wchodzi do środka i siada na kozetce. Tak właśnie zaczyna się moja ponaddwuipółletnia przygoda psychoterapeutyczna z Sarą.
Siadam naprzeciwko, patrzę w jej smutne oczy, na próbującą ukryć napięcie twarz i nieudolne próby powstrzymania konwulsji, które potęgują jedynie poczucie wstydu i zwiększają napięcie. Nie mam jednak wówczas pojęcia, że w tej delikatnej dziewczynie kryją się ogromne pokłady wewnętrznego cierpienia i bólu, niewyrażonego żalu i tłumionej złości, przerażających lęków i obezwładniającego wstydu. Nie mam pojęcia o tym, że każda blizna na jej rękach, nogach, plecach i ramionach, wyryta ostrzami skalpela, żyletek i szkła, jest bezradnym krzykiem wołania o pomoc, o ratunek…
Pamiętam dobrze naszą pierwszą sesję, ale również te kolejne. Moje nieudolne próby odkrywania jej wewnętrznego świata kończące się zamiennie głuchą ciszą, wbijaniem wzroku w podłogę lub zamrażaniem całego ciała, krzyczącego, że to jeszcze nie ten czas…
Po pierwszych kilku sesjach miałem ambiwalentne uczucia. Z jednej strony czułem obawę przed tym, że niewłaściwy ruch z mojej strony może sprawić, że Sara przerwie terapię, że jej nie uniesie… Z drugiej – nadzieję.
Wyobraźcie sobie, że siadacie naprzeciwko osoby, której każda cząstka ciała krzyczy z powodu wewnętrznego cierpienia, ale to wołanie nie jest zwykłym krzykiem. Jest głuchym wyciem bezradności! Próbujecie powoli, ostrożnie i łagodnie zachęcać do odkrywania ukrytego emocjonalnego i psychicznego cierpienia, ale zderzacie się z niedającym się ugiąć choć o odrobinę oporem… Dawanie czasu? Przestrzeni? Empatyzowanie? To wszystko zderza się ze ścianą ciszy, niedającym się opanować drżeniem ciała potęgującym wstyd i lęk przed otwarciem się, a jednocześnie lęk przed odrzuceniem. Żelbetonowa ściana oporu. Obrona tajemnic, których ujawnienie zdezintegruje jej wewnętrzny świat.
Pierwsze sesje to umowa na zaprzestanie prób odebrania sobie życia, wypracowanie (na bardzo podstawowym poziomie) sposobów radzenia sobie z przygnębieniem, zabezpieczaniem się przed myślami samobójczymi oraz budowanie relacji. Późniejsze to próba eksplorowania i poznawania źródeł cierpienia. I opór, zapora, wcale nie metaforyczna! I świadomość, że tak jak na ścianie wspinaczkowej, solo, bez zabezpieczenia, jeden niewłaściwy ruch spowoduje, że spadniesz… Masz jednocześnie świadomość, że to będzie lot bez asekuracji i że ta wspinaczka przypomina bardziej solowe przejście Alexa Honnolda przez ścianę El Capitan.
Lot nie będzie kilkumetrowy…
Do czasu. A czas w tym przypadku nie był bez znaczenia.
Momentem przełomowym na początku terapii było podzielenie się ze mną swoimi, jak to nazywała, okruchami. Była to bardzo osobista, głęboka i intymnie spisana opowieść o jej wczesnodziecięcym cierpieniu. O ojcu, matce, bracie i relacjach z nimi… O dorastaniu. O lęku, rozpaczy, bezradności i szukaniu ratunku. O rozbijaniu się o kolejne skały i podnoszeniu. O umieraniu, przeżywaniu i poszukiwaniu odrodzenia.
Ten moment sprawił, że zacząłem czuć jej zaufanie… albo przynajmniej bardzo odważną próbę zaufania człowiekowi, który przecież mógł urzeczywistnić jej pierwotny lęk. A jednak.
Od tej pory dzielenie się ze mną na sesji osobistymi refleksjami i emocjami oraz odkrywanie swojego tajemnego świata za pomocą sporządzanych w sposób niezwykle intymny notatek stało się podstawą naszej psychoterapii. Dostawałem je w różny sposób, mailowo, SMS-owo lub odręcznie. Były to spisane przemyślenia, które stawały się przedmiotem naszych rozważań i analiz.
Bez wątpienia ta forma ekspresji była dla Sary akceptowalna i znacznie bardziej bezpieczna. Pozwoliła nam również na odkrywanie tych miejsc, do których w sposób typowy (jeśli taki istnieje) dochodzilibyśmy pewnie przez kolejne lata.
Książka, którą trzymacie w ręku, jest owocem ogromnego wysiłku i trudu, które Sara włożyła w psychoterapię, w pracę nad radzeniem sobie ze złością, lękiem, wstydem, destrukcyjnymi i autodestrukcyjnymi zachowaniami oraz w pracę nad odkrywaniem siebie.
Siebie prawdziwej. Siebie rozumianej nie z perspektywy utrwalonych w okresie wczesnodziecięcym schematów osobowościowych w postaci krytycznego i wrogiego postrzegania samej siebie połączonych z niedojrzałymi zachowaniami, lecz odkrywaniem rozumianym jako proces stawania się tu i teraz. Uważnie, świadomie, dojrzale. Z szacunkiem i troską o siebie, czyli z czymś wcześniej zupełnie dla niej obcym…
Treść książki jest wynikiem dwuipółletniej psychoterapii indywidualnej łączonej z terapią grupową. Wynikiem nieprzespanych nocy i godzin, w których Sara odkrywała ciemne tajemnice własnych śladów pamięciowych minionych doświadczeń, przelewając je na papier, a później dzieląc się nimi ze mną podczas psychoterapii.
Książka ta nie jest jednak opisem procesu terapeutycznego widzianego oczami psychoterapeuty ani jego analizą. Jest osobistą narracją dziewczyny, która po próbie samobójczej trafia na terapię, z nadzieją…
Mój udział w powstaniu tej książki uważam za marginalny, a zdecydowana zasługa za jej powstanie należy się Sarze. Moja rola ograniczyła się jedynie do zainicjowania tego przedsięwzięcia i nadania jej konkretnej formy i ram. Staraliśmy się, aby jej treść, która często może razić bardziej wrażliwego czytelnika, była możliwie najwierniejszym odzwierciedleniem myśli, uczuć, postaw i zachowań Sary. Oczywiście imiona, płeć, zawód czy miejsce zamieszkania zarówno Sary, jak i innych osób opisanych w tej książce zmienione są w taki sposób, żeby jakiekolwiek próby rozpoznania kogokolwiek były niemożliwe.
Zatem jeszcze raz: trzymacie Państwo w ręku książkę, w której młoda dziewczyna trafia do mnie na psychoterapię i w sposób niezwykle intymny i szczery opisuje swój ciekawy, ale i mroczny wewnętrzny świat.
I jeszcze jedno: za żadne skarby świata Sara nie chciała wyrazić zgody, żeby zamienić lub pominąć jej ulubione określenie, którym mnie nazywała. „Za nic!” – powiedziała.
Wojciech DubielII
Nie pamiętam pierwszego razu, kiedy mnie uderzył, ale niestety nie potrafię zapomnieć wielu kolejnych…
W naszym domu panował zbiór zasad, których nie wolno mi było naruszyć. Jeśli złamałam jakąkolwiek z nich, byłam karana, a przywilej karania zawsze należał do niego. Rodzice, co zresztą oczywiste, chcieli, żebym się dobrze uczyła, a mnie jak na złość nie za bardzo ta nauka wychodziła. Za każdą złą ocenę dostawałam lanie. Wykonywanie kary to był w domu rytuał. Na początku nie było krzyków. Nie było wrzasków. Panowała grobowa cisza. Później głośny ryk zapraszający na egzekucję. Moim obowiązkiem było siedzieć cicho w swoim pokoju i czekać na jego powrót. Po przekroczeniu progu, gdy zdjął płaszcz, buty i usadowił się w fotelu, matka zdawała meldunek z przebiegu dnia. Po wysłuchaniu zasiadał do obiadu. Zjadał zazwyczaj wszystko, po czym udawał się na zasłużony odpoczynek na swój ulubiony rdzawo-brązowy tapczan. Relaksowi oddawał się zawsze równo godzinę, następnie wstawał i przeciągał swoje czterdziestokilkuletnie ciało. Potem wydawał swoim przeraźliwym, metalicznym i nienawistnym głosem polecenie, żebym się szykowała…
Moim zadaniem było się rozebrać i położyć na tym samym tapczanie, na którym jeszcze przed chwilą odbywał poobiednią sjestę. W dolnej szufladzie segmentu leżał pas z brązowej garbowanej skóry. Szedł po niego z estymą, nigdy się nie spieszył, brał go do ręki i tym samym krokiem wracał w okolice tapczanu. Wtedy wymierzał karę. Nie wolno mi było go prosić, płakać ani się zasłaniać. Miałam nakaz leżenia bez ruchu i liczenia każdego uderzenia. Jeśli się pomyliłam, zaczynał od nowa…
Pamiątki po tych razach zostawały na długo. Rzadko zdążyły zniknąć przed kolejnym laniem, choć te purpurowe w końcu się zagoiły. Te głębsze zostały w moim sercu do dzisiaj i nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek uda im się zagoić…
Najbardziej przerażające było wyczekiwanie. Czułam się zamrożona, a wszystko wokół wydawało się nierealne, jakby spowite mgłą. Moje ciało stawało się nienaturalnie sztywne. Odnosiłam wrażenie, że zaraz rozpadnę się na tysiąc kawałków… Po pewnym czasie ból tracił na sile. Im dłużej na niego czekałam, tym mniej mnie bolało. Czasem prawie wcale, a czasem ból pojawiał się dopiero następnego dnia.
***
Nie byłam dobrym dzieckiem. Oni tak bardzo się starali, chcieli tylko, żebym dobrze się uczyła. W domu niczego nie brakowało, a mimo tego nie potrafiłam się na niczym skupić. Ciągle ich zawodziłam. Nie byłam jak inne dzieci, nie dawałam im powodu do dumy czy choćby zadowolenia, ciągle ich rozczarowywałam!
Byłam dziewczynką, której inne dzieci na podwórku się bały. Łatwo było mnie sprowokować do bójki, a biłam się jak mało który chłopak. Pamiętam, jak miałam osiem lat, chodziłam do drugiej klasy podstawówki. Był wtorek. Zawsze we wtorki mieliśmy parówki na kolację. Jedliśmy, kiedy ktoś zapukał do drzwi, i ojciec wstał, żeby je otworzyć. Za drzwiami stały matki moich kolegów z klasy. Przyszły poskarżyć, że biję w szkole ich synów. Ojciec je wyśmiał i prawie wyrzucił z mieszkania, mówiąc, że to śmieszne, aby trzech chłopaków skarżyło na jedną dziewczynę. Wrócił uśmiechnięty i zażartował z tego, co się przed chwilą stało. Po chwili wstał od stołu i złapał mnie za sweter zaciśniętą dłonią. Zrobił to tak energicznie, że przewrócił krzesło, a mi z ręki wypadł widelec. Zaciągnął mnie po podłodze do pokoju i swoim spokojnym, zrównoważonym tonem polecił mi się rozebrać. Chwycił pas i kazał powtarzać po każdym razie: Nie będę biła kolegów z klasy, nie będę biła kolegów z klasy, nie będę biła kolegów z klasy… Nie byłam w stanie zapamiętać, ile razy dostałam. Myślałam, że nigdy nie skończy. Po którymś razie przestałam odczuwać ból i niewiele pamiętam z tamtego wieczoru.
Obudziłam się nad ranem i nie miałam siły wstać z łóżka. Dopiero po trzech dniach dałam radę samodzielnie dojść do łazienki. Ból nie był dla mnie wtedy łaskawy… Swoją drogą, nie był to pierwszy ani ostatni raz, kiedy dostałam od niego za szkolne albo podwórkowe bójki.
W domu zachowywałam się bez zarzutu, ale poza domem stawałam się innym dzieckiem. Nie bałam się nikogo ani niczego. To inni bali się mnie…
***
W tym czasie urodził się mój brat i szary, ponury świat pociemniał jeszcze bardziej.
Nienawidziłam Fabiana wprost proporcjonalnie do lęku, jaki odczuwałam przed własnym ojcem. Nie pamiętam, ile razy chciałam wyrządzić mu krzywdę. Boże, jak ja chciałam, żeby cierpiał… Żeby chociaż raz doświadczył tego, co ja, żeby jego życie zamieniło się w piekło, żeby go bolało. Lęk przed tym, że ojciec mnie zabije, jeśli cokolwiek zrobię Fabianowi, był jednak silniejszy. Myśląc o tym dzisiaj, jestem przekonana, że mój strach nie był irracjonalny. Ojciec najprawdopodobniej zakatowałby mnie na śmierć lub w najlepszym przypadku oddał do domu dziecka. O tej możliwości razem z matką przypominali mi zresztą regularnie. Teraz liczył się tylko Fabian, ja byłam porażką, błędem, niepowodzeniem…
***
Tylko raz w życiu matka pokłóciła się z ojcem o to, że mnie pobił. Bynajmniej nie w mojej obronie. Przestraszyła się tego, co mi zrobił, a że zaczynały się wakacje i spodziewaliśmy się wizyty znajomych, bała się, jak mogą zareagować.
Miałam wtedy dwanaście lat i były to zarazem najlepsze i najgorsze wakacje w moim życiu. Skończył się rok szkolny, a my od dawna mieliśmy na ten okres zaplanowaną przeprowadzkę. Pamiętam sterty sięgających pod sam sufit pudeł i ojca wracającego do domu późną nocą, bo jeszcze kończył remont w nowym domu. Cieszyłam się wtedy, że i matki, i ojca nie ma długo w domu. Wreszcie nadszedł ten dzień. Ojciec miał jeszcze rano pójść do spółdzielni, żeby coś załatwić, Fabian razem z matką był u babci. W salonie leżał stary, długi na trzy metry i ciężki dywan. Przed wyjściem ojciec wręczył mi trzepaczkę i kazał wytrzepać dywan. Nie wiem, jakim cudem udało mi się go z czwartego piętra zaciągnąć pod trzepak, ale na miejscu okazało się, że nie jestem w stanie go podnieść i przerzucić przez górny drążek. W okolicy jak na złość nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Czekałam dwie godziny, ale nikt się nie pojawił. Zostawiłam dywan pod trzepakiem i wróciłam do domu. Nie widziałam dotychczas takiej wściekłości w oczach ojca. Nigdy wcześniej i nigdy później nie pobił mnie tak jak wtedy.
Bił na oślep. Najpierw otwartą ręką, potem pięściami, a na końcu połamał na mnie trzepaczkę… Kiedy się obudziłam, nie wiedziałam, gdzie jestem. Nie znałam tego miejsca. Leżałam na podłodze na gąbkowym materacu, a w pokoju poza nim i białymi ścianami nie było nic innego. Okazało się, że to nasz nowy dom…
Czułam, jak moja twarz stawała w płomieniach. Była tak spuchnięta, że nie mogłam otworzyć oczu. Widziałam niewiele – wszystko jak przez mgłę. Moje fioletowosine ciało przypominało denata w fazie rozkładu… Chciałam kogoś zawołać, ale nie mogłam wydobyć głosu. Wtedy zasnęłam ponownie.
Przez cały miesiąc nie wolno mi było wyjść z domu. Kiedy ktoś przychodził w odwiedziny, zamykali mnie w pokoju na klucz i kazali się nie ruszać. Pod koniec sierpnia wysłali mnie do cioci na wakacje.
To były najlepsze wakacje, jakie miałam w dzieciństwie…
***
Kiedy miałam czternaście lat, ojciec przestał mnie bić. Nie zrobił tego jednak dlatego, że się nawrócił ani dlatego że chciał okazać miłosierdzie. Stało się tak, ponieważ mu na to nie pozwoliłam. Nie wiem, skąd wzięło się we mnie tyle odwagi – może było mi już wszystko jedno? Chyba nie mógł mi już zrobić nic, czego nie zrobiłby do tej pory…
Stałam na taborecie w kuchni, wstawiając puste słoiki na górną półkę kuchennej szafki, kiedy wszedł do domu. Jeszcze zanim zdążył zamknąć drzwi, krzycząc, zapytał, gdzie jestem. Znałam ten głos doskonale, wiedziałam, co oznacza. Był wściekły i pijany, wpadł do kuchni i zakomunikował, że dostanę wpierdol! Nie pamiętam, jak ja to zrobiłam. Zrzuciłam wszystkie słoiki na podłogę, zanim zdążył się do mnie zbliżyć. Wykrzyczałam, że go zabiję, jeśli podejdzie, że mu tym szkłem poderżnę gardło, gdy będzie spał. Stał jak sparaliżowany. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym odwrócił się i poszedł do sypialni. Moje nogi nie były w stanie utrzymać ciężaru ciała. Spadłam z taboretu prosto w potłuczone szkło z rozbitych słoików. Leżałam tam przez całą wieczność i nie byłam w stanie się poruszyć. Czułam, jak krew spływa po mojej twarzy i rękach, byłam przekonana, że ojciec zaraz wróci i mnie zabije.
Nie przyszedł.
Wstałam, pozbierałam szkło i zamiotłam podłogę. Poszłam do łazienki obmyć rany i wróciłam do swojego pokoju. Słyszałam przez drzwi, jak chrapie. Byłam pewna, że kiedy się obudzi, to ze mną skończy. Czekałam do wieczora. Fabian już spał, kiedy przez okno dostrzegłam parkujący samochód matki wracającej z pracy. Zapaliłam nocną lampkę, otworzyłam okno i wybiegłam z domu niezauważona. Pobiegłam na działkę do babci. Nie spałam całą noc, myślałam tylko o tym, co mi zrobi, jak się obudzi…
Nie zrobił nic ani następnego dnia, ani nigdy później. Więcej nie podniósł na mnie ręki. Przez kolejne dni schodziliśmy sobie z drogi, traktując się nawzajem jak powietrze. Potwornie się go bałam, ale sprawiałam wrażenie zdeterminowanej i pewnej siebie.