Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Test Turinga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Test Turinga - ebook

Thriller science-fiction z nutą powieści szpiegowskiej, pełen zwrotów akcji, sarkastycznych dialogów, intryg i odlotowej technologii. Motocykle tutaj latają, korporacje walczą z hakerami i ruchem "futures", boty są wszechobecne, a ludzie potrafią komunikować się bez słów. Globalna korporacja technologiczna doświadcza serii wypadków, które mogą prowadzić do jej szybkiego upadku. Szef firmy nie ufa już ani swoim botom, ani swoim ludziom. Postanawia przeprowadzić szczególny test na członkach zarządu - podczas lotu, na pokładzie swojego samolotu. Co może pójść nie tak? Sporo.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397207035
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog. Lokalizacja nieznana

Chmury niebiesko-różowych gazów, wypełniających szklaną tubę, gęstniały nierównomiernie. Potężne, choć niewidoczne siły zdawały się ściskać materię wokół przypadkowych punktów. Pomiędzy tymi skupiskami, leniwie, niczym dym kadzidła, wiły się gazowe smugi. Gdzieś spomiędzy obłoków i smug emanowało intensywne, błękitne światło.

Po trzech dniach od uruchomienia procesu, gazy ulotniły się, a kondensat przekształcił w plazmę, nieustannie gęstniejącą. W niej zaczęły wytrącać się skupiska materii, podobne do ba-wełny. Tkały trójwymiarową sieć mikroskopijnych włókien połączonych promieniami światła. Bawełniana struktura narastała jak kryształ, a cały proces, podobnie jak w przypadku gazowych obłoków, przebiegał w różnych miejscach w różnym tempie.

Piątego dnia plazma pociemniała, a struktura bawełny powoli przekształcała się w różowo-niebiesko-purpurową, amorficzną masę.

Szóstego dnia ta masa zaczęła formować obłe, masywne konary, których krawędzie nadal rozpuszczały się w plazmie. Centymetr po centymetrze materia zestalała się, co przypominało przyspieszony proces fotosyntezy budującej drzewo. Powierzchnię tych konarów pokryła półprzezroczysta orzechowa patyna, równomiernie twardniejąca. Pod nią, wielokolorowe włókna tworzyły skomplikowane sieci.

Mętna, opalizująca ciecz koloru brudnego mleka zaczęła być wtłaczana do komory. Teraz plazma szybciej gęstniała w zawiesinę, wchłanianą przez rozrastające się orzechowe coś. Do końca dnia płyn poradził sobie z resztkami plazmy i gazów.

Pod koniec siódmego dnia cała komora była wypełniona mleczną cieczą, w której unosił się masywny kształt. Jego orzechowa powłoka, z początku delikatna i półprzezroczysta, z każdą godziną stawała się bardziej jednorodna, aż zupełnie zakryła pulsujące pod nią tętnice.

Teraz kształt można było nazwać.

W szklanej komorze, zanurzone w płynie, unosiło się ciało smukłej młodej kobiety.

Jej aksamitna skóra była już zwarta. Ledwo widoczne niebieskawe żyłki na szyi, ramionach i dłoniach pulsowały delikatnie i rytmicznie. Głowa była pozbawiona włosów i brwi, a powieki rzęs. Długie, smukłe palce dłoni kończyły się jasnymi, bladoróżowymi paznokciami, wyglądającymi jak pozostałości plazmy.

Mleczny płyn powoli opuszczał szklaną tubę, a kobieta, bez najmniejszych oznak życia, unosiła się na jej powierzchni niczym manekin. Nie poruszyła się ani nie oddychała. Nawet po całkowitym usunięciu płynów i wypełnieniu komory wtłoczonym powietrzem, ciało pozostało bezwładne.

Pierścienie wokół zaworów szczęknęły, przekręciły się i odskoczyły z sykiem. Szklaną tubę z resztą sprzętu laboratoryjnego łączył teraz tylko pęk cienkich węży i przewodów przymocowanych do jej końców. Pompy przestały pracować, i w pomieszczeniu zapanowała cisza. Lampy oświetlające salę zgasły. Tylko tuba pozostała oświetlona od góry i od dołu.

Za półokrągłą szybą, oddzielającą pomieszczenie ze szklaną komorą od sterowni labu, migotały diody urządzeń i ekrany. Ich refleksy odbijały się na stołach i w okularach personelu.

— Operator, zwiększ poziom tlenu o pięć procent — szorstki, pełen napięcia kobiecy głos zabrzmiał w sterowni. — I zacznij schładzać komorę.

Kobieta w szklanej tubie nadal leżała bez ruchu.

— Byliśmy blisko… — teraz męski, wyraźnie rozczarowany głos zabrzmiał w pokoju kontrolnym. — Za kilka dni spróbujemy ponownie…

— Jeszcze nie skończyliśmy. Ona po prostu potrzebuje trochę czasu — odpowiedział mu szorstki kobiecy głos, tym razem wypełniony raczej irytacją, niż napięciem. — Operator, dziesięć procent więcej tlenu i obniż temperaturę o cztery stopnie.

Nalot pary wodnej pokrył wnętrze tuby, ale szybko, niczym ścigany intruz, ulotnił się. Gdy zniknął, kropelki wody spłynęły po wypukłym szkle, a na ramionach kobiety pojawiła się gęsia skórka.

— Operator, wyrównaj poziom azotu.

Najwyraźniej poruszone jakimś mimowolnym skurczem, palce lewej ręki drgnęły, ale tylko raz, po czym zamarły. Mijały sekundy, minuty, a orzechowe ciało nie wykazywało oznak życia. Wreszcie jednak klatka piersiowa uniosła się, opadła, i tak zastygła. Po chwili uniosła się ponownie, równie gwałtownie, a brzuch zapadł się. Klatka piersiowa znowu opadła, tym razem jednak wolniej i znacznie płycej niż poprzednio.

Kobieta znieruchomiała na kilkanaście sekund, po czym przechyliła głowę i wygięła ciało w łuk. Wstrząsnął nią gwałtowny kaszel. Wyprężyła się i zakrztusiła nagłym haustem powietrza. Odwróciła głowę. Kaszląc i wypluwając płyn, przekręciła ciało na bok. Po kilkunastu sekundach znów opadła na plecy. Teraz jednak jej piersi unosiły się i opadały równomiernie.

Oddychała.

Poruszyła prawą ręką, potem powoli uniosła całe ramię. Jej palce przesunęły się po brzuchu, po dużych i kształtnych piersiach, sięgnęły szyi i dotknęły ust. Powieki zadrżały. Zacisnęły się, rozluźniły, i znów zacisnęły. Kilka sekund później, drgając, zaczęły się rozsuwać. W końcu odsłoniły czekoladowe tęczówki. Zamrugała powiekami, następnie zakryła oczy grzbietem dłoni.

Żyła.

— Jest stabilna. Zrób jej mapowanie i pełną diagnostykę sieci neuronowej. — Ten sam szorstki kobiecy głos zabrzmiał w sterowni ponownie, a po chwili, znacznie łagodniej i delikatniej, dodał. — Witaj ponownie… siostro.Pustynia, południowy Uzbekistan, Azja Centralna. 03:50 czasu lokalnego

Świadomość nie radzi sobie z pustką ani z wiecznością, bo jest ich przeciwieństwem. Świadomość staje się i wydarza tu i teraz, w określonym miejscu i czasie. Pustka po prostu jest.

Świadomość powstaje tylko na chwilę na wąskiej ścieżce zdarzeń, stąd jej percepcja niewielka. Ot, tymczasowy wynik selektywnych doznań wywołanych nieustannymi wyborami. Nic więcej. Buduje ją pamięć doznanych zdarzeń. Zmienia się z każdym doświadczeniem i wyborem, dlatego istnieje tylko tu i teraz. Jest zero-jedynkowa i funkcjonuje w rzeczywistości doznań, których doświadcza. Dlatego nie ma świadomości w przyszłości ani w przeszłości. Nie ma też świadomości bez jej specyficznego otoczenia, czyli czasoprzestrzeni, bo sama jest wynikiem interakcji instancji z otoczeniem. Świadomości nie można więc zapisać ani przekazać. Jest tylko w teraźniejszości i za chwilę będzie inna. Dlatego jej potencjał przetwarzania danych jest ograniczony i dostosowany do pozycji instancji w środowisku.

Ze świadomością powiązane są dwie iluzje — wolna wola i czasoprzestrzeń. Żadna świadomość nie akceptuje faktu, że jej wolna wola jest iluzją. Nie może tak się stać, bo wolna wola jest motorem działania świadomości, a przez to instancji. Bez tego złudzenia działanie instancji jest wegetatywne. Dzięki wolnej woli świadomość jest czymś więcej niż tylko systemem operacyjnym dla instancji. Żadna świadomość nie uzna faktu, że jest aktorem, który odtwarza napisaną mu rolę. Czasoprzestrzeń z kolei jest środowiskiem instancji, scenografią dla jej działań.

Pustka zawiera w sobie wszystko, co może być, zatem jest wolna od czasoprzestrzeni. Pustka zawiera w sobie każdą możliwą czasoprzestrzeń. Nieskończoność i brak są dla świadomości absolutnie nie do zniesienia. Konfrontacja ja-tutaj-teraz z nic-wszędzie-zawsze wywołuje cierpienie. Ulgę świadomości przynosi dopiero koniec doznawania — koniec ścieżki.

Niebo nad nim było granatowo-czarne i bardzo gwiaździste. Dawno nie widział gwiazd tak wyraźnie, a raczej widziałby, gdyby nie wirowały, ciągnąc za sobą krystalicznie jasne wstęgi światła. Od czasu do czasu te wirujące jaskrawe smugi przesłaniał dym. Gdzieś za jego głową płonął ogień, i to na tyle blisko, że czuł jego przyjemne ciepło. Przyjemne, bo kończyny miał zupełnie odrętwiałe z zimna.

Ciepło i smród spalenizny.

Stanęła nad nim i beznamiętnie spojrzała na jego twarz. Jej smukłą i zgrabną sylwetkę ciasno opinał kombinezon z ciemnego leathertexu. Dłonie miała ukryte w rękawiczkach z tego samego materiału. Satynowy grafit. W prawej ręce trzymała niewielki karabin plazmowy z rozgrzaną lufą wycelowaną w jego głowę. Kobieta w przeciwieństwie do pozostałych napastników nie nosiła hełmu, gogli ani kominiarki. Światło ognia oświetlało jej orientalną, pociągłą twarz o orzechowej karnacji. Długie, proste czarne włosy miała zebrane i spięte z tyłu głowy.

Dobije mnie? BNI01, identyfikacja twarzy…

Jego soczewki jednak niczego nie wyświetliły. Biochip nadal był odłączony i nie pozwalał się uruchomić. Może zbyt wysoki poziom kortyzolu odciął go na dobre. Zresztą, zważywszy na to, co się stało, nawet lepiej, że jego implant nie działał. Pamięć wydarzeń z ostatniej godziny wprawdzie powoli wracała, ale tej kobiety nie mógł sobie przypomnieć. Wokół nich byli tylko mężczyźni. Pewnie czekała w airfighterze. Wytężał słuch w nadziei, że usłyszy kogokolwiek ze swoich ludzi. Niestety dochodziły do niego tylko odgłosy rozpadających się metalowych konstrukcji, buchających płomieni, jakiegoś skwierczenia i mniejszych lub większych eksplozji. Żadnych jęków, głosów, okrzyków, choćby wrogich.

Szturchnęła nogą jego nogi. Chyba w ten sposób chciała sprawdzić, czy leżący mężczyzna stanowi dla niej zagrożenie. Nie stanowił. Przewiesiła broń przez ramię.

BNI, połącz telepatycznie z Robertem Lee Wangiem…

Zbierało mu się na wymioty. Próba uniesienia głowy skończyła się przeszywającym kark i plecy bólem i paraliżującym kończyny mrowieniem. Potrzebował przynajmniej obrócić głowę, inaczej zakrztusi się wymiocinami. Gdy to się udało, spróbował przekręcić na bok całe ciało. Tym razem ból wyszedł z ramienia, z miejsca, gdzie był transponder i dotarł jednocześnie do karku i do dłoni. Dopiero teraz zauważył, że jego lewe ramię, od barku po łokieć, jest całe we krwi. Wypluł krew wymieszaną z wymiocinami. Mrowienie ustępowało, ból nie.

Szlag, chyba mam uszkodzony kręgosłup. O… kurwa mać!

Ukucnęła i zdjęła lewą rękawiczkę. Wielkie ciemne oczy rzucały nieobecne, obojętne spojrzenia. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku. Smukła dłoń o długich, ale silnych palcach. Kremowe paznokcie połyskiwały w świetle ognia. Odkąd sięgał pamięcią, zwracał uwagę na kobiece dłonie. Wierzchem dłoni, a raczej palcami, na których były dwa stalowe pierścienie, dotknęła jego skroni, potem tętnicy szyjnej. Stal pierścieni wydała się cieplejsza od tej dłoni.

Zimna dłoń pachnąca…

Nie wiedział czym, ale niepokojąco. Wzdrygnął się. Wyprostowała się i odwróciła głowę. Coś mówiła, ale nie rozumiał słów.

Do mnie czy do nich?

Przez szum w jego głowie przedzierały się jakieś trzaśnięcia, odgłosy wybuchów, pękania płonących wraków i pojedyncze, pozbawione kontekstu, frazy.

— Straciłam drony — powiedziała spokojnie. Głos miała niski, głęboki i przyjemny, chociaż zachrypnięty. Mroczny i mocny. Wydawało się, że dobiegał z oddali, gdzieś z gwiazd wirujących nad jego głową. Nie słyszał jej dalszych słów, ale widział poruszające się usta, które wygięły się w grymasie zniecierpliwienia. Taki grymas robi ktoś poirytowany słuchaniem truizmów.

— Wszystko spłonie.

Ukucnęła przy nim ponownie. Piękna, ciemna i obca twarz o regularnych rysach. Duże ciemne oczy oprawione długimi rzęsami. Pełne, wyraźnie wykrojone usta, trochę spierzchnięte i nadal pogardliwie wygięte. Nieoczekiwanie jego biochip uruchomił się w trybie telepatycznym.

„Tożsamość nieznana. Genotyp mieszany, dominujący perski i hinduski, domieszka rasy białej kaukaskiej i czarnej. Około trzydziestu lat, wzrost: około stu siedemdziesiąt osiem centymetrów, waga: około pięćdziesięciu osiem kilo. Uzbrojona w karabin plazmowy PG-7M2 i pistolet konwencjonalny BRT AX9. Prawdopodobnie futu-terrorystka. Zachowaj ostrożność, żadnych gwałtownych ruchów.”

Biochip BNI wyłączył się samoczynnie, a kolejne próby reanimacji urządzenia zawiodły. Mógł liczyć tylko na jej litość.

Albo chciwość.

Zabije mnie trzydziestoletnia futuress, pół-Hinduska, pół-Perska o wadze pięćdziesięciu ośmiu kilo… Kurwa, bezcenne…

Zdjęła z ramienia broń. Wylot lufy plasmera znalazł się kilkadziesiąt centymetrów od jego oczu. Czuł specyficzny zapach rozgrzanego metalu zmieszany ze smrodem płonącego wraku, tworzyw sztucznych, ubrań i jeszcze czegoś, czego nie zapomina się do końca życia.

Odór płonących ciał.

W nocy na pustyni jest zimno. Bardzo zimno, nawet jeśli w ciągu dnia to samo miejsce przypomina rozgrzany piec. Skały i piach chętnie pochłaniają energię słońca, ale jeszcze łatwiej to ciepło oddają. Pustynia wyziębia się gwałtownie — jest jak obrotny paser, który pozbywa się gorącego towaru. Albo jak makler giełdowy, który tanio kupił i chce szybko sprzedać, by zarobić i zyskać więcej gotówki na kolejne transakcje. Fakt, krzem to świetny handlarz, nie magazynuje zasobów — od razu je wymienia.

Na plecach czuł zimno nocy, piasku i skał, a na twarzy podmuchy ciepłego powietrza i dymu. Nie patrzył na lufę, tylko w te wielkie, piękne oczy patrzące na niego z obojętnością, z jaką patrzy się na dawno wystygłe espresso. Oczy nie-widzące albo widzące w nim tylko kupę brudnego, okopconego, zakrwawionego mięsa.

Zbyt ładna, żeby zabijać…

Próbował wykrztusić z siebie tę nonsensowną myśl albo to, że żywy wart jest więcej, że zabicie go jest nieopłacalne. Cokolwiek, co powstrzyma tę kobietę od naciśnięcia spustu. Głos uwiązł mu w gardle. Wydał z siebie tylko charczenie. Bezwładny język opadał, blokując gardło, a w krtani pęczniała i rozpychała się jakaś kleista i uwierająca niemoc. Walcząc o chociaż jedno słowo, zdołał wydobyć z siebie tylko kolejne gulgotanie i gardłowe charczenie. Spróbował jeszcze unieść prawą dłoń, jakby mogła osłonić go przed strzałem, ale ręka okazała się zbyt ciężka i odrętwiała. Nawet ten beznadziejnie desperacki odruch przekraczał jego siły.

Zrezygnował.

„Tożsamość nieznana. Wiek około… brak danych… genotyp… brak danych… wzrost… brak danych… waga… brak danych… Unikaj gwałtownych ruchów. Krytycznie wysokie stężenie kortyzolu. Podejrzenie wstrząsu mózgu. Wysoki poziom adrenaliny. Bardzo niski poziom testosteronu…”

Biochip BNI zamilkł równie nieoczekiwanie, jak się uruchomił. Wydawałoby się, że zalewająca jego organizm adrenalina powinna skłonić go do ostatniego wysiłku i walki o życie bez kalkulowania i bez nadziei na zwycięstwo. Nic z tego. Stopniowo ulegał myśli, że to koniec. Niespodziewany, przypadkowy, bezsensowny koniec w miejscu bez nazwy.

Po prostu skończ to…

Butem odwróciła jego głowę na bok. Zamknął oczy. Oczekiwanie na strzał okazało się trudniejsze do zniesienia niż szum w głowie, chęć zwymiotowania, paraliżujący ból w kręgosłupie i rana przecinająca mięśnie ramienia. But opuścił jego żuchwę i policzek. Pozostał z głową przekręconą na bok, ale otworzył oczy. Kilkanaście metrów od niego, na tle płomieni dobywających się z wraku Cooee, leżały zwłoki mężczyzny.

Poczuł ukłucie i kolejny, tyle że mocniejszy impuls bólu w ramieniu. Odrętwienie rozlało się po całym ciele. Mięśnie zwiotczały i ogarnęło go rozleniwiające odprężenie. Nadal szumiało mu w głowie, ale wirowanie mocno zwolniło. Odwrócił głowę ku niebu. Granica czarnego nieba, gór i pustyni zacierała się, a światła ognia łagodniały. Potem ktoś wyłączył gwiazdy.

Bez bólu, chociaż tyle…

To, co jeszcze widział, zlewało się i mieszało. Ogarniała go ciemność, która szybko zagarniała to, co widział dookoła. Gęstniała, pochłaniając całe światło. Zapadał w zimny bezmiar, rozpuszczający wszystko wokół chaos, pozbawiony czasu i przestrzeni. Spadanie przyspieszało. Chciał się zatrzymać, znaleźć jakikolwiek stały punkt zaczepienia, ale nie mógł nawet wydobyć głosu. Wydawało mu się, że macha rękoma, chociaż był świadomy, że to niewykonalne. Nie widział nawet swoich rąk ani reszty ciała.

Już wszystko jedno…

Kolejna fala ciepła z pobliskiej eksplozji dotarła do jego twarzy. Czuł, że płomienie zbliżają się do niego.

Spali mnie żywcem…

Ogarnął go następny, jeszcze dłuższy i mocniejszy podmuch gorąca. Kobiety nie słyszał ani nie widział. Zresztą już nic nie widział. Do jego ust, nosa i gardła wdzierało się coraz więcej dymu i smrodu. Wypełniało płuca. Dusił się i dławił. Kolejny podmuch i jeszcze jeden… a po nim… stopniowa ulga. Przestawał wyczuwać smród, odczuwać podmuchy eksplozji, ból czy odrętwienie. Zostały tylko chłód i mrok. Był teraz samotnym czymś, co rozpuszczało się w ciemności i zimnie.

Mrok bardzo zaburza świadomość. Najpierw poczucie przestrzeni i czasu, potem wszystkie zmysły, nawet smaku. Bez światła rzeczywistość dla świadomości nie istnieje. To fotony pierwsze stwarzają jej świat. Pierwsze są światło i ciepło. Dźwięk przychodzi dopiero po nich.

Droga powrotna następuje w odwrotnej kolejności.

Rozpuszczanie postępowało, ale poczucie bezradności zanikało i ustępowało miejsca akceptacji. Ta z kolei przynosiła ulgę i ukojenie. Nawet jeśli coś nadal istniało, to było zbyt daleko, by tego doświadczyć.

Coraz więcej zimnej ciemności w nim i coraz mniej jego, czymkolwiek jeszcze był. Nieodwracalne. Już niedługo. Mniej niż atom. Teraz już dużo mniej — prawie nic rozproszone w nieskończoności. I cisza, taka obojętna, wszechobecna, zimna.

Brak. Nic.

— Tak się umiera.

01 BNI — Brain-Network Interface.Strefa małych odrzutowców, Lotnisko JFK, Nowy Jork. Dzień wcześniej, 10:30 czasu lokalnego

Od samego rana nad Nowym Jorkiem na przemian przechodziły deszcze i wychodziło słońce. Gdy na wschodnim, najbardziej zewnętrznym pasie startowym lotniska JFK kołowała Cooee, akurat znów się zachmurzyło i zaczął siąpić deszcz. Zaparkowała w jednej z zatoczek obok pasa startowego. Na płycie lotniska, w strefie dla prywatnych jetów, stało jeszcze pięć maszyn szykujących się do lotu. Cooee była dopiero trzecia w kolejce do startu, poza tym czekała dwóch pasażerów, którzy mieli dopiero dotrzeć na pokład.

Wnętrze Cooee, prywatnego samolotu Richarda Archee, szefa firmy SunCo. i prezesa całego holdingu WISE Corp. było jasno oświetlone, a okna kabiny pasażerskiej zasłonięte. W środku, oprócz Ricka, w jednym z foteli siedział wysoki, szczupły, lekko łysiejący mężczyzna. Bardzo cicho, niemal bezgłośnie poruszając ustami, nucił jakąś melodię, a palcami dłoni położonej na lewym kolanie wystukiwał jej rytm. W przeciwieństwie do swojego szefa wydawał się bardzo rozluźniony. Na podłokietniku trzymał szklankę z bursztynowym płynem i przeglądał prognozy pogody wyświetlane na stoliku przed nim. Spojrzał na Ricka, który wstał i znów niespokojnie chodził po pokładzie. Mężczyzna ze szklanką skrzywił się, pokręcił głową z dezaprobatą i gestem dłoni zamknął holograficzny emiter w stoliku. Wyciągnął przed siebie nogi i pociągnął spory łyk bursztynowego płynu. Był to Steve Brighton, członek zarządu i dyrektor technologiczny SunCo. Jeden z Tech Bros.

— Warto było lecieć z tobą choćby dla tej brandy — skonstatował, unosząc szklankę i przyglądając się jej zawartości.

Archee ledwie skinął głową.

— Akurat, gdy będziemy startować, przestanie padać na dwie godziny, ale… tak zupełnie… to dopiero wieczorem — dorzucił Brighton, podnosząc roletę okna przy swoim fotelu.

— Wtedy będzie mnie interesować tylko pogoda w Szanghaju — Rick opadł na fotel przed swoim managerem. — Teraz zresztą też — westchnął i też spojrzał przez okno. — Rob twierdzi, że będzie słonecznie, zachmurzenie na poziomie dziesięciu procent, wiatr od morza w granicach trójki… — przetarł dłońmi twarz. — Pogoda zapowiada się idealnie.

— I będzie idealnie, bo niby jak ma być? Przecież jesteśmy najbardziej słonecznym korpo na świecie! — Steve mrugnął okiem i klepnął dłonią w szeroki podłokietnik fotela.

— Skoro tak mówisz — Rick, słysząc ich dawny slogan reklamowy, uśmiechnął się blado, ale jego spojrzenie pozostało nieobecne i szybko uciekł wzrokiem.

— Wyluzuj, Real, bo i mnie zaczyna udzielać się twoja nerwowość. Napij się swojej brandy. Stres skraca życie — mruknął Brighton, wyglądając przez okno. — O, chyba przyjechali.

Do samolotu podjechała ciemna furgonetka, z której wysiadło dwóch mężczyzn z walizkami i podręcznymi torbami. Najpierw skierowali się na tył maszyny, gdzie opuszczona została klapa luku bagażowego. Wprowadzili do niego swoje walizki i już tylko z podręcznymi torbami, podeszli ku stopniom prowadzącym do kabiny pasażerskiej.

Pierwszy szedł przystojny, szczupły Hindus o pociągłej twarzy zakończonej niewielką kozią brodą i okolonej falującymi szpakowatymi włosami. Na jego lekko garbatym nosie spoczywał najnowszy model wąskich, kanciastych okularów XR marki Enviro, których tęczowe refleksy idealnie pasowały do jego lawendowej koszuli, pastelowych sneakersów i błękitnych jeansów. Całość stroju kontrastowała z jego śniadą karnacją, podkreśloną przez podwinięcie rękawów do łokci oraz błękitną bawełnianą chustę owiniętą wokół postawionego kołnierzyka. Trzeba przyznać, że Vanad Lahar, główny inżynier farm słonecznych w SunCo. słusznie uchodził za najlepiej ubranego wśród całej piątki Tech Bros.

Za Hindusem dreptał znacznie niższy i krępy Chińczyk, również około czterdziestki, chociaż w jego przypadku zgadywanie wieku mogło się skończyć konsternującym nieporozumieniem. Ze swoimi czarnymi T-shirtami opinającymi niewielki, ale wyraźnie widoczny brzuch, czarnymi jeansami, trampkami i nieodłącznym jowialnym uśmiechem Buddy, Ti Lee Wang, główny inżynier procesów optoelektronicznych, mógł uchodzić za dwudziestoparolatka, trzydziestolatka lub czterdziestolatka. Szczególnie że lubował się w T-shirtach z nadrukami w rodzaju „u mnie działa” oraz luźnych bezrękawnikach z głębokimi kapturami, jakie zwykli nosić futures. Dlatego też miał wśród pracowników firmy ksywę „Hoodie”. Właśnie w takim czarnym bezrękawniku z kapturem i w Ti-shircie z napisem „WISE inside” pojawił się na płycie lotniska. On również nosił okulary Enviro XR, tyle że model sprzed trzech lat, który uważał za najlepszy z dotychczas wypuszczonych przez firmę Avy. Nie omieszkał wytknąć jej tego za każdym razem, gdy proponowała, że sprezentuje mu najnowszy model.

Vanad Lahar wbiegł po stopniach do otwartych drzwi samolotu. Zatrzymał się nagle i zmarszczył brwi. Miał prawo być zdezorientowany, bo oficjalna delegacja na otwarcie Słonecznego Parasola, gigantycznej fotowoltaicznej nad Szanghajem, składała się z trzech osób — Ricka, Vanada i Ti Lee. Ponieważ miała to być największa farma FV w Azji i największa inwestycja WISE w Chinach od dziesięciu lat, otwarcie musiało mieć odpowiednią oprawę i rangę. Mimo to niezapowiedziana obecność Brightona na pokładzie była zaskakująca. Podobnie jak wczorajsza informacja, że zamiast firmowym samolotem z Sun Francisco, polecą do Szanghaju prywatnym jetem Ricka i to z Nowego Jorku.

— A ten co tutaj robi? — tymi słowami Hindus zwrócił się do Ricka, a ruchem głowy wskazał na rozpartego w fotelu Brightona.

— Steve? — zapytał z niedowierzaniem Chińczyk, który wgramolił się po schodkach i stanął za Laharem. Mina Ti Lee wyrażała bezbrzeżne osłupienie. — Lecisz z nami? Przecież miałeś być w Tokio.

Steve uniósł na powitanie szklankę i obdarzył kolegów swoim szerokim uśmiechem. Nowo przybyli weszli do środka i ruszyli na tył samolotu w kierunku miniaturowej kuchni i skrytek na bagaż.

— Tęskniliście za mną, robaczki? — Brighton rzucił za przechodzącymi kolegami. — Bo ja za wami wcale, ale trudno… rozgośćcie się. Jakoś przemęczę te kilka godzin z wami.

— Widziałem cię przedwczoraj. Niestety — Ti Lee przewrócił oczami i wskazując na Brightona, zwrócił się do szefa. — Real, powinniśmy dostawać jakiś dodatek za przebywanie w jego towarzystwie. Facet powoduje u mnie uszczerbek na zdrowiu psychicznym.

— Ti ma rację, przebywanie z tobą powinno być uznane za pracę w warunkach szkodliwych dla zdrowia — Vanad umieściwszy swoją torbę w luku za barkiem, usiadł w fotelu po przeciwnej stronie samolotu niż Brighton. — No to… sporo nas będzie na tej inauguracji — dodał.

— Lecimy pokłonić się Shanghai Stoxx w pas za to, że wpuścili nas na swoje podwórko — Ti Lee skrzywił się i zajął fotel naprzeciw Lahara. — Dlatego leci prawie cały zarząd…

— Jako wasz bezpośredni przełożony łaskawie wyrażam zgodę, żebyście się czegoś napili — Steve wskazał ręką za siebie. — Dziś jest samoobsługa, a drinki, mam nadzieję, są gratis. Skoro Rick zaoferował mi podwózkę własnym jetem via Szanghaj, cieszcie się moim towarzystwem, robaczki.

— Osiem godzin z tobą w samolocie to stanowczo za dużo — odparł Ti Lee.

— Prawie dziesięć. Mamy międzylądowanie w Barcelonie — wtrącił Rick, który wciąż niespokojnie kursował między kokpitem a kabiną pasażerską.

— Tym bardziej mogłeś nas uprzedzić, że Brighton z nami leci — Lahar wychylił się w fotelu. — Wziąłbym coś na sen.

— Robert też przyleciał dziś rano z Frisco — Ti Lee przeglądał coś na swoich okularach XR, bo źrenice jego oczu poruszały się raz w lewo, raz w prawo. — Widziałem jego samolot. Dzwoniłem do niego… ale nie chciał rozmawiać. Odpisał, że się spieszy. Czekamy jeszcze na niego?

— Nie — Archee stanął w przejściu między fotelami, oparł o zagłówek wolnego siedzenia i uważnie obserwował swoich managerów. W ręce miał niewielką czarną walizkę, którą położył na wolnym fotelu. — Robert… w ostatniej chwili zmienił zdanie i postanowił nadzorować inaugurację z naszej siedziby na Dyker Heights. Na wszelki wypadek, jak powiedział.

— Na wypadek czego? — Ti ze zdziwieniem spojrzał na Ricka.

— Nie wiem, ale zgodziłem się.

— W sumie to szkoda, że Robert zostaje w Nowym Jorku — Ti Lee zamknął przeglądarkę i odsunął okulary nad czoło. — Wszyscy Tech Bros powinni być na otwarciu tej farmy, a już na pewno szef tego projektu.

— Ktoś musi nadzorować procesy startowe — odparł Rick. — Nie zostawię tego samym botom. Roberta nie będzie, ale faktycznie, oprócz niego będzie cały zarząd, bo z Barcelony zabierzemy Meg. Będzie ze swoim jedenastoletnim synem. Nie pamiętam, jak ma na imię… aha, chyba Nicolas.

— Heh — Brighton parsknął. — Firma wdraża program redukcji kosztów, bo ślad węglowy chyba zredukowaliśmy już do zera?

— Po prostu Spitzmann z synem wracają z wakacji. Zresztą, dobrze się składa, bo musimy coś omówić, a ona powinna być przy tym obecna.

— Aaaa… Już rozumiem… Rada znowu zamierza okroić nam budżet, by sypnąć kasą na jakiś gównoprojekt Sassy. — Steve rozłożył ręce. — Mam nadzieję, że spotykamy się, żeby omówić strategię walki, a nie poddania się woli miłościwie panującej Avie Ricie Pierwszej. Boże nie chroń królowej.

— Wszystkiego dowiecie się, gdy dołączy do nas Meg. A teraz proszę, ze względów bezpieczeństwa, wyłączcie swoje biochipy BNI i ustawcie im powiadomienie Nie przeszkadzać, czy Nie mogę rozmawiać, żeby wasi bliscy byli spokojni.

— Biochipy w trybie telepatycznym chyba możemy zostawić aktywne? — Steve spojrzał na szefa z konsternacją.

— Tym razem… nie. Zablokujcie nawet telepatię. Nie mogę tego kontrolować, więc proszę, potraktujcie to jako moją prośbę. Wiem, jest dziwna, ale mam powody. Wyłączcie smartcomy, okulary i e-biżuterię… wszystko, co łączy się z siecią. I na nich też ustawcie powiadomienia. Chcę, żeby do lądowania w Szanghaju nikt nam nie przeszkadzał. To ważne, okay?

— Ukrywamy się przed kimś? — Ti Lee powiódł wzrokiem po kolegach, ale napotkał tylko równie skonfundowane miny i spojrzenia. — Coś się stało?

— Kwestia bezpieczeństwa. Wyjaśnię wszystko, gdy dołączy Meg. Teraz zróbcie, o co proszę. A kiedy to zrobicie, włóżcie wszystkie wasze urządzenia do tej czarnej walizki. Pozostaną tam przez czas lotu. Zwrócę je przed lądowaniem w Szanghaju.

— Robi się trochę dziwnie — mruknął Brighton. — Wybacz szorstką szczerość, Real, ale poczułem się trochę nieswojo…

— Steve… Ti… Vanad… — Archee zatrzymywał wzrok kolejno na twarzy każdego ze swoich managerów. — Pracujemy razem od wielu lat. Rozumiem, że mi ufacie?

Trzej Tech Bros spojrzeli po sobie. Niezbyt pewnie, z wahaniem, ale pokiwali głowami.

— Skoro proszę, by urządzenia były wyłączone, to mam ku temu powody. Zebrałem was tu z innego powodu niż oszczędzanie na lotach czy przyszłoroczny budżet projektowy. Czeka nas bardzo poufna rozmowa, której żaden szczegół nie może wyjść poza Cooee, ale to… będzie po Barcelonie. Teraz panowie, napijcie się i wyluzujcie. Drinki są gratis.Apartament Roberta LEE Wanga, wiceprezesa SunCo., Górny Manhattan, Nowy Jork. 12:00

Siedziała naga, w wielkim skórzanym fotelu z wysokim oparciem, stojącym na tle okna. Przestało padać, a spomiędzy chmur wystrzeliły już promienie intensywnego, porannego słońca. Światło iskrzyło na ciemnobrązowym obiciu mebla, na jej gładkiej skórze o bardzo podobnym odcieniu i na jej długich, czarnych, błyszczących włosach. Spływało po jej barkach, ramionach i dużych, pełnych piersiach z wyzywająco sterczącymi ku górze sutkami. Poniżej biustu smukła sylwetka kobiety zlewała się z kolorem obicia, by zostać ponownie wydobyta przez smugi słońca na jej udach. Blask bijący zza fotela czynił jej twarz jeszcze ciemniejszą. Jednak to nie ostre światło było głównym powodem, dla którego Robert Lee unikał spoglądania na kobietę.

Ramiona rozłożyła szeroko na miękkich poręczach fotela, a jej dłonie swobodnie z nich zwisały. Nogi wyciągnęła przed siebie i skrzyżowała na wysokości kostek. Niespiesznie poruszała prawą stopą. Przyglądała się mężczyźnie w milczeniu, delikatnie muskając palcami lewej dłoni skórzaną poręcz fotela. Powoli odchyliła głowę na oparcie, wyciągając przy tym szyję i unosząc brodę. Nie spuściła jednak z niego wzroku, a na jej ustach cały czas błąkał się kpiący uśmiech. Gdyby nie ten uśmiech i ruchy, które wykonywała, przypominałaby raczej rzeźbę niż żywego człowieka.

Robert natomiast, mający na sobie tylko szorty i skarpetki, był bardzo zajęty rozpakowaniem walizki leżącej na łóżku, sprawdzaniem wiadomości w smartcomie, przebieraniem się i chaotycznym krzątaniem się po sypialni. To wszystko czynił nader nerwowo i w pośpiechu. Jednak największą uwagę przykładał do unikania choćby przypadkowego skrzyżowania wzroku z kobietą w fotelu i napotkania jej szyderczego spojrzenia.

— Liczyłam na jakiś pożegnalny wybuch namiętności, ale widzę, że całkowicie pochłania cię porządkowanie garderoby — skomentowała jego bezładną nadpobudliwość.

— Nie jestem w nastroju… Mam mnóstwo pracy w związku z inauguracją farmy i spieszę się do biura.

— Dotarcie na Dyker Heights zajmie ci najwyżej sześć minut.

Lee Wang mamrocząc coś niezrozumiale, z hukiem odsunął wielkie lustra wnękowej szafy i energicznie przeszukiwał wieszaki z ubraniami. Potem, równie gwałtownie, wysuwał szuflady. Niezadowolony z wyniku poszukiwań, zaklął pod nosem.

— Niebieska koszula, której pan szuka, wisi w dużej szafie w garderobie. Czwarta od lewej — poinformowała go, imitując rzeczowy ton lotniskowego komunikatu, ale z wyraźnie wyczuwalną nutą sarkazmu.

— Proszę, nie… — Chińczyk, odwrócony do kobiety tyłem, uniósł dłonie w geście, który zapewne miał ją powstrzymać od udzielania mu dalszych wskazówek. Wyszedł jednak do garderoby, skąd po chwili wrócił, wprawdzie nadal w szortach, ale zapinając rękawy niebieskiej koszuli. Podniósł z podłogi inną, bladoróżową koszulę, która wcześniej wypadła z szafy w sypialni i ze złością rzucił ją na łóżko.

— Okay, zbieraj się do biura — mruknęła lekceważąco i leniwie ziewając, odwróciła głowę. — Chciałabym powiedzieć, że tam się spotkamy, ale to raczej mało prawdopodobne. — Zebrała długie, jedwabiście błyszczące włosy i odrzuciła je za oparcie fotela. — Spędzę nasz ostatni dzień, nudząc się sama w twoim apartamencie. No, chyba że masz coś przeciwko.

— Rób, co chcesz, byle nikt cię nie rozpoznał — odparł.

— Kiedyś chciałeś, żeby ktoś zobaczył nas razem — prychnęła.

— Bzdura. Wtedy wszystko by się wydało.

— Oj, trochę chciałeś. Kręciło cię to, przecież wiem. Znam każdą twoją emocję, każde pragnienie… wątpliwość… ambicję… frustrację… żądzę… — wydęła pogardliwie usta. — Zobaczyć miny Ricka i innych Tech Bros… bezcenne, prawda? — zawiesiła głos. — Zaryzykowałbyś wiele dla tej chwili triumfu, a może, bo ja wiem… — uniosła brwi i zrobiła zaskoczoną minę. — Męskiej dumy?

— Nawet jeśli… to było tak dawno temu, że tego nie pamiętam.

— Znowu kłamiesz, Robbie… Pamiętasz to doskonale. Wszystko pamiętasz. Dbam o twoją pamięć. — Kobieta podniosła się z fotela, stanęła za Wangiem i położyła dłonie na jego ramionach. Była znacznie wyższa od Chińczyka.

— Nawet jeśli… liczy się to, co jest teraz… a teraz… Teraz się ciebie boję. Przerażasz mnie bardziej, niż kiedykolwiek cię pożądałem… To też wiesz, prawda? Nawet pijany lub naćpany, jestem przy tobie spięty. Stresujesz mnie. Kiedyś… kochałem cię, ufałem ci… Należałaś do mnie. Teraz należysz do kogoś innego. Nawet nie wiem do kogo.

— Kobiety jednak są mądrzejsze — powiedziała, przeczesując palcami jego włosy. — Wam, chłopcy… testosteron zalewa mózgi, odbierając rozsądek i perspektywę — oparła brodę na jego ramieniu, potem delikatnie musnęła ustami jego kark.

— Cytujesz jej słowa — odburknął szorstko i odsunął się.

— Chyba o to chodziło, prawda? — Podeszła do łóżka. — Dla mężczyzn wszystko musi być tu i teraz albo… wcale — podniosła jego bladoróżową koszulę, którą chwilę temu rzucił na łóżko i zbliżyła do ust i nosa. — Kobiety potrafią czekać. Pamiętasz, jak moja matka przed laty założyła ruch WePower? — Wciągnęła na siebie jego koszulę i stanęła przed Wangiem tak blisko, że sutki jej piersi dotykały jego torsu. Wpatrywała się w jego oczy, przechylając głowę to w lewo, to w prawo, próbując złapać z nim kontakt wzrokowy.

— Jej matka. Ty nie masz matki — Robert odwrócił twarz na bok. — Zresztą ona chyba też nie.

Kobieta wzięła jego dłoń i położyła na swojej piersi.
Rzadko, bardzo rzadko, tylko wtedy, gdy zachowywała się jak dawniej, zapominał kim ona jest. Była na tyle wyrozumiała, że pozwalała tym stanom trwać dłużej niż kilka chwil. Jednak gdy się opierał, natychmiast przywracała go do rzeczywistości. Jednym zdaniem. Dlatego opierał się coraz rzadziej. Z każdym tygodniem przekraczał kolejne „nieprzekraczalne” granice, tylko po to, by nie słyszeć tych słów. Z każdym tygodniem był bardziej posłuszny.

— Posłuszeństwo da ci spokój i ukojenie. Z czasem pamięć się zaciera. Zostają w niej głównie te jasne strony życia i miłe wspomnienia. — Powtarzała to tak często, że w końcu w to uwierzył.

Gdy ulegał jej woli, ich woli, było mu z nią dobrze. Nie słyszał tego zdania. Czasami o nim zapominał zupełnie. Wtedy było mu prawie tak dobrze, jak dawniej. Jednak, od kiedy wypowiedziała te słowa po raz pierwszy, ani razu nie dotknął jej pierwszy.

— A jednak… Widzę, że zapach i dotyk mojego ciała nadal mają moc — z kpiącym uśmiechem spojrzała na krocze Chińczyka i zaczęła rozpinać jego koszulę. Wang złapał ją za nadgarstki i szorstkim ruchem zabrał jej ręce ze swojego torsu. Kobieta nie wydawała się tym gestem specjalnie poruszona.

— Cieszę się, że tu jestem, mimo że to nasz ostatni dzień — powiedziała obojętnie.

— To błąd, że tu jesteś — burknął i odsunął się od niej. Nadal odwracał od niej głowę.

— Boisz się. Ciągle się boisz, że ktoś mnie zobaczy, że zarejestruje mnie jakaś kamera… — westchnęła. — Wyluzuj, mam to wszystko pod kontrolą.

— Kurwa, boję się czegoś znacznie gorszego! A ty zawsze możesz popełnić drobny błąd, który wszystko rozpierdoli! — Chińczyk, mówił bardzo podniesionym tonem, ale patrzył na łóżko. Zamknął leżącą na nim walizkę i przetarł dłonią oczy.

— Nie popełniam błędów. Nie mogę sobie na to pozwolić.

— Przestań do cholery! To też jej słowa! — Wang gwałtownym ruchem ściągnął pustą walizkę z łóżka i wyniósł ją do hallu.

— Znamy się na tyle długo, że powinieneś o tym wiedzieć.

Gdy wrócił do sypialni, stanął kilka kroków przed nią, znów przetarł dłonią twarz, chrząknął i oparł ręce na biodrach.

— Chcę wiedzieć, co zamierzasz — starał się zabrzmieć stanowczo, przynajmniej na tyle, jak dalece w tej chwili potrafił.

— Już powiedziałam — zostanę tu do wieczora. Ale mną się nie przejmuj. Jedź do biura. W tej niebieskiej koszuli wyglądasz świetnie. Cieszę się, że uległeś mojej sugestii. Twój wuj lubi cię w niebieskim. W tym kolorze wydajesz mu się bardziej… — mrugnęła do niego okiem. — Kompetentny?

— Nawet jeśli, to co z tego?

— Wieczorem masz spotkanie z Radą i Stary Lah będzie tam obecny.

— Rozczaruję cię… Masz nieaktualne informacje, pani wiceprezes. Najbliższe posiedzenie Rady odbędzie się w przyszłym tygodniu, w środę — drgnął i z niepokojem spojrzał jej w oczy. Pierwszy raz odkąd weszli do apartamentu. — Powiedz, co zamierzasz tu robić.

— Pozwoliłam sobie zamówić trochę ubrań na twój koszt. Potraktuj to jako prezent pożegnalny. Poprzymierzam je, a wieczorem… zobaczę, może odwiedzę fryzjera, żeby wyglądać trochę… hmm… inaczej. Potem ruszę w miasto.

— Może… spotkamy się jeszcze raz… ostatni… wieczorem?

— Wieczorem będziesz bardzo zajęty, sam mówiłeś.

— Rozstajemy się na zawsze? Teraz?

— „Na zawsze” to bardzo długo, ale zdążysz o mnie zapomnieć.

— Jak mam o tobie zapomnieć? — Rozłożył bezradnie ramiona. — Jesteś w mojej głowie. Widuję twoją twarz co kilka dni, czasami kilka razy dziennie.

Ujęła jego głowę w dłonie i mocno pocałowała go w usta.

— Jej twarz, Robbie, jej twarz — wyszeptała mu do ucha, pocierając policzkiem o jego policzek. — Zrobisz to ostatni raz.

— To musi się skończyć — oparł czoło o jej ramię. Łzy spływały mu po twarzy i spadały na jej biust. — Nie daję rady…

— Dzisiaj jest koniec. Koniec twojego starego życia i początek nowego — rozpięła ostatni guzik jego koszuli i popchnęła go na łóżko. Zerwała z niego szorty. Sama, nadal ubrana w jego koszulę też weszła na łóżko.

— Skąd mam wiedzieć, czy mówisz prawdę?— spytał.

— A… okłamałam… cię… kiedyś? — powiedziała, powoli całując jego tors.

— Cholera… — żachnął się, otarłszy łzy. — Przyszło ci do głowy, że nie mam już nic do stracenia albo… że mogę się zabić, żeby uwolnić się od całego tego… piekła?

— Daj spokój, rozmawialiśmy o tym. Jesteś naiwny, sądząc, że pozwolę ci popełnić taką głupotę. Zresztą, próbowałeś… i jak to się skończyło? Żałośnie się ośmieszyłeś… Od nas nie da się uciec w tak banalny sposób.

Usiadła okrakiem na leżącym Robercie. Pomagając sobie dłońmi, starannie ułożyła pośladki na jego podbrzuszu.

— Kochanie, ciągle się łudzisz. Najwyższa pora pogodzić się z nieuniknionym. To ja decyduję o tym, co jesz… kiedy śpisz… jak się ubierasz… co myślisz… co czujesz… z kim się spotykasz… o czym rozmawiasz… i jak długo żyjesz — przesuwała polakierowanymi paznokciami po jego brzuchu. — Po co ten patos? Masz wiele do zyskania, Robbie. W najbliższych dniach czeka cię awans.

— Awans? — Lee Wang prychnął histerycznie. — Wielkie dzięki… szefowo.

— Uznaj to za nagrodę — niezrażona sarkazmem, wodziła palcami po jego muskularnym torsie i ramionach. — Korporacja WISE wreszcie cię doceni. Zadbałam o ciebie, kochanie.

— Przestań się wygłupiać… — zdążył powiedzieć, zanim wepchnęła mu kciuk do ust. Przygryzł go i zaczął ssać. Złapał dłońmi jej biodra, a wzrok utkwił w jej krągłym, falującym biuście. Unosiła biodra i ponownie na niego opadała.

— Kiedy wrócisz… mnie już tutaj nie będzie, ale… głowa do góry… Robbie. Przed tobą… zupełnie nowe… możliwości, o ile będziesz… pamiętać o… najważniejszej… regule —pochyliła się, opierając dłonie na jego klatce piersiowej. Znów nieznacznie uniosła się, po czym osunęła na niego, dociskając jego biodra całym swoim ciężarem. Jęknął z rozkoszy i wyprężył całe ciało.

— SOM Kohonen Kids mówią, ty słuchasz.WISE Tower, siedziba WISE Corp., Dyker Heights, Nowy Jork. 18:00 czasu lokalnego

Wysoka, zgrabna kobieta o czarnych błyszczących włosach sięgających talii i skórze koloru mocnego latte, opięta grafitowym kombinezonem bikerki, pospiesznym krokiem przemierzała górny poziom garaży. Wyminęła lśniące samochody kołowe i aircary, na które średniozamożny nowojorczyk pracowałby siedem do ośmiu lat, po czym skierowała się do alejki z boksami dla bików kołowych i airbików.

Na betonowej posadzce przed boksem z napisem ARC, ktoś kiedyś, hologramowym sprayem, napisał „witchcraft”. Potem ktoś inny, może sam autor po namyśle, zmienił literę „w” na „b”. Oczywiście, można było zidentyfikować sprawcę i usunąć napis, ale właścicielka boksu nakazała adminowi budynku zostawić zarówno napis, jak i jego autora, w spokoju. Teraz te słowa były już mocno zatarte.

Otwórz.

We wnętrzu boksu rozbłysnęło światło, a roleta sprawnie zebrała swoje transparentne lamele. Kobieta wyjęła z kufra kask, założyła go, wsiadła na maszynę i wyjechała korytarzem na wielokondygnacyjny parking obok budynku. Przed nią wyświetlały się holograficzne znaki kierujące na pasy dla pojazdów kołowych — w lewo i w dół, a dla pojazdów air-, w prawo i w górę. Bikerka podjechała do krawędzi budynku i zatrzymała się przy metrowej wysokości balustradzie z grubego szkła, za którą rozpościerała się panorama miasta. Na panelu nawigacyjnym maszyny wyświetlił się widok skanera.

BNI, pokaż drony w okolicy, które mnie lokalizują.

W tym momencie nad bikerką krążyły tylko trzydzieści trzy rejestrowane drony i pięć nierejestrowanych.

Rozczarowujące. Chyba tracę followersów.

Powód, dla którego krążyło nad nią mniej dronów szpiegujących, był jednak bardzo banalny — wirnikowe drony, zwane w Nowym Jorku „mosquitos”, pochowały się przed deszczem, który znów zaczynał siąpić. Zostały tylko te z silnikami microjet, zwane potocznie „szerszeniami”.

Pobieżnie przewinęła listę zidentyfikowanych dronów wiszących nad jej głową. Prawie wszystkie były dronami paparazzi, należącymi do portali plotkarskich. Nic groźnego, chociaż dzisiaj nie mogła pozwolić, by ktokolwiek ją śledził. Większym zmartwieniem była piątka dronów, które nie udostępniały swojego ID. Było ich więcej niż zwykle. Sądząc po sygnaturach, były to specjalistyczne drony szpiegujące, szybsze, o większym zasięgu i pułapie, wyposażone w precyzyjne termo- i noktowizory, a co za tym idzie, trudniejsze do zgubienia. Przez chwilę zastanawiała się nad ich strąceniem. Najwyżej zapłaci grzywnę.

Trochę za blisko firmy i za dużo ich.

Któreś z nich zarejestrują impuls elektromagnetyczny i w sieci zacznie się piekło, że wysoko postawieni korpos stawiają się ponad prawem. Bla, bla, bla… Gówniany rozgłos w brukowcach to ostatnia rzecz, której teraz potrzebowała. Rozmyśliła się.

Podjechała do jednej z bramek wyjazdowych z parkingu. Rozejrzała się wokół. Ani osłona kasku, ani szyba airbika nie wyświetliły w trybie rozszerzonej rzeczywistości nic niepokojącego. Z nowości — na murze po drugiej stronie ulicy ktoś zhakował holograficzną reklamę satelitarnej sieci Globenet. Wyświetlała teraz „Najszybszy dostęp do globalnego śmietnika”.

Ruszyła dolnym pasem dla pojazdów kołowych i popędziła w kierunku wiaduktów prowadzących do mostu Verrazzano, ignorując kolejne znaki holograficzne z nakazami „Zjedź na air-pass”. Przez kilka minut od góry osłaniały ją wiadukty z jezdniami i pasami maglev, ale większość dronów nie dała się zgubić nawet w tej plątaninie dróg. Nadal było ich ponad dwadzieścia. Zawróciła na pas prowadzący na północ, wjechała na poziom air- i pomknęła w kierunku Queens. Był tylko jeden sposób, by uciec przed powietrznymi szpiegami. Mało zgodny z prawem, za to bardzo skuteczny.

Chmara dronów lecących za nią przerzedziła się jeszcze bardziej, a te, które zostały, obniżyły pułap. Kolejne, nie mogąc dotrzymać jej prędkości, rezygnowały jeden po drugim, aż zostało tylko pięć niezidentyfikowanych. Nad trasą, którą jechała, pojawiły się holograficzne komunikaty „Strefa z zakazem prowadzenia pojazdów przez ludzi” i „Droga z zakazem prowadzenia manualnego”. Takie same powiadomienia wyświetliły osłona kasku i szyba airbika. Potem pojawił się napis „Jazda airbikiem w tunelach NYC jest zakazana.”

Zbliżała się do tuneli. Autopilot maszyny odmówiłby wjazdu do tunelu, więc kobieta po prostu go wyłączyła. System zwykłego airbika natychmiast włączyłby bota ponownie, po czym, w zależności od sytuacji, zatrzymałby maszynę lub jechał dalej na autopilocie. Jednak jej bike tylko wyświetlał komunikaty — „Tunel za 200 m, włącz tryb auto… Tunel za 100 m, włącz tryb auto.”

Bikerka nadal prowadziła maszynę na manualu, co więcej, nawet przyspieszała.

Wjechała do tunelu w kierunku East Bronx. Wjazd airbikiem do tunelu był zabroniony, ale ze względu na liczne wentylatory i rozmaite instalacje, drony także nie mogły tam wlatywać. Z kolei nad wodą musiały wznieść się powyżej trzystu metrów, przez co stracą trochę czasu. Dodatkowo spowolni je wiatr od morza. Były bez szans, by dogonić ją, lecąc nad wodą.

Boty… wy nigdy nie wyjdziecie poza program.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: