Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Testament Darwina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Testament Darwina - ebook

Gdy w XIX wieku młody, obiecujący naukowiec Karol Darwin wyrusza w wieloletnią podróż na pokładzie okrętu Beagle, zupełnie nie spodziewa się rezultatów tejże wyprawy. Zapewnią mu one sławę, ale sprawią jednocześnie, że do końca życia znany biolog będzie borykał się z ciężarem prawdy, którą dane mu było poznać. Skrzętnie skrywane zapiski na temat jego szokującego odkrycia po latach trafiają w ręce Adolfa Hitlera, dla którego liczy się tylko jeden cel – stworzenie nowej rasy ludzkiej, która pomoże mu zawładnąć światem. Podczas okrutnych eksperymentów giną miliony ludzi, jednak szalona misja Hitlera kończy się fiaskiem. Wiele lat później echa tych wydarzeń powrócą w historii Cariny, studentki z Portugalii, która podczas badań naukowych na Wyspach Zielonego Przylądka wpadnie na trop zatajonych niegdyś przez Darwina rewelacji. Rozpoczyna się walka o ujawnienie prawdy…

Po chwili rozmyślań Hitler wpadł w trans i wyrecytował jakby zahipnotyzowany:
– Ale to jest nic, Ribbentrop. Zbuduję nie tylko statki, lecz także stworzę coś znacznie lepszego: broń idealną, niezawodną, precyzyjną, inteligentną, taką, jakiej świat nie widział. Sprzęt jest wadliwy, niedokładny, awaryjny. Ja stworzę maszynę do unicestwiania.
Ribbentrop zerkał zaciekawiony tym wywodem na Hitlera, ale nie ośmielił się mu przerwać.
– Stworzę armię gotowych na wszystko, niezniszczalnych i wytrwałych żołnierzy, którzy wytrzymają chłód, brak powietrza, a nawet ogromne ciśnienie. Żołnierzy specjalnie przeszkolonych do podkładania i detonowania ładunków pod statki nieprzyjaciela, gdy ci nie będą mieli o tym bladego pojęcia. Taki człowiek, ba! – taka ryba pozostanie niewykrywalna dla radarów. Czyż to nie brzmi jak broń doskonała?
Ribbentrop odczuł, że to nie było pytanie retoryczne, a wręcz wskazane było wyrazić swoją opinię na ten temat, który jednak wydawał mu się nieco absurdalny.
– Brzmi to rzeczywiście niesamowicie. Skąd weźmiemy takich ludzi, mein Führer?
Hitler się zmarszczył. Nadal był w transie.
– Jak to skąd? Stworzymy ich! Ha, ha, ha. – Roześmiał się, a śmiech ten brzmiał przerażająco. – Połączymy człowieka z rybą. Właśnie tak!


Emilia Nowak – urodzona w 1982 roku w Będzinie, absolwentka Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Tuż po studiach rozpoczęła trwający do dziś wieloletni etap podróży po Europie, Azji i Afryce, będących źródłem licznych inspiracji. Od początku kariery, związanej z powieściopisarstwem, aktywnie promowała rodzimy region. Dotychczasowe publikacje wydane we współpracy z Novae Res to „Perła Będzina” (2013), „Tajemnica Orlego Gniazda” (2014) oraz najnowsza książka „Testament Darwina” (2019). Oprócz twórczości literackiej zajmuje się malarstwem i szeroko pojętą działalnością artystyczną.
Strona Autorki: www.aylimecavon.com

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-674-4
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Ocean Atlantycki, zachodnie wybrzeże kontynentu afrykańskiego przy Zwrotniku Raka, rok 420 p. n. e.

Pionowe drzewce masztu ledwo utrzymywały żagle wyrywające się pod napierającą siłą wiatru. Beczki z solą pędziły w szaleńczym tempie, odbijając się od jednej burty do drugiej, a wielkie skrzynie ze świeżym połowem, ważące nawet kilka tysięcy uncji rzymskich, sunęły gładko po wypucowanym o poranku pokładzie z taką łatwością, z jaką kilkuletnie dziecko potrafi bawić się owocem oliwnym, turlając nim lekko po blacie stołu. Poszycie było poważnie uszkodzone, przez co większość pozostających na nim przedmiotów przepadła w toni lub – jeszcze dryfując – oddalała się od statku niczym maleńkie wysepki na bezkresnym Atlantis thalassa1.

Anesstor czuł, jak gruba gejtawa wżyna się w jego obolałe dłonie, gdy resztką sił próbował podciągnąć żagiel. Wnet ujrzał, jak jedna reja łamie się z trzaskiem lekko niczym trzcina i frunie w stronę gigantycznych fal, waląc prosto w jednego z rybaków i porywając jego ciało w otchłań. Chciał krzyknąć, ale wirujący wkoło ocean pochłaniał każdy, nawet najgłośniejszy dźwięk, tak więc nie był w stanie pokonać jego ryku. Mężczyzna czołgał się z trudem przed siebie, po czym uchwycił się mocno leżącej tuż u jego stóp na wpół odłamanej od rufy rzeźby i wbity niemal w deski pokładu odprowadzał wzrokiem kolejną znajomą twarz, widząc, jak załoga niknie w potwornych falach, nie zdążywszy nawet dźwignąć ręki na ratunek.

Nie mogło być dalej niż południe, lecz sztorm przyćmił niebo na tyle, że ledwo strużka słońca przebijała się przez kopułę chmur; wkoło panował istny mrok. Kurczowo zaciskając dłonie wokół szyi kobiety wyciosanej w drewnie, Anesstor odchylił głowę i zerknął na jej oblicze. Pieczołowicie wygładzony drzewiec stworzono niegdyś na podobieństwo ludzkie. To była ostatnia rzecz, jaką ujrzał żeglarz. Zanim wyzionął ducha, rozpoznał, iż to nie żaden kawał drewna, na który spoglądał. To były przenikliwe na wskroś oczy żądne krwi. Największy wróg każdego żeglarza znajdował się już na pokładzie…

------------------------------------------------------------------------

1 Najstarsza znana nazwa Oceanu Atlantyckiego, pochodząca z Dziejów Herodota z około 450 roku p.n.e. (przyp. red.).ROZDZIAŁ 2

Żar południowego słońca pokrywał niemal każdy skrawek wysuszonej ziemi. Nawet odrobina trawy, której udało się skryć pod leżącą tuż u wejścia na ganek ceramiczną misą, nieszczędzona przez wszechobecny skwar lejący się z błękitnego nieba, pożółkła na całej powierzchni i prawie wyschła na popiół. Ptaki szukały schronienia to w pobliskim gaju oliwnym, to w koronach drzew przetrzebionych ludzką ręką w poszukiwaniu owoców na pojedynczych gałęziach wyrastających tu i ówdzie, niczym przybysze z odległej planety, którzy osiedli na powierzchni jałowego lądu w nadziei na znalezienie schronienia i przyzwoitej strawy.

Kraina ta, choć pozornie nieżyczliwa, kryła liczne dobrodziejstwa, zsyłane przez Baal Hammona, naczelnego boga Kartaginy. Kartanis była wyspą o różnorodnym krajobrazie, a zwłaszcza bogatej florze. Tuż u wybrzeży przypominała piekielny przedsionek: wąskie i nieliczne plaże wysypane były szarym i ostrym piaskiem, który bardziej wyglądał jak popiół niż miękki, złoto-biały pył. Niewiele było takich miejsc na wyspie, gdzie choćby drobny stateczek mógł bezpiecznie zacumować, by nie osiąść na mieliźnie. Toteż jedynie łódki rybackie przypływały do zatoczek, które wcinały się w głąb nadbrzeża od strony północnej, nadając mu z lotu ptaka wygląd falbaniastej tkaniny. Większy statek, a rzadko taki się tu zjawiał, cumował tuż między strzelistymi skałami, wyrastającymi z morza niczym masyw Olimpu. Miejsce to, jakby góra, oddalone od linii brzegu o ponad tysiąc stóp, nazwano Gradezi i wierzono, że u jego szczytu zasiada sam Baal Melkart – pan mórz i oceanów, który troszczył się o żeglarzy oraz ich ładunki, gdy powracali z dalszych wypraw, a tu jedynie szukali chwilowego schronienia.

Im bardziej podążało się w głąb wyspy, tym bujniejsza stawała się roślinność. Teren tworzył siatkę dróg, ścieżek i mniejszych dróżek, regularnie uczęszczanych przez ludność osiadłą niemal dziesięć stuleci temu. Kartanijczycy przybyli tu z wielu stron świata, w większości za sprawą przypadku i w nadziei rychłego opuszczenia tej ziemi, która na pierwszy rzut oka nie zachęcała do osiedlenia się. Lecz, poznając bliżej skrywane przez wyspę cuda, tak pokochali to miejsce, że kto by tu nie zawitał, na zawsze już pozostawał. W niewielkiej zatoce nazywanej Goddani, leżącej bardziej na północno-wschodnim krańcu Kartanisy, skąd rozpościerał się najlepszy widok na Gradezi, swój dom wybudował Anesstor. Był on żeglarzem i choć starość coraz bardziej mu doskwierała, to za każdym razem, gdy się tu zjawiał po długiej żegludze, szum i zapach morza przypominały mu, gdzie jest jego prawdziwe miejsce.

W centralnej części wyspy wyrastał potężny Barridi – najwyższy szczyt Kartanisy, będącej niczym innym jak ogromnym wulkanem tarczowym wznoszącym się ponad dnem morza. Góra ta o charakterze wulkanicznym, zewsząd porośnięta bujną i soczystą roślinnością, unosiła się majestatycznie ponad widnokrąg, niczym zawieszona między niebem a ziemią. Kartanijczycy wierzyli, że na samym jej szczycie, w gnieździe uśpionego od tysięcy lat wulkanu, zasiada potężny Baal Szamim – pan nieba i przestworzy, zaklinacz sztormów i tajfunów. Według legendy Szamim był bratem Melkarta. Obaj narodzili się z łona bogini Triniadis o urodzie, której pozazdrościć mogły najpiękniejsze rafy koralowe, najcudniejsze zachody słońca czy najbarwniejsze pióra rajskich ptaków. A mądrości jej nie dorównywał żaden z mędrców świata śmiertelników. Bracia kochali matkę i siebie nawzajem, a po rodzicielce odziedziczyli przystojność i wiedzę.

Lecz pewnego razu zazdrosny o doskonałość Szamima i Melkarta bóg wojny Anderrun, który sam urodą nie grzeszył, rozgniewany do granic obłędu, zesłał na braci i matkę nieszczęście. Tak potężnie wstrząsnął skorupą świata, że stały ląd, będący niegdyś jednością, pękł na dwie części, powodując spiętrzenie gór i wybuch wulkanu. Tak oto piękną Triniadis porwała spływająca, wrząca lawa i pchnęła ją na zawsze w czeluść ziemi. Szamim i Melkart pozostali na dwóch odrębnych górach, rozdzielonych przez owo okrutne trzęsienie. Od tej pory zerkają czasem na siebie ze szczytów Gradezi i Barridi, obarczając się wzajemnie winą za śmierć matki. Mądrość, jaką po niej odziedziczyli, nakazuje im jednak żyć w pokoju. Tylko czasem, w chwili słabości, gdy wspomnienia powracają, a rana po utracie matki ponownie zaczyna krwawić, Szamim i Melkart rozpoczynają kłótnię i tak władca nieba i zaklinacz wiatru, jak i pan mórz i oceanów, dowodzą swych racji i sprowadzają sztormy i burze na niewinnych Kartanijczyków, a także na błądzących po morzach żeglarzy.

*

Biatarri, żona Anesstora, długo wyczekiwała powrotu męża, wypatrując codziennie, czy aby na widnokręgu nie wyłania się statek rybacki. Tegoż popołudnia także zasiadła na jednym z chłodzonych morską falą głazów i zerkała w stronę Gradezi. Siedziała tak już trzy godziny, lecz słońce zdawało się zupełnie jej nie przeszkadzać. Przywykła do tego. Podwinąwszy nieco szatę, zanurzyła stopy w przyjemnie chłodnej wodzie i rozmyślając o mężu, wyplatała kosz z gibkich jeszcze źdźbeł świeżo zerwanej rośliny gęsto porastającej teren wokół ich skromnego domu. Mijał czas, a gdy ostatnią gałązką zamknęła krąg plecionki, zorientowała się, że nieopodal przypatrują jej się dwie kobiety, przybyłe tu z dziećmi w oczekiwaniu na swoich małżonków, którzy o świcie wypłynęli na połów. W zatoczce Goddani wielu rybaków pozostawiało swe łódki po skończonej pracy. Kobiety milczały, jednak po chwili jedna jakby coś szepnęła do drugiej tak, by nie doszło to do uszu Biatarri. Słowa ich dodatkowo zagłuszały dzieci biegające żwawo po wodzie, przez co hałaśliwie pluskały. Biatarri odwróciła głowę w stronę morza. Na horyzoncie dostrzegła chmury. Niczym kropla atramentu, która wpuszczona do szklanki wody powoli rozlewa się po jej brzegach, tak ciemne jak czernidło z kałamarnicy chmury pokrywały coraz większą połać sklepienia, nadciągając od północy.

– W nocy będzie żer – odezwała się nagle Biatarri, licząc, że obecne tam niewiasty usłyszą ją.

Stojące na brzegu kobiety zauważyły, że staruszka coś szepcze, ale nie zrozumiały sensu jej wypowiedzi. Zapytały więc niemal jednocześnie:

– Co tam mówisz pod nosem?

– Znowu szykuje się żer – powtórzyła. – Idzie sztorm, wtedy się zjawią.

– Kto się zjawi? – zapytała jedna z nich, domyślając się, jaką może uzyskać odpowiedź.

Biatarri wiedziała, że ludzie z niej kpią, ale nie zważała na to.

– Zobaczycie, będą tu, gdy rozpęta się piekło. Jak się już wszyscy pochowacie do swoich nor. Nie wierzycie? To przyjdźcie, jedna z drugą, nocą do zatoki i zobaczcie, co się wyprawia. Módlcie się lepiej, żeby wasi mężowie do tej pory powrócili, bo biada im, oj biada! Ludzkie mięso nie gorsze od tłustej ryby.

– Niech już ten twój żeglarz wróci, bo żeś zmysły postradała, stara wariatko! – krzyknęła jedna z kobiet. – Dzieci przestań straszyć, bo nieszczęście sprowadzisz, jak się bogowie rozgniewają.

Staruszka powoli zeszła z kamiennej półki, zabrała koszyk, pozostawiając tylko resztki gałązek, które szybko zmyła morska fala. Minęła stojące na brzegu kobiety i obrzuciła je pogardliwym spojrzeniem.

– Dionar, Merbabe, chodźcie tu, widać dwie łódki, ojcowie już płyną! – krzyknęły ucieszone, zwracając się do swoich pociech.

Gdy matki niecierpliwie przebierały nogami w nadziei, że niebawem ich mężowie bezpiecznie dotrą do brzegu, chłopcy uspokoili się na moment, ale gdy Biatarri odchodziła powoli w górę skarpy, poczuła, jak małe kamyczki ciskane przez dzieci uderzają ją w plecy. Gdy się odwróciła, ci nagle przestali, jakby przestraszeni złowieszczym i przeszywającym na wskroś wzrokiem staruszki. Wróciła do domu. Zerknęła w stronę morza. Niewielka grupka rybaków wyciągała już na brzeg kilka małych koszów z rybami. Głównie były to sole i dorady, których łuski mieniły się niczym klejnoty w blasku ostatnich promieni słońca przed zbliżającą się nawałnicą. Rybacy wraz ze swoimi rodzinami w mgnieniu oka uwinęli się z rozładunkiem. Dzieci pomagały nieść połów. Jeden z chłopców ciągnął za sobą szarą misę, a drugi, nieco starszy, mężnie dzierżył w rękach nabite na hak dwie ośmiornice.

Jakże tęskniła Biatarri za swoim poczciwym, brodatym żeglarzem. Przywykła już do samotności. Kiedy jej Anesstor wypływał po raz pierwszy, miała kruczoczarne włosy sięgające ledwie do ramion i brązowe oczy pełne życia i radości. Po dwudziestu pięciu latach długie włosy poszarzały, a oczy, choć nadal brązowe, swą radość zamieniły w obojętność. Ileż to razy Biatarri żegnała męża, by po długich miesiącach znowu go witać, i tak przez ćwierć wieku. Zawsze towarzyszył jej ten sam strach, gdy wypływał i to samo szczęście, gdy jego statek cumował w bezpiecznym Gradezi, a niewielka łódka z załogą płynęła w stronę wyspy. Widząc nadciągający coraz szybciej sztorm, domknęła okiennice i schowała misternie wykonane kosze z plecionki, które – jak zwykle – miała sprzedać okolicznym mieszkańcom w zamian za jajka, olej czy owoce. Po godzinie zapadł zmierzch i rozszalała się potworna wichura. Gdy przybrała na sile, rozrzucając w powietrzu gałęzie i dosłownie wszystko, co dało się poderwać, każdy mieszkaniec wyspy znajdował się już w bezpiecznym kącie swego domostwa, czekając, aż sztorm wreszcie zelżeje.ROZDZIAŁ 3

Wyspę spowiła całkowita ciemność. Szalejące krople deszczu wbijały się niczym pociski armatnie w postarzałą skórę twarzy Biatarri, pędząc w szaleńczym wirze, a jej srebrno-czarne włosy targał przeraźliwy wiatr, wyrywając co chwila następne kosmki, mimo iż były starannie upięte. Deszcz spływał strużkami w dół jej oblicza, pokonując skomplikowany labirynt bruzd, które sędziwy wiek kobiety pozostawił na jej policzkach. Mrużyła oczy, ale ani trochę nie drgnęła. Szaty przemokły jej doszczętnie, ale nie czuła zimna ani zmęczenia. Wytrwale wyczekiwała, aż rozpocznie się „uczta”. W czasie sztormu ławice ryb masowo wpływały do zatoki, szukając spokojniejszych wód. Działo się tak od lat i tak też stało się tej nocy. Rzecz jasna, nie dało się ich dostrzec, będąc na lądzie, ale lada chwila miało zdarzyć się coś, co zdradzi ich obecność w Goddani. Oto nadpływały… Biatarri nieraz je widziała. Nie bała się. Przeciwnie – czasem odczuwała nieodpartą chęć, żeby rzucić się w sam środek krwawej batalii. Jakaś dziwna siła sprawiała, że stała tam niczym zaczarowana jakby otępiała. Wiatr potężnie dął, a grzmoty nie ustawały. Całe niebo zasnute było grubą warstwą chmur, lecz z każdą błyskawicą, rozświetlającą zatokę wyraźnie dostrzegała zarys ich sylwetek, na wpół wynurzających się z wody.

Pięć, dziewięć… chyba jest ich tu z tuzin – pomyślała.

Srebrne łuski migotały w blasku piorunów i co chwila widać było wyskakującą nad wzburzone lustro wody grubą rybę. To, co dopiero będzie widoczne o świcie, Biatarri dostrzegała oczami wyobraźni. W mroku można ujrzeć błysk na niebie, ale tego, czego ciemność nie pokazuje, to mieszająca się z morską wodą krew. Gdyby tylko staruszka wiedziała wtedy, że tym razem to także krew Anesstora nadała morzu karminową barwę…

Jeszcze wiele lat przyjdzie jej o tym wspominać, płacząc za mężem. Bo z tej wyprawy Anesstor nigdy już nie powrócił.ROZDZIAŁ 4

Anglia, wrzesień, 1831

– Doprawdy, doceniam pana życzliwość, kapitanie, lecz nie śmiałbym marnotrawić pańskiego jakże cennego czasu – tłumaczył Karol, ledwo nadążając za żwawym marszem FitzRoya, i z trudem próbując utrzymać równowagę na drewnianej belce, wciąż oczekującej swego właściwego miejsca na okręcie.

– Darwin, niech cię o to głowa nie boli, jakobym czas swój marnotrawił – odpowiedział po chwili mężczyzna. – Wszak mnie także potrzebne będą porządne zapasy amunicji, a przy okazji służę dobrą wojskową radą. Zalecam, byś zaopatrzył się w porządną strzelbę.

Zmierzali brukowaną uliczką w górę miasta. Nieśmiałe jesienne słońce łaskotało przyjemnie w nos. Karol, wyszedłszy z zacienionej bramy, poczuł, jak delikatne promienie szaleją łobuzersko na jego nieco bladej twarzy, aż w końcu ledwo zdążył sięgnąć po chusteczkę i wnet za uszami kapitana rozbrzmiało gromkie kichnięcie.

– Na zdrowie, Darwin! – rzekł zdecydowanie. – Obyś nie okazał się taki wrażliwy na pokładzie. Jeśli już samo słońce przyprawia cię o katar, to co dopiero sztorm na otwartym oceanie?!

W słowach FitzRoya nie było jednak złośliwości, zatem Karol odebrał to stwierdzenie jako swoisty żart. Osoba kapitana nie nosiła wszak śladów surowości, co jednak okazało się nieco złudne na dalszym etapie wspólnej podróży.

Kapitan okrętu „Beagle” był mężczyzną szczupłym i wysokim, można rzec, o nadzwyczaj patrycjuszowskim wizerunku. Sporą uwagę każdego rozmówcy przykuwały jego uszy, mięsiste i kształtne, lecz niezbyt duże, które ściśle przylegały do czaszki. Do tego miał wyraziste spojrzenie, ciemną oprawę oczu i równie ciemne włosy, nieznacznie kręcone, które tworzyły starannie zaczesane do przodu pasmo, a których całkowitym dopełnieniem były eleganckie bokobrody i nienaganne w swoim wyglądzie wąsy. Całość wyglądała tak klasycznie, iż istotnie zgarbiony nos zdecydowanie nie pasował do reszty, będąc jednakże ważnym elementem wyglądu kapitana, nadającym mu nietuzinkowego wizerunku. FitzRoy, jako nieprawy potomek króla Karola II i Barbary Villiers, księżny Cleveland, nosił się stosownie do swojego szlacheckiego pochodzenia.

– Podczas długiej podróży docenisz luksus, jakim jest możliwość spożycia świeżego mięsa, a tego nie uraczysz bez strzelby – odezwał się ponownie kapitan, wyrywając Karola z ciszy, którą ten zdawał się delektować.

Pod koniec długiego dnia wędrówek od jednego rusznikarza do drugiego, młody Darwin był już dość zaopatrzony w nowo zaprojektowaną broń, za którą dał pięćdziesiąt funtów, oraz całe pudło z porządnymi pistoletami i akcesoriami do czyszczenia sprzętu. FitzRoy także powrócił na pokład z kolejną przyzwoitą strzelbą, których to miał już wiele w swojej kajucie mieszczącej się na okręcie. To jednak, w oczach Karola, było aż nadto powiedziane, bo okręt przypominał raczej wrak statku. Miał on wypłynąć wraz z całą załogą dziesiątego października z Plymouth. Tymczasem, pozbawiony masztów i grodzi, wyglądał niczym wydobyty z dna morza szkielet czekający na ostateczne unicestwienie.

– Widzę, Darwin, że twoje dobre maniery nie pozwalają na komentarz, na który pewnie byś sobie pozwolił, gdybym tego nie słyszał – powiedział niespodziewanie kapitan, ledwo tłumiąc śmiech, co wprawiło Karola w lekkie zakłopotanie. – Nie martw się, on tylko tak nieobiecująco wygląda. Niebawem brzydkie kaczątko przemieni się w pięknego łabędzia.

Jeszcze jakiś czas stali tak w świetle znikającego za horyzontem słońca, które nie tak dawno przyjemnie ogrzewało ich skronie, a teraz zdawało się pewną zapowiedzią nadchodzącej jesieni. FitzRoy tłumaczył Karolowi, jak zamierza zmodyfikować pokład, a ten słuchał z zainteresowaniem, podczas gdy z każdym słowem kapitana jego oczy nabierały pewności i przekonania. W górnej części zyska osiem dodatkowych cali na rufie, a na przodzie aż dwanaście, co poprawi komfort pracy, spożywania posiłków, no i snu. W dolnej części zostanie umieszczona gruba warstwa jodłowych desek, a na niej filc i miedź. Okręt zyska nowy ster, kuchnia nowy piec, a każdy okrętowy maszt zostanie zaopatrzony w piorunochron. Kapitan zapewnił Karola, że liny i żagle „Beagle’a” zaliczyć można do najlepszych, jak również mahoniowe wykończenie wszystkich kajut dla zapewnienia bezpieczeństwa i komfortu podróży. Okręt pomieści także sześć wytrzymałych łodzi ratunkowych, a na najwyższym pokładzie zostanie umocowana dodatkowa łódź żaglowa i dwa welboty.

Kilka godzin spędzonych w Londynie na poszukiwaniach odpowiedniej broni, niekończący się monolog kapitana i nadmiar wrażeń związanych z oczekiwaniem, na dzień, w którym „Beagle” wypłynie w niezapomnianą podróż sprawiały, że Karolowi kręciło się w głowie. Jedyne, o czym marzył, to ułożyć się do snu i obudzić kołysany morskimi falami.ROZDZIAŁ 5

Po długiej i niespokojnej nocy wypełnionej ostrymi grzmotami, tępym szumem wiatru i zdającym się nigdy nie kończyć kołysaniem, nastał przyjemny świt. W kajucie Karola panował lekki zaduch, lecz gdy wysunął nogę spod koca, wnet tego pożałował, tuląc się ponownie do poduszki. Zerknął w małe, okrągłe okienko, jedyne, jakie było w tej kajucie. Za szybką dostrzegł przemykającą sylwetkę jakby ptaka. Padające ostre światło z zewnątrz uniemożliwiało precyzyjne odgadnięcie, czymże było owo stworzenie. Zamglonym jeszcze, sennym spojrzeniem rozpoznał mewę, choć przez moment sądził, że to jednak rybitwa. Po chwili Karol otworzył szerzej oczy i przetarł je kilkakrotnie. Okno wcale nie było już okrągłe, a mewa wnet okazała się czarnym kosem szukającym ciepłego kątka, który uderzał delikatnie dzióbkiem w kryształ. Pomieszczenie, w którym się znajdował, także nie było kajutą, lecz wynajmowaną tuż niedaleko portu kwaterą. Karol już tak bardzo chciał wyruszyć, że pragnienie to bywało mylące nawet dla jego zmysłów. Im bardziej przeciągał się dzień wypłynięcia, tym częściej nawiedzały go nocą sny o podróży. Wszystko zdawało się zapięte na ostatni guzik i cieszył się jak dziecko, wiedząc, że to już raptem za kilka dni jest przewidziany wielki start. Tym bardziej poczuł się zawiedziony, gdy po śniadaniu na dźwięk pukania otworzył drzwi i dostrzegł w nich Augustusa Earle’a.

– Dzień dobry – powiedział Earl, czując lekkie zakłopotanie, gdy zrozumiał, co wyraża mina Karola. – Wybacz, że niepokoję cię o tak wczesnej porze, ale wysyła mnie kapitan z ważną wiadomością. Zapewne spodziewałeś się tu zobaczyć kogoś innego, jednak…

Mężczyzna zamilkł na kilka sekund, czekając może, aż twarz Karola nieco się rozchmurzy i będzie mógł swobodniej kontynuować rozmowę. To jednak nie nastąpiło. Karol przygryzł lekko górną wargę i, patrząc na mężczyznę niczym seter irlandzki na kaczkę krzyżówkę, po chwili dał upust emocjom, sapnął głośno jakby zasmucony, czując wstyd, że tak nieelegancko przywitał gościa.

– Wybacz, Augustus. – Chwycił się kciukiem i palcem wskazującym za górną część nosa i zmarszczył nieznacznie brwi, dając do zrozumienia, że boli go głowa. – To przez to niekończące się oczekiwanie. Czasem budzę się rano i zastanawiam, czy to aby dzieje się naprawdę. Ileż razy przesuwał się termin wyprawy…

Earl miał blisko czterdzieści lat, choć cerę chłopięcą i gładką. Został zatrudniony przez FitzRoya jako obiecujący malarz okrętowy. Jego starannie ogolona twarz kłóciła się nieco z gęstymi czarnymi brwiami wiszącymi nad powiekami. Ubiorem przypominał marynarza: szerokie luźne spodnie, wielka jasna koszula z licznymi wygnieceniami oraz brudne buty, byle jaki czarny halsztuk, a także pokaźnych rozmiarów kapelusz z szerokim rondem. Karol zaprosił go gestem ręki do środka, ten jednak odmówił, twierdząc, że ma robotę do wykonania, cokolwiek miało to oznaczać.

– Rozumiem twoje zakłopotanie – rzekł na odchodne – ale sądzę, że zbliżamy się już wielkimi krokami do tego dnia. Słyszałem przypadkiem rozmowę kapitana ze Stokesem. Podobno wyruszamy tuż po Wigilii.

Dokończywszy zdanie, wykonał nieznaczny ruch ręką nad głową, jakby salutował, i oddalił się, idąc żwawo wzdłuż ulicy prowadzącej w stronę nadbrzeża. Karol zamyślił się i zmrużył oczy. W oddali dostrzegł rybitwę siedzącą na krawędzi falochronu. Mierzył cal po calu jej wysmukły kształt ciała, dużą głowę z prostym, ostro zakończonym dziobem i krótkie nóżki, za którymi wirował długi, rozwidlony ogon szarpany podmuchami chłodnego wiatru. W końcu ptak odleciał w stronę morza.ROZDZIAŁ 6

29 stycznia 1832

Tej nocy Karol nie mógł zasnąć i, wbrew pozorom, przyczyną tego nie była choroba morska. Około siódmej rano zsunął się niezgrabnie z hamaka, który to starannie zmodyfikowano jeszcze przed wyprawą, by spełniał funkcję w miarę wygodnego miejsca wypoczynku dla człowieka o tak pokaźnym wzroście. Po pierwszych kilkunastu nocach opanował do perfekcji wchodzenie i schodzenie z tego nietypowego legowiska, na którym przyszło mu spędzić setki, jeśli nie tysiące kolejnych nocy. Postawił nogi na drewnianej podłodze i rozejrzał się po wnętrzu kajuty. John Lord Stokes wyglądał dość zabawnie z nosem niemal wbijającym się w stół, gdy próbował rozszyfrować jakiś drobny napis na jednej z map. Gdy zorientował się, że jego towarzysz nie śpi, energicznie dźwignął głowę, chcąc się przywitać i uderzył z całą siłą w wiszącą nad nim drewnianą tubę, mimo iż należał do mężczyzn raczej średniego, by nie rzec, niskiego wzrostu.

– Jasny gwint! – zdołał z siebie wydusić. – Przeklęty mapownik.

Karol pożałował przyjaciela, ale całe zajście wyglądało tak komicznie, że mimo ogromnego daru, jakim było posiadanie dobrych manier, nie potrafił stłumić gromkiego śmiechu.

– Dzień dobry, Stokes. Wcześnie zacząłeś pracę…

John Stokes miał przyjazny i szczery wygląd, choć teraz nieco zdegustowany nieoczekiwanym i bolesnym zdarzeniem. Oczy, choć ciemnoszare, zdawały się zawsze radosne. Na ogół też wykazywał miłe usposobienie, dlatego już po chwili pojawił się serdeczny uśmiech na jego twarzy i zapomniał o siniaku, gładząc swoje gęste czarne włosy, które precyzyjnie na pół rozdzielał przedziałek.

– Pomyślałem, Darwin, że wykorzystam czas i popracuję przy mapach, zanim się przebudzisz, w obawie, że niedługo przywleczesz tu swoje słoiki i pudła z obrzydliwymi morskimi dziwactwami – zaśmiał się, wiedząc, że żart ten zostanie zrozumiany.

– Nie zmrużyłem oka – odparł współlokator, lecz nie chcąc tłumaczyć powodu takiego stanu rzeczy, od razu wymownie odwrócił głowę i zaczął się ubierać.

Kajuta, którą razem zajmowali, znajdowała się na rufie i miała ponad jedenaście stóp szerokości, pośrodku duży stół kreślarski służący także Karolowi do badania i przygotowywania próbek, oraz liczne półki na książki, przyrządy i szuflady na ubrania, a także rzeczy osobiste. Do tego dwa wiszące w przeciwległych kątach hamaki i sporo przestrzeni wokół stołu, co dawało dość komfortowe warunki bytowania. Karol sięgnął po pędzel do golenia, mydło i brzytwę. Wcześniej przygotował sobie gorącą wodę w metalowej misce i rozpoczął procedurę golenia, które to jeszcze na tym etapie wyprawy sprawiało mu sporo kłopotów, przez co nie raz chodził z licznymi skaleczeniami, jakie powstawały przy próbie użycia brzytwy i jednoczesnym kołysaniu statku. Tym razem obeszło się bez tragedii. Przeczesał starannie włosy i zabrał się za ubieranie, które zajęło mu niemal pół godziny. Wiedząc, że śniadanie podawane jest w kajucie kapitana punktualnie o ósmej, nie śmiał się spóźnić ani chwili, tak więc pośpiesznie założył białą koszulę z wysokim kołnierzem i eleganckim ciemnobrązowym halsztukiem, następnie aksamitną kamizelkę i zanim nałożył frak, na nogi wsunął wyglansowane, lśniące buty.

Gdy wychodził z kajuty, zmierzając na śniadanie z kapitanem FitzRoy’em, natknął się na Earle’a. Obaj mężczyźni jakby zamarli na ułamek sekundy. Augustus pierwszy schylił głowę, ujmując jednocześnie swój dziwaczny kapelusz.

– Dzień dobry, Karolu. Czy dobrze spałeś? – zapytał i w dużym napięciu oczekiwał twierdzącej odpowiedzi.

Karol poczuł przyśpieszone tętno pod skórą. Miał wrażenie, że ręce mu się trzęsą, a na czole pojawiły się kropelki potu.

– Tak, dziękuję, mam nadzieję, że ty również – skłamał.

Jeszcze przed chwilą, zanim spotkał Earle’a, gotów był uwierzyć, że to, co zobaczył, opuszczając archipelag Wysp Zielonego Przylądka, albo raczej to, co wydawało mu się widzieć, było jedynie wytworem wyobraźni, jakimś kaprysem okoliczności wynikającym ze zmęczenia, choroby morskiej lub też niestrawności. Jednak teraz miał pewność, że rzecz ta wydarzyła się naprawdę i zarówno on, jak i Earl, byli tego świadkami. Problem polegał na tym, że ani jeden, ani drugi, nie bardzo wiedzieli, co z tą wiedzą począć. Karol oparł się na moment o mahoniową ścianę korytarza prowadzącego do kajuty kapitana, wyciągnął bawełnianą chusteczkę i przetarł nią czoło. Następnie wziął głęboki oddech, schował kawałek materiału z powrotem do kieszeni i zebrał siły, by zapukać do drzwi FitzRoya. Słysząc entuzjastyczne zaproszenie, nacisnął na klamkę i znalazłszy się naprzeciw kapitana, uściskał mu dłoń, po czym, zachęcony gestem jego ręki, usiadł do stołu.

– Blado wyglądasz, Darwin. Martwię się o twój stan zdrowia – powiedział dość szczerze kapitan. – Wszystko w porządku?

– Tak, kapitanie, to tylko choroba morska. Pojawia się i znika, niedługo mi przejdzie. Dziękuję.

– W takim razie smacznego. Dziś mam sporo pracy, szkoda każdej chwili. Jedzmy.

Śniadania serwowano na pokładzie naprawdę obfite. Wprawdzie, zamiast świeżego pieczywa tym razem podano suchary, ale i tak w połączeniu z pozostałymi posiłkami stanowiły one niemal ucztę. Sadzone jajka z bekonem na maśle, do tego marynowane grzyby, fasola i pomidory z puszki. Na koniec do sucharów dżem ze słoika, mleko, owoce i doskonałą herbatę. Jedli w milczeniu, co jakiś czas zerkając na siebie dyskretnie. W końcu odezwał się FitzRoy, biorąc uprzednio porządny łyk herbaty:

– Odkryłeś coś ciekawego na St. Jago?

Karol omal nie udławił się mlekiem. Nagle zaczął się dusić, a wyglądało to tak poważnie, że kapitan wstał z miejsca i ruszył mu na pomoc, aby klepnąć go po plecach i pomóc złapać oddech.

– Spokojnie, Darwin, mleka mamy aż nadto, możesz je spokojnie wypić bez obaw, że ktoś je zabierze – zażartował po chwili.

– Przepraszam, byłem zamyślony i nagle to pytanie… zachłysnąłem się przypadkiem. Już w porządku – to mówiąc, sięgnął po chustkę i otarł nią usta, odczuwając lekkie zmieszanie.

Minęła znowu chwila, po której kapitan, nie rozumiejąc związku tej sytuacji z poprzednim pytaniem, rzekł:

– Chodziło mi o twoje dotychczasowe zdobycze. Wiem, że nie próżnowałeś tam, na wyspach, i chętnie posłucham, cóż to za ciekawe okazy zabrałeś na pokład z archipelagu. – Odłożył porcelanową filiżankę i spojrzał niecierpliwie na Karola, krzyżując palce dłoni i podpierając się nimi o brodę.

– No tak, faktycznie, udało mi się nazbierać sporo próbek skał, różne gatunki roślin, w tym wiele wodorostów – to mówiąc, przełknął ślinę, jakby mówił niestrudzenie przez dobrą godzinę, a minę miał taką, jakby przed chwilą zobaczył ducha, do tego pobladł i zadrżały mu dłonie.

Kapitan zupełnie nie rozumiał jego zachowania, a wręcz zaczął się poważnie martwić o pokładowego naturalistę, zwłaszcza zaś o to, jak Darwin zniesie dalszą podróż. Tym bardziej, że droga, którą pokonali dotychczas, była niczym w porównaniu z tym, co ich dopiero czekało.

Dokończył herbatę i, tłumacząc się wzywającymi go obowiązkami, przeprosił Karola, po czym wyszedł na pokład. Gdy ten skończył posiłek, również udał się na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Wokół panował gwar jak w ulu. Tu i ówdzie przechodzili marynarze, zajęci bez reszty swoją pracą. Karol był trochę przerażony poziomem rozmów, jakie toczyła między sobą załoga, a raczej ilością żargonu i slangu marynarskiego, przez co miał wrażenie, że mówią oni w nieznanym mu języku. Dostrzegł kapitana stojącego na pokładzie rufowym nad kołem sterowym, wpatrzonego w horyzont z lornetką w ręku. Nie śmiał mu jednak przeszkadzać. Zamierzał szybko zabrać się do swoich obowiązków, licząc, że dzięki temu uda mu się zapomnieć o wydarzeniach ostatnich dni. Wiedział, że Stokes niedługo odstąpi od stołu kreślarskiego, bo miał spotkać się z kapitanem i porucznikiem Johnem Wickham’em, pełniącym funkcję pierwszego oficera odpowiedzialnego za żeglugę, w celu omówienia pewnych ważkich kwestii, dlatego postanowił na ten czas rozłożyć tam – jak to żartobliwie nazywali członkowie załogi – swoje „zabawki”. Odszukał wzrokiem żaglomistrza, by ten pomógł mu w wykonaniu specjalnego worka, mającego pełnić funkcję czerpaka, którym to Darwin chciał wyławiać morskie stworzenia. Przyrząd ten wykonali wspólnie ze sporego kawałka wełnianej tkaniny oraz drewnianej obręczy w formie półokręgu. Materiał przycięto i przymocowano nićmi do drewna. Następnie Karol przywiązał ów dziwny twór do rufy przy pomocy lin długich na dwadzieścia pięć stóp. Wszyscy cierpliwie oczekiwali na próbę generalną, kiedy to zanurzono czerpak w Atlantyku na głębokość kilku stóp. Gdy wyciągnięto go z powrotem na pokład, okazało się, że jest pełen nowych oceanicznych zdobyczy. Karol wykonał kilkakrotnie całą procedurę, po czym zebrał wyłowione okazy i udał się do kajuty w celu przygotowania ich do pierwszej wysyłki dla Henslowa. To właśnie profesor John Henslow, mentor i wielki przyjaciel, wyraził zgodę i ogromną chęć na przyjmowanie próbek z nowymi, nieznanymi dotąd w środowisku naukowym okazami roślin, zwierząt i skał. Wszystko, co Karol zdołał zebrać ze sobą w czasie podróży, spreparować i odpowiednio zabezpieczyć, miał obowiązek wysyłać kolejnymi przekazami pocztowymi z najbliższego portu, gdzie stacjonowała załoga „Beagle’a”. Wszystko przygotowywał zgodnie ze ścisłymi zaleceniami profesora Henslowa: skamieliny czy okazy geologiczne owijał skrupulatnie w papier, a następnie w pakuły z włókna konopi, które zakupił jeszcze przed podróżą w Londynie. Zgodnie z zapewnieniem Henslowa Karol bez problemu uzupełniał ich braki w kolejnych portach, do których dobijał statek. Każdą próbkę dokładnie opisywał, uwzględniając miejsce i czas pobrania, a także krótką notatkę na podstawie wstępnych oględzin. Co się zaś tyczy bezkręgowców, z uwagi na ich miękkie ciała, okazy były zanurzane w alkoholu bądź też spirytusie winnym, w proporcjach: siedemdziesiąt do trzydziestu, gdzie trzydzieści procent stanowiła woda. Karol dbał o tę zasadę sumiennie, gdyż wiedział, że zbyt słaby roztwór może doprowadzić do zniszczenia spreparowanych tym sposobem okazów. Natrafiając na większe zwierzęta, najpierw musiał rozciąć im brzuch i osobno zakonserwować organy wewnętrzne. Równie cenne okazały się wskazówki Henslowa dotyczące wyboru pojemników do przechowywania zbiorów. Zdecydowanie rzadziej korzystał z kamionek czy drewnianych pojemników, a częściej używał słojów ze szkła, gdy tylko miał taką sposobność. Słoje zapewniały bowiem większą szczelność, a także zabezpieczały przed parowaniem roztworu. Jako uszczelki Karol stosował pęcherze. Ryby wymagały silniejszych roztworów, dzioby i nogi ptaków porządnie nacierał sublimatem, a owady pakował do małych pudełek, wcześniej owinąwszy je szmatkami.

W ten sposób, dzień po dniu, powstawała imponująca kolekcja nietuzinkowych okazów przyrodniczych. Karol niestrudzenie poszukiwał interesujących gatunków, by następnie spędzać całe godziny na organizowaniu kolejnych skrzyń dla Henslowa. Jeśli akurat nie pracował w terenie lub przy swoim stole w kajucie, swój wolny czas przeznaczał na czytanie fachowej literatury z zakresu geologii i nauk przyrodniczych. Jak też poradził mu jego mentor, Karol zakupił na tę podróż lekturę Zasady geologii autorstwa Charlesa Lyella – dzieło dość odważnie przedstawiające teorię dotyczącą geologicznego czasu ziemskiego globu, którą określał na co najmniej kilka milionów lat, co z kolei kłóciło się z biblijną Księgą Rodzaju i, tym samym, z całym kościołem anglikańskim.

Nieuchronnie zbliżał się zmierzch. Słońce powoli ginęło za bezkresnym horyzontem wielkiego błękitu. Uciekające promienie rozpływały się miękko po błyszczącej tafli, migocząc wśród delikatnych fal i zatapiając w słonej głębinie. Uczucie maleńkości i bezradności towarzyszyło Karolowi, który usiadł na drewnianej beczce wypełnionej po brzegi szarym piaskiem, rozkoszując się pięknym widokiem zachodzącego słońca. Niczym niezmąconą ciszę przerwał nagle okrzyk przelatującej fregaty wielkiej oraz nagły dźwięk toczącej się po pokładzie metalowej puszki. Na chwilę serce Karola zabiło mocniej, odkrywszy jednak źródło hałasu, z powrotem oddał się rozmyślaniom. Odprowadzał wzrokiem toczący się pojemnik, obserwując, jak kołysany ruchem statku przemieszcza się to w lewo, to w prawo, by w końcu przetoczyć się w stronę burty. Skupił wzrok i dostrzegł, że jest to puszka fasoli, która najpewniej wypadła kucharzowi z rąk, gdy ten przynosił część zapasów na kolejne śniadanie. Lecz oto niespodziewanie zza winkla ukazał się Earl we własnej osobie. Karol przełknął ślinę, bo czuł się jak dziecko, zmieszany i niepewny siebie, ale wiedział, że należy się odezwać. Wtedy Augustus ruszył w stronę leżącej puszki i powoli ją podniósł, ratując napiętą sytuację, co dało Karolowi pretekst, by coś powiedzieć:

– Zastanawiałem się, jak to możliwe, że się tu znalazła.

– Nie jadłem dziś kolacji, bo od rana mnie mdli. Kucharz dał mi na wypadek, gdybym zgłodniał w nocy – wyjaśnił Earl, uciekając wzrokiem.

Na moment zapadła krępująca chwila, po czym Karol odezwał się ponownie:

– Słuchaj, Augustus… – przełknął ślinę – całkiem możliwe, że tam, na St. Jago, to było zwykłe przywidzenie. Sądzę, że nie należy przywiązywać do tego większej wagi. Może należałoby zapomnieć i nie wracać do tego zdarzenia. Tak będzie rozsądnie.

Powiedział, lecz wcale nie brzmiało to przekonująco. Jego głos pełen był rozterek i niepewności. Sądził, że Earl już tego nie skomentuje, lecz ten nie wytrzymał i rzekł:

– Obojgu nam się… przywidziało, Darwin?

Nic już nie powiedział. Earl zabrał puszkę fasoli i odszedł na spoczynek. Karol poszedł w jego ślady. Nim zszedł pod pokład, rzucił raz jeszcze podejrzliwym spojrzeniem w stronę oceanu.ROZDZIAŁ 7

Montevideo, listopad, 1833

Poranek przywitał załogę przejrzystym powietrzem i wilgotną bryzą, ta zaś przywiała nowinę, która Darwinowi ni to w smak była, ni to nie w smak. Kiedy w uszach rozbrzmiały słowa kapitana, jeszcze długo echem odbijały się one w jego głowie, błądząc gdzieś pomiędzy ulgą a smutkiem.

Karol przycupnął na szerokim głazie wbitym w łagodny brzeg, który z jednej strony lekko wpadał do oceanu, a za jego plecami ostrzej wrastał w portowe miasto leżące na północnym brzegu regionu La Plata. Jego mieszkańcy dawno już się pobudzili, co bardziej wytrwali zdołali nawet powrócić z połowu i lwią jego część sprzedać na rynku. Od północy dobiegał gwar targowych przepychanek, rozmów, śmiechów i kłótni. Nieopodal zacumowanych statków bawiła się zgraja dzieci, biegając z grubymi patykami w rękach, które najwyraźniej miały symulować miecze tudzież innego rodzaju broń. Karol przyglądał się im uważnie, próbując zrozumieć sens zabawy. Po chwili ogromna różnobarwna ważka usiadła na pobliskim kamieniu. Lecz nie, to nie był kamień – to starannie wyglancowany but oficerski. Lśnił w porannym słońcu niczym tafla wody w samo południe. But się poruszył, a owad odleciał. Karol dźwignął głowę, marszcząc brwi od jaskrawych promieni. Przed nim, niczym posąg, stał kapitan, dostojny, lecz zakłopotany.

– Odpoczywasz? – wydusił w końcu FitzRoy. – Na twojej twarzy maluje się satysfakcja z wyprawy. Cieszę się, że Urugwaj przydał ci nowych zdobyczy geologicznych.

Karol docenił te pochlebne słowa, jednak zmartwił go pochmurny nastrój FitzRoya. Domyślił się, że chodzi o sprawę grubszego kalibru i że kapitan nie przyszedł tu tylko dla grzecznościowego „jak się dzisiaj masz?”. Nie zważając więc na utartą etykietę, zapytał wprost:

– Wszystko w porządku, kapitanie? Po pańskiej minie można wywnioskować, że coś się wydarzyło – powiedział i zamilkł w oczekiwaniu.

– Darwin, gdybym cię nie lubił, ugasiłbym wnet twą nieokrzesaną ciekawość i oddalił do swoich obowiązków. Ale żywię do ciebie wyjątkową sympatię. – Uśmiechnął się i dodał: – Przyznaję, twoja interpretacja jest słuszna, niestety.

Karol, z jednej strony dumny, iż udało mu się przejrzeć myśli kapitana na wskroś, z drugiej niepocieszony z faktu, że coś niepokojącego zaprząta głowę FitzRoya, nie chcąc być posądzonym o dalszą zuchwałość i wścibskość, odczekał chwilę, aż ten sam zdradzi powód swojego zmartwienia.

– Admiralicja zakwestionowała moje dotychczasowe decyzje.

Mało brakło, by Karol zerwał się z miejsca, gdy tylko skojarzył, że takie wieści mogły pochodzić jedynie ze świeżej dostawy poczty, na którą tak bardzo czekał, jednak mimo podekscytowania zdołał powstrzymać emocje i kontynuował rozmowę:

– W jakich kwestiach, jeśli można spytać?

– W kwestiach finansowych, głównie. Skrytykowano zakup dodatkowego statku, jakiego potrzebujemy, aby móc dokonywać szczegółowych pomiarów – a widząc ślady niedowierzania na twarzy swojego rozmówcy, kontynuował: – Muszę pozbyć się większości zakupionego sprzętu, bo inaczej zostanę osobiście obciążony jego kosztem.

– W jaki więc sposób ma pan wykonać pomiary Ziemi Ognistej, wybrzeży Chile i tak licznych wysp na Pacyfiku? Jak prawidłowo przeprowadzić obserwacje chronometryczne bez odpowiedniego wyposażenia? – Karol nie krył zdumienia. – Czy admiralicja nie bierze pod uwagę pańskich argumentów?

– Cóż, z przykrością stwierdzam, że nie. To jednak nie koniec złych wieści. Dziś o świcie zakomunikowałem Augustusowi, że muszę odwołać go z funkcji. Nie mogę ryzykować, że całkiem straci zdrowie albo nawet życie.

Karol przełknął ślinę. Powoli, choć dość intencjonalnie, zapytał z nutką niepewności w głosie:

– Chodzi o Earle’a, Augustusa Earle’a?

– Tak, niestety. Chodzi o twojego ulubieńca.

– Kapitanie – pośpieszył z wyjaśnieniami – on nie jest moim ulubieńcem, tylko…

– Daj spokój, Darwin, wiem, że go polubiłeś. Od dawna macie jakieś swoje sekrety – skwitował FitzRoy, rzucając zaledwie szybkie spojrzenie na swojego pokładowego naturalistę, lecz widząc, że się lekko zmieszał, postanowił ukrócić tę dyskusję jednym zdaniem. – W każdym razie, decyzja już zapadła, Earl opuszcza dziś pokład. Zdążysz się jeszcze z nim pożegnać, nim odpłynie statkiem pocztowym. Ach, właśnie! Wybacz, na pokładzie „Duke of York” była też paczka dla ciebie, kazałem dostarczyć ją do twojej kajuty.

To mówiąc, kiwnął ręką prawie jakby salutował, po czym odwrócił się na pięcie i monotonnym krokiem, pozbawionym werwy, odszedł w stronę portu z wyglądem człowieka, który stracił motywację. Karol odprowadzał go wzrokiem, dopóki ten nie zniknął za rogiem wąskiej uliczki.

Słońce przybrało na sile, a po orzeźwiającym świcie nie pozostało już śladu. Spojrzał w lewo i w oddali dostrzegł ptaki wirujące nad horyzontem wielkiego błękitu. Zaciekawiło go to dziwne zbiorowisko. Najwidoczniej doszło do jakiejś krwawej masakry na oceanie, która przyciągnęła zwolenników łatwej zdobyczy. Spróbował skupić wzrok i odróżnić poszczególne gatunki. Z łatwością rozpoznał albatrosy i fregaty, które swoimi gabarytami i dość charakterystycznym upierzeniem zdradzały obecność w czasie powietrznej batalii o żer. Wiedział, że musi odnaleźć Earle’a, zanim opuści statek, więc ruszył w stronę okrętu, starając się nie spuszczać z oka niezwykłego widowiska na horyzoncie. Pragnął też otworzyć jak najprędzej nadaną do niego z Anglii paczkę, licząc, że znajdą się tam listy od rodziny i Henslowa. Był tak zamyślony, że nim to spostrzegł, kroczył już po pokładzie „Beagle’a”. Nagle, niczym dąb, wyrósł przed nim Augustus.

– Czyli już wiesz? – Ze smutną miną uprzedził słowa przyjaciela.

– Dosłownie przed chwilą dowiedziałem się od kapitana – odpowiedział Darwin, spuszczając głowę.

– Nie martw się, ja sobie jakoś poradzę. Nie żywię urazy do nikogo. Tak będzie lepiej. Zobacz tylko, jak zmarniałem. Najwyraźniej długie podróże mi nie służą, skoro od kilku dni ledwo starcza mi sił, by wstać z hamaka, a do tego gorączka mnie nie opuszcza. – Zdołał się uśmiechnąć mimo woli. – Darwin, ja…

– Dajmy spokój, Earle, nikt i tak nie uwierzy w to, co się wydarzyło. Zapomnijmy już o St. Jago.

– Tobie nie wypada, Darwin. Jesteś naturalistą, badaczem! Jak możesz przemilczeć tę kwestię? Na twoim miejscu nie mógłbym spać po nocach, gdybym sprawy nie wyjaśnił do końca – wtrącił Earle, zwalając z nóg Karola.

Karol Darwin odczuł napierające ciśnienie, i to, jak krew dopływa mu do potylicy i krąży wzburzona. Ten prosty i pocieszny człowiek miał absolutną rację. Był tylko albo aż artystą, lecz w przeciwieństwie do człowieka nauki i wiedzy, za którego Darwin się uważał, miał wystarczająco dużo odwagi, żeby narazić się na ośmieszenie, mówiąc wprost o tym, co siedzi w jego głowie. To słowo dudniło w uszach Karolowi: „ośmieszyć”. Widział już oczami wyobraźni, jak całe dostojne towarzystwo naukowe, na czele z Henslowem, Sedgwickiem czy choćby samym ojcem Karola, drwią na wieść o jego szokującym odkryciu. W zasadzie trudno to nawet nazwać odkryciem, prędzej przywidzeniem jakimś. Niemniej jednak, owo złudzenie było o tyle frapujące, że przydarzyło się dwóm osobom naraz. Czy to możliwe… Czy to przypadek, czy fakt?

– Bądź zdrów, Augustusie – wyjąkał i uścisnął silnie dłoń poczciwego malarza.

– Czas na mnie. Obyś ukończył szczęśliwie tę podróż, Darwin, i oby… starczyło ci odwagi.

Earle, nie chcąc przeciągać dłużej tej niezręcznej sytuacji, zniknął niczym zjawa. Zdążył jeszcze pośpiesznie wepchnąć Karolowi w dłoń tubę na rysunki, po czym rzucił przenikliwe, jakby proszące spojrzenie. Więcej go nie zobaczył. Uchylił wlot tuby i stwierdziwszy, że kryje w sobie jakieś szkice i malunki, które zapewne Earle zostawił mu w prezencie, natychmiast udał się do swojej kajuty. Omal nie upadł, rzucając się na leżącą na blacie korespondencję zaadresowaną na swoje nazwisko, starannie opakowaną w dodatkowy szary papier. Odłożył na hamak tubę z rysunkami Augustusa. Jak się okazało, przesyłka z Anglii zawierała nie tylko listy, lecz także dwie książki. Jedna była prezentem od Henslowa, drugi tom Zasad geologii autorstwa Lyella, traktujący o zmianach w rozwoju stworzeń ożywionych. Karol rzucił pobieżnie okiem na treść, lecz bardziej ciekawy zawartości listów, odłożył ją na bok i zerknął na drugą książkę wyglądającą dość znajomo. Tym wielkie było jego zdziwienie, gdy przeczytał jej tytuł i autora – Odyseja. Homer.

– Po jakie licho Henslow przesłał mi Homera? – wyszeptał pod nosem, lecz wyjaśnienie było inne… Nadeszło wraz z lekturą listu od rodziny:

Drogi Karolu,

czas płynie tak wolno, gdy jesteś tak daleko. Dziękujemy za list, który nadesłałeś. Wiedz, że to niezwykle fascynujące móc czytać o tych wspaniałych miejscach, które odwiedzasz, i chłonąć oczami wyobraźni wszystkie niesamowite opisy, jakich dokonujesz w swej korespondencji. Z niecierpliwością oczekujemy wszelkich wieści od Ciebie. Potem zasiadamy razem w salonie i czytamy je na głos, rozkoszując się ciepłem kominka i racząc doskonałą herbatą malinową. Nadeszła już wczesna jesień, dni są krótsze i niebo częściej zachmurzone, ale nadal miewamy słoneczne popołudnia. Jest cudownie, bo drzewa obsypały się złotem suchych liści, lecz jakże przyjemniej byłoby, gdybyś był obok. Wszyscy czujemy się świetnie, ojciec nie daje po sobie tego poznać, ale sądzę, że jest z Ciebie dumny. Ostatnio nieco szybciej się męczy i dlatego ograniczył ilość wizyt w ciągu tygodnia, chłodne poranki i wietrzne wieczory spędza w oranżerii, czytając książki. Któregoś dnia odwiedziła nas Fanny. Wiem, że to, co napiszę, nie spodoba Ci się, ale sądzę, Karolu, że powinieneś o niej zapomnieć. Niespecjalnie była żądna wieści o Tobie. Gdyby Catherine nie zaczęła opowiadać o Twojej podroży, zapewne nigdy by sama o to nie zapytała. Wybacz moją bezpośredniość. Liczę, że moje słowa nie zranią Cię aż tak bardzo, jak się tego obawiam. Kiedy powrócisz, staniesz się szanowanym w kręgach naukowych przyrodnikiem i z pewnością poznasz w Londynie kobietę wartą Ciebie. Tymczasem bądź dzielny i pracuj wytrwale. Dołączyłam do listu Odyseję. Pewnie dziwisz się, po co? Przypomniałam sobie, jak lubiłeś ją czytać w młodości. Ciekawa jestem, czy nadal potrafisz recytować jej fragmenty na pamięć.

Przesyłamy Ci wiele ciepła i ściskamy gorąco. Ojciec radzi, byś się nie przemęczał, a w chwilach osłabienia pamiętał o natarciu klatki i pleców spirytusem. Gdy do tego wymoczysz nogi w gorącej wodzie i od razu położysz się spać, z pewnością każde przeziębienie szybko minie. Bądź zdrów, Karolu.

Caroline

Zawsze cenił szczerość swojej ukochanej siostry, ale część listu dotycząca Fanny wyjątkowo go zasmuciła. Zerknął na prezent od Caroline. Dotknął dłonią miękkiej obwoluty swojej ulubionej lektury z dawnych lat. Uchwycił książkę tak, by kciukiem kartkować kolejne stronice, aż w końcu palec się zatrzymał. Otworzył ją szeroko i przeczytał powoli na głos:

– Szaleniec, kto się zbliży i tych śpiewy usłyszy. On nie ujrzy nigdy, póki żywy, ni małżonki, ni dziatek, ni ziemi rodzinnej: tak go oczaruje śpiew tych… – Karol przełknął ślinę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: