- W empik go
Testament - ebook
Testament - ebook
Relacja o charakterze biograficznym żydowskiego lekarza ukrywającego się w czasie wojny w okolicach Tłustego na Podolu. Zapis powstawał w trakcie wydarzeń w latach 1943-1944. Historia opowiada o dramatycznym losie wojennym ludności żydowskiej, w tym najbliższej rodziny Autora, ale wiele wątków wyprowadzonych jest sprzed okresu okupacji, opisują sytuację Żydów w latch 30. i 20. Tekst opatrzony został przypisami, uzupełniony posłowiem historyka prof. Andrzeja Żbikowskiego i komentarzem od rodziny.
„1 września 1939 roku, dzień wybuchu drugiej wojny światowej, jest początkiem końca mego dopiero zaczynającego się prawdziwego życia. Dzień ten i wszystko, co się działo w dniach, tygodniach, miesiącach i latach najbliższych, będzie wspominane na całej kuli ziemskiej tak długo, jak będzie istniał świat. Dzieci, które w przyszłości uczyć się będą historii, przeklinać będą ten rozdział. […] Niemożliwa do zapamiętania będzie liczba krwawych walk i bitew stoczona w różnych miejscowościach w tym krótkim czasie. Także niezliczona liczba bohaterów i zdrajców spowoduje zamęt w głowie. […] Historycy będą łamać sobie głowy, nie wiedząc, jak te wszystkie fakty przedstawić, by były przystępne i wiarygodne. Wstyd im będzie, że to wszystko mogło się stać w XX wieku, obawiać się też będą, by tą nauką nie zaraziły się przyszłe pokolenia.”
(Baruch Milch)
Spis treści
Od Wydawcy
Wstęp
Tom I
Tom II
Część 1
Część 2
Część 3
Posłowie
Od rodziny
Wspomnienia mojego ojca
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65979-23-0 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świadectwo Barucha Milcha to jeden z najważniejszych zapisów Holokaustu. Tworzony podczas Zagłady, od lipca 1943 do marca 1944, stał się wyjątkowym obrazem Kresów Wschodnich II Rzeczpospolitej okupowanych przez Niemców. Ocalenie przyniosło Autorowi powtórne wejście Sowietów na tereny Podola.
Historia rękopisu (w postaci oryginalnej przedstawionego na załączonej płycie), który stał się podstawą książki, sama w sobie warta jest opisu.
W roku 1988 do podziemnej wówczas redakcji „Karty” dotarła informacja o niezwykłym manuskrypcie przechowywanym w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Piotr Wróbel, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego, odkrył go podczas swych prac nad archiwaliami ŻIH. Dyrekcja Instytutu zgodziła się, by Arkadiusz Prusinowski przepisał na miejscu wybrane fragmenty rękopisu. Część tekstu ukazała się w ostatnim „podziemnym” numerze „Karty” (już w wolnej Polsce). Poprzedziliśmy ją słowami: „Wierzymy, że doznanie końca świata niesie w sobie początek, zalążek innego. Przechodzimy za Baruchem Milchem jego granicę człowieczeństwa, by móc rozpoznawać, w czym jesteśmy ludźmi”.
Bezskutecznie szukaliśmy w Polsce śladów Autora. Wreszcie, w maju 1989, współpracująca z „Kartą” Joanna Wiszniewicz odnalazła w Izraelu rodzinę Milcha. Jego samego nie zdążyła już jednak poznać. Baruch Milch zmarł w Hajfie 27 kwietnia 1989. Od rodziny dowiedzieliśmy się o Jego powojennych losach.
W czerwcu 1946 w Katowicach, jeszcze przed wyruszeniem do Palestyny, Autor przekazał swój rękopis Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej (późniejszy ŻIH). Manuskryptu szukał potem przez dziesiątki lat – bez powodzenia. Odpowiedzi na swoje listy nigdy nie otrzymał.
W ostatnich trzech latach życia, gdy poczuł, że siły go opuszczają, raz jeszcze wrócił do przeszłości. W czasie Zagłady pisał po polsku, teraz swoje dzieje zapisał po hebrajsku. Już po Jego śmierci, gdy rodzina otrzymała cały polski tekst (na podstawie którego przygotowaliśmy tę edycję), okazało się, że duże fragmenty obu wspomnień są niemal identyczne. Mimo dzielących je ponad czterdziestu lat. Trudno się jednak dziwić, że tak jak wydarzenia, również słowa, które zostały użyte do ich opisu, tkwiły w Autorze przez całe życie. Rodzinę zaskakiwał trochę język, w jakim hebrajska wersja wspomnień została zapisana. Potem stało się jasne, że ten tekst jest swoistym przekładem oryginału polskiego. Takie świadectwo sformułować można tylko raz.
W ciągu ostatniej dekady Testament wszedł do kanonu literatury Zagłady, nie tylko za sprawą polskiego pierwodruku. Dwa lata po naszej edycji, w 2003 roku, rodzina Autora wydała angielską wersję wspomnień w Izraelu, pod tytułem Can Heaven by Void . To świadectwo żąda, by wypełniać pustkę.
Zbigniew GluzaWSTĘP
15 lipca 1943
Już od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem napisania swojej biografii, chcąc tym samym odzwierciedlić obraz współczesnego życia młodzieży żydowskiej i społeczeństwa żydowskiego wśród cywilizowanych narodów europejskich XX wieku. Pewny jestem, że każdy Żyd lub szlachetny nie-Żyd krytycznie myślący tyle przeżył, że też mógłby powiększyć literaturę kilkutomową książką godną czytania, ale moje ostatnie przeżycia i sytuacja, w jakiej obecnie się znajduję, tak wstrząsnęły moim umysłem i tak wzburzyły wspomnienia mego życia, że zdaje mi się, iż nikt tyle nie przeżył, ile ja. Teraz czuję wewnętrzną potrzebę wylewania wszystkiego na papier. Zdaje mi się, że mi to ulży na duszy i zrzucę ciężar z serca.
Najbardziej chcę, żeby świat – albo czytający te wynurzenia, przynajmniej jeden promil – przeżył to co ja i moi najbliżsi. Wiem, że mogę się spotkać z wyrzutami, iż życie w ogóle nie jest usłane różami, lecz dla wszystkich jest pasmem drogi ciernistej, tak że ono niewarte nawet tego trudu, jaki ludzie często zadają sobie, żeby żyć. Kwestia życia jest sprawą od nas samych niezależną, a nikt tak dobrze nie wie, jak ja teraz, ile uporu i chęci do życia tkwi w każdym człowieku, nawet w najgorszej nędzy lub nad przepaścią się znajdującym.
Ale cierpienia często spotykane przez ludzi w drodze życiowej są bez porównania z tym wszystkim, co przeżyła i z czym spotkała się młodzież żydowska w pierwszej połowie XX wieku.
Chcę ten manuskrypt podzielić na dwa tomy. Pierwszy objąłby lata młodzieńczo-szkolne aż do uzyskania świadectwa dojrzałości, lata uniwersyteckie – uzyskanie dyplomu lekarskiego i praktykę lekarską bez prawa zarobkowania. Tom drugi – obecną wojnę, wywołaną przez hydrę hitlerowską.
Zanim jednak przystąpię do pisania mojej biografii od samego początku, muszę najpierw napisać część drugą tomu drugiego, przedstawiającą moje przeżycia w ostatnich dwóch miesiącach. Robię to dlatego, gdyż rozpacz, cierpienie i ból spowodowane przeżyciami ostatnich dni nie dają mi spokoju ani dniem, ani nocą, wypędzają wszystkie inne myśli. A nie mając żadnej bliskiej osoby koło siebie, bym się mógł wyspowiadać, zdaje mi się, iż wylewając to wszystko na papier ulżę sobie cośkolwiek, chociaż wiem, że rany się przez to nie zagoją. A zresztą boję się, że każda chwila jest dla mnie groźna i mogę dzieła tego nie dokończyć. Niech więc przynajmniej ostatnia faza naszej tragedii, najważniejsza, dostanie się na światło dzienne. Leżę bowiem schowany na strychu wiejskiej stajni pewnych uczciwych ludzi (opis później nastąpi) z wyrokiem śmierci w kieszeni, jak każdy Żyd obecnie, a w każdej sekundzie przez jakiekolwiek uchybienie w ostrożności może mnie dosięgnąć paszcza mordercza hyclów hitlerowskich lub ich fornali.
Pewny jestem, że pod względem gramatycznym, stylistycznym et cetera w pisaniu moim znajdzie się dużo uchybień, ale nie chodzi tu o formę pisania, tylko o treść. Zresztą już z mego obecnego położenia i powołania, czy zawodu samego, wynika, że mogę sobie na takie uchybienia pozwolić. Podkreślam, iż głównym celem mego pisania nie jest to, by się podzielić z innymi bólem lub zrzucić trochę ciężaru z serca… Nie! Nie o to mi chodzi. Chcę, aby zagraniczne żydostwo i cały kulturalny świat przetrawił to wszystko i zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie groziło całej ludzkości ze strony butnej, zarozumiałej, egoistycznej, bestialskiej i najordynarniejszej dumy krzyżackiej, która swoimi hasłami: Drang nach Osten, Kulturkampf chciała krzewić najdzikszą i najbardziej zepsutą kulturę Zachodu. W chwili obecnej, pisząc to, jestem pewny, iż Niemcy wojnę przegrają, a najbardziej zniszczonym narodem ze stron wojujących już jest naród niemiecki, i to pod każdym względem: kulturalnym, oświatowym, wychowawczym, materialnym et cetera, chociaż militarnie jeszcze się trzymają.
Ta książka powinna też być nauką dla ludzkości, iż nareszcie najwyższy czas skończyć z tą hydrą krzyżacką, która od niepamiętnych czasów jest wichrzycielką narodów; zawsze wywołuje wojny między narodami albo sieje nienawiść wśród ludzi. Trzeba będzie tak ich rozkawałkować, żeby więcej powstać nie mogli – tacy to bandyci w białych rękawiczkach. Wielkiego heroizmu Niemcy dokazują, wygrywając wojnę z bezbronnymi Żydami, a faktycznie wygląda, jakby tę całą demoniczną wojnę światową tylko przeciw żydostwu prowadzili. Tłumaczą i chcą wmówić całemu nie uświadomionemu światu, iż przyczyną dotychczasowych kryzysów i zgnilizny społeczeństw jest żydostwo, jego kapitały, sposoby zarobkowania i rola, jaką odgrywa między narodami.
Prawdę powiedziawszy, społeczeństwo żydowskie ma dużo wad (a który naród jest czysty jak kryształ i bez wady), ale przyczyny tego należy szukać w ich skoślawionym sposobie życia i niestrawnej dla samych Żydów formie społecznej, czemu nie są winni. Ich długoletnia niewola i tułaczka po całym świecie, warunki i odnoszenie się narodów, wśród których żyją, do takiego stanu doprowadziły.
Może ktoś zechce powiedzieć, że obecnemu kataklizmowi, z 1939 roku, nie jest winien naród niemiecki, tylko sam Hitler ze swoją szajką bandycką i forma rządu z jego pseudokulturą. A więc oświadczam, iż prawie wszyscy Niemcy nie są grosza warci, tak jak sam herszt bandy. Przekonałem się, że nie ma teraz porządnego Niemca na świecie. Wszyscy są do gruntu zepsuci: łajdactwo, rozpusta, przekupstwo, kłamstwo, perfidia różnego rodzaju, bandytyzm, morderczość, różne zboczenia, złodziejstwo, gangsterstwo i już chyba nie ma słów do określenia wszystkiego zła, które tkwi w każdym Niemcu, tym bardziej w hitlerowcu. Nie lepsze wartości mają też jednostki z tych narodów, które jemu hołdują albo na usługach stoją. Że nie przesadzam ani o jotę, sami się przekonacie. Osądzicie też, czy mam rację i czy naród żydowski jest winien wybuchowi obecnej wojny światowej.
Po przeczytaniu tego wszystkiego może nareszcie poważne osobistości światowe, jak też ci, w których rękach ważyć się będą losy narodów, nie popełnią więcej podobnych błędów wobec narodu żydowskiego i pozwolą mu w przyszłości zająć stanowisko równe wśród narodów świata .
Proszę mi wierzyć, że nic nie dodaję, faktów nie zmieniam, bujnej fantazji nie posiadam, tylko jako lekarz biorę rzeczy prosto, prymitywnie; owszem, dużo jeszcze wypadków przejmujących zgrozą dałoby się tutaj dodać.
Proszę też bardzo, o ile bym nie dokończył mego pisania, komukolwiek uczciwemu zeszyty moje dostałyby się do rąk, niech ze swej strony doda, co uważa za stosowne lub dołączy do pism jakiegoś nieszczęśliwca, znajdującego się w podobnym położeniu co ja teraz – i rozpowszechni to całemu światu.
Nie tylko los narodu żydowskiego jest myślą przewodnią tych kartek, ale dobro całej ludzkości, gdyż z nich wyczytać można znaczenie, przyczyny i skutki wojen.
Może za dużo miejsca zabiorę tu pisaniem o sobie samym, ale inaczej nie byłoby to autobiografią. To, co sam przeżyłem, widziałem i słyszałem, najwiarygodniej potrafię skreślić dla scharakteryzowania wypadków. Miejscami też wypowiem może zbyt drastycznie czy lakonicznie swój własny światopogląd lub swoje zapatrywania na poważne kwestie życiowe, z czym niejeden się nie zgodzi, ale każdy, będąc na moim miejscu i przeżywając tyle ile ja, nie byłby lepszy ani inny. Zresztą, dużo zostawiłem miejsca na domyślenie się według woli czytelników. Masą obrazów zgrozą wprost przejmujących, które tu wyliczam, mogę przypadkiem u niektórych ludzi zachwiać wiarę w ich prawdziwość. Jednak podkreślam, że niestety wszystko jest aż za bardzo prawdziwe.ROZDZIAŁ I
Sielskimi i anielskimi można nazwać moje lata dziecinne. Większą część każdego roku przebywałem na wsi u swego dziadka. Karczma, której był arendarzem od dłuższego czasu, była domem mlekiem i miodem płynącym. Oprócz karczmy, stojącej w samym środku wioski, na rozdrożu czterech krzyżujących się dróg, był on właścicielem sześćdziesięciomorgowego gospodarstwa rolnego, przy którym trzymał dwie pary koni i cztery do sześciu krów, i pasieki. Tam, na łonie przepięknej podolskiej przyrody, otoczony zewsząd pieszczotami miłej i licznej rodziny, uczyłem się stawiać swoje pierwsze kroki, zapoznawałem się z pierwszymi odbłyskami życia, które uśmiechało się do mnie jasnym słońcem, z uroczą i malowniczą okolicą, wszechstronnym dobrobytem. Myślałem sobie zawsze – ach, jak pięknie i błogo jest żyć na świecie! Działo się to tak długo, aż przyszedł wiek szkolny. Wtedy ściągnięto mnie całkiem do miasta, gdzie przebywali rodzice i zaczęto mnie hodować „jabłkami Adama”, które pomału zdejmowały zasłonę z moich oczu. Zacząłem się zapoznawać z goryczami tego świata, tak że wybuch wojny światowej w 1914 roku zastał mnie już z trochę trzeźwym rozumem i jasnym okiem mogłem patrzyć się na życie.
Zamordowanie Ferdynanda Austriackiego w Sarajewie było wprawdzie bezpośrednią przyczyną wybuchu wojny światowej w 1914 roku, ale każdy wiedział, że to tylko zapałka podłożona pod dawno przygotowane palenisko. Na Bałkanach i w całej Europie już przedtem gotowało się jak w kotle. Mimo ciągłej obawy przed wojną, jak grom z nieba uderzyła wiadomość o mobilizacji, która błyskawicznie rozeszła się po wszystkich miastach, miasteczkach i zakątkach byłego cesarstwa Franciszka Józefa.
W naszym miasteczku , leżącym na Podolu i liczącym pięć–sześć tysięcy mieszkańców, już na drugi dzień po ogłoszeniu mobilizacji zaczęto mówić o ewakuacji i ucieczce ludności cywilnej, gdyż odległość od granicy rosyjskiej wynosiła siedemdziesiąt–osiemdziesiąt kilometrów. Miałem wtedy siódmy rok życia, zaledwie zacząłem uczęszczać do pierwszej klasy szkoły powszechnej. Oprócz mnie było u nas jeszcze czworo dzieci. Brat najstarszy urodzony w 1900 roku, dwie siostry urodzone w 1903 i 1905 roku i najmłodszy braciszek urodzony w 1910 roku. Moi rodzice należeli do obywateli średnio zamożnych w mieście. Mieliśmy własny domek z ogródkiem. Ojciec prowadził sklep ze skórą i obuwiem, który wówczas był przepełniony towarem przygotowanym do sezonu, tak że zmartwienie było wielkie, bo w takim momencie woli się mieć gotówkę, a nie towar.
Nauka w szkołach została zaraz przerwana. Większość z grona nauczycielskiego zmobilizowano, więc i my, dzieci, zostaliśmy wyrwani z dotychczasowych zajęć i porwani, jak reszta ludzi, szałem wojennym. Matka całymi dniami szyła torebki; przygotowała dla każdego tobołek odpowiedni do wieku, nawet dla czteroletniego braciszka. Pomału wkładała każdemu do tobołka trochę najbardziej potrzebnych rzeczy. Ojciec uganiał się całymi dniami, starając się o trochę gotówki. Mobilizacja na szczęście nas osobiście nie dotknęła, gdyż rocznik ojca przy pierwszym powołaniu został pominięty.
Ciekawe było zaobserwować, jak z całej ludności miasta i okolicznych wiosek, która składała się z Polaków, Ukraińców i Żydów, najbardziej przygotowywała się do ucieczki ludność żydowska. Nie znając jeszcze historii ani świata, swoim dziecinnym rozumem nie mogłem pojąć, dlaczego właściwie Żydzi najbardziej mają się bać Moskali i uciekać. Gdy zapytałem matkę o przyczynę tego, dla pozbycia się mnie krótko odpowiedziała:
– Uciekamy, aby nie narażać się kuli.
Nie mogłem tylko pojąć, dlaczego nieżydowska ludność tak lekceważy sobie swoje życie i nie ucieka. Później wszystko mi się wyjaśniło – gdy na własne oczy zobaczyłem, że gdziekolwiek i cokolwiek było nie w porządku, to zawsze obwiniano Żydów.
Już czternaście dni po wybuchu wojny pierwsi uciekinierzy opuszczali miasto. Kto miał więcej forsy i stosunków, wsiadał z rodziną do pociągu i jechał wprost do Wiednia albo na Węgry. My, ponieważ trochę zwlekaliśmy, a gorączka ewakuacyjna osiągnęła nagle punkt kulminacyjny – zbliżali się Moskale, nie mogliśmy się już dostać na pociąg, gdyż ostatni był odszedł. Tego samego dnia ojciec ze znajomym kupcem ze swojej branży kupili parę koni z wozem. Każdy po połowie naładował najpotrzebniejszych rzeczy i trochę wiktuałów; krowę oddaliśmy na przechowanie, sklep i dom silnie zamknęliśmy na kilka zamków – i tak ruszyliśmy w kierunku zachodnim, spodziewając się, że za kilka tygodni wojna się skończy i powrócimy do domu.
Po drodze ruch był kolosalny. Oprócz wojska, które ciągnęło to w jedną, to w drugą stronę, pełno było wozów i pieszych z tłumoczkami albo z dziećmi na plecach. My też nie mogliśmy się zmieścić na furze, bo było nas razem dwanaście osób, więc słabsi jechali, a reszta szła obok wozu. Mnie z początku ta wędrówka ludów wydawała się ładną wycieczką i nawet bawiła. Ale gdy już pierwszą noc trzeba było spędzić w stodole u gospodarza, w przydrożnej wiosce – a noc chłodna, ciepłej strawy nie było, wygód domowych zabrakło – zacząłem odczuwać grozę wojny.
Przyjechaliśmy do Skolego¹, myśląc tu zostać do końca wojny, a w najgorszym wypadku sprzedać konie i pociągiem wyjechać do Wiednia. Z Podhajec było tam jeszcze kilka rodzin, wszyscy trzymali się razem, tworząc małą kolonijkę. Ja, będąc z natury urwisem i ciekawskim, wszędzie miasto obiegałem, nawet tam, gdzie nie wolno było.
Okolica śliczna, lato piękne, więc chodziłem prawie codziennie do pobliskiego lasu na orzechy. Raz byłem świadkiem egzekucji na dwóch Ukraińcach, których wtedy nazywano moskalofilami, a którzy uprawiali szpionaż na rzecz Rosji. Kazano im najpierw wykopać jamę, przewiązano im oczy czarnymi opaskami, postawiono nad grobem i tak ich zastrzelono w obecności ludzi. Robiono to specjalnie demonstracyjnie, by odstraszyć innych . Na mnie ten fakt zrobił ogromne wrażenie – pierwszy raz na własne oczy widziałem, jak jeden człowiek zabija drugiego, bez skrupułów .
Zacząłem tęsknić za szkołą, towarzyszami szkolnymi, naszym stawem, krową i za wszystkim, cośmy w domu zostawili.
Pięknego dnia dowiedzieliśmy się, że Moskale przerwali front, posuwają się szybko naprzód. Zabraliśmy się dalej wyjeżdżać (do czego rodzice wielkiej chęci nie mieli), ale na drugi dzień zobaczył nas patrol rosyjski. O wyjeździe już mowy nie było, zresztą zaraz przekonaliśmy się, że nie taki diabeł straszny jak namalowany.
Postanowiliśmy wrócić do domu. Furmankę jeszcze mieliśmy, skompaniowaliśmy się z dwiema rodzinami z naszego miasta i puściliśmy się w drogę powrotną. Wojsko rosyjskie spotykane po drodze było do nas źle nastawione – dlatego że przed nim uciekaliśmy. Jednak ze względu na małe dzieci nic złego nam nie robili, a jeszcze wiktuałami częstowali.
Najbardziej uderzyło mnie to, że wśród wojska rosyjskiego byli też żołnierze Żydzi, a przypominając sobie, że i między austriackim wojskiem jest pełno Żydów, znowu nie mogłem pojąć, jak to jest – Żyd z Żydem się bije?
Z początku byliśmy szczęśliwi, że wróciliśmy do domu. Mieliśmy swój dach nad głową, odebraliśmy krowę, jeść było co, gdyż Moskale nazwozili pełno wiktuałów z Rosji. Jedyna wielka plaga to codzienne łapanie mężczyzn do kopania okopów na liniach frontowych i pozafrontowych – ale i z tego można się było za pieniądze wykupić.
Po kilku tygodniach rozeszła się pogłoska, że Moskale mają zabrać wszystkich mężczyzn Żydów do Rosji jako zakładników. Później nawet wyznaczono dzień, w którym wszyscy mężczyźni mieli być zgromadzeni na rynku, przygotowani do odtransportowania. Co za lament i płacz był w mieście, nie da się opisać. Każdy zaczął się przygotowywać do drogi, schować się nie było można, gdyż grożono karą śmierci całej rodzinie. Skończyło się to jednak tak, że w ostatniej chwili zabrano tylko kilkunastu Żydów i wywieziono w głąb Rosji. Tak działo się w każdym mieście zajętym przez Moskali. Dużo z tych ludzi zginęło po drodze, inni w samej Rosji, a mała część po rewolucji październikowej powróciła.
Szkoły nie były czynne, o nauce nikt nie myślał, a szał wojenny opętał nawet małe dzieci. Wszystkie dzieci z miasta podzieliły się na dwa obozy. Budowano okopy, łapano jeńców, których czasami na kilka dni zamykano w piwnicach i dopiero po interwencji rodziców wypuszczano. Tworzono szwarmlinie², a z jednej strony na drugą rzucano kamieniami albo skałami. Byli często ranni, tak że rodzice mieli kłopot z tą plagą.
Po ośmiu miesiącach naszego przebywania z Moskalami i oswajania się ze stosunkami, front austriacko-rosyjski cofnął się i stanął nad Złotą Lipą – dwadzieścia kilometrów od nas. Ruch zrobił się w okolicy kolosalny, a kilka dni później, w piątek, gdy wracałem z ojcem z łaźni, zauważyliśmy, że strasznie dużo wojska rosyjskiego jedzie od frontu.
W mieście dowiedzieliśmy się, że uciekają. Ojciec całą rodzinę umieścił w schronie zrobionym już wcześniej w sąsiednim sadzie, a sam urządził sobie w domu warsztat szewski i pozostał na miejscu. Przez całą noc przechodziła masa wojska. Żołnierze wchodzili i wychodzili, a tato siedział w chałupie i każdego częstował wodą i gruszkami, które w dzień w sadzie narwał, bo wiedział, że wojsko wracające z frontu jest bardzo zgłodniałe. Nad ranem zauważyliśmy pożar w folwarku i usłyszeliśmy wybuch wysadzanego mostu. Wiedzieliśmy, że już wszyscy uciekli i wyszliśmy z ukrycia.
Tego samego dnia przyszedł patrol austriacki, a za nim wojska – austriackie, tureckie i niemieckie. Długo jednak Austriacy tu nie zostali. Po kilkutygodniowym trzymaniu frontu nad Strypą, ponad dwadzieścia kilometrów na wschód od naszego miasta, Moskale przełamali front i znowu powrócili. Równocześnie straszną chorobę do nas zawlekli, a to cholerę azjatycką.
Zaraza ta szerzyła się, szczególnie po miastach, w całej Galicji. Formalnie kosiła ludność. W mieście mieliśmy jednego lekarza, lekarstw ani środków ocucających nie było. Cisza grobowa zalegała wszędzie, tylko z coraz innego domu wydostawał się krzyk i płacz. Wojsko idące na front, który znowu usadowił się nad Złotą Lipą, omijało miasto. Jedynie śmierć tu panowała. Nosiliśmy wszyscy na szyjach wiązanki z czosnku, jak korale, dużo go też zjadaliśmy. Wszystkie strawy były kontrolowane i dobrze przegotowane, nawet woda. Na szczęście mieliśmy własne mleko, więc nigdzie nie wychodziliśmy – jeden człowiek bał się spotkać z drugim.
Tato i jeszcze kilku obywateli stworzyli grupę sanitarną, by być pomocnym lekarzowi miejskiemu i całymi dniami, z poświęceniem, w specjalnych chałatach obiegali miasto, niosąc pomoc w miarę możliwości. Ojciec po powrocie do domu nie miał prawa stykać się z nami, osobno spał i jadł, a matka dobrze uważała na wszystko i tylko dzięki niej uniknęliśmy zarazy.
Rząd rosyjski nawet palcem nie ruszył, by kres położyć chorobie, chociaż dotknęła w jednakowej mierze ludność żydowską i katolicką. Żadnym sposobem nie zdołano zarazy powstrzymać. Imano się nawet środków zabobonnych. Za namową miejskiego rabina skojarzono małżeństwo dwóch biednych sierot z miasta. Ślub odbył się publicznie, obok synagogi, z muzyką i całą pompą. Wyposażono ich też odpowiednio. Później zrobiono człowieka z wosku, włożono mu klucze do rąk i zrobiono normalny pogrzeb, chowając na honorowym miejscu na cmentarzu. Ale skutków po tym wszystkim mało było widać. Gdyby nie to, że z początkiem 1915 roku Austria znowu objęła te strony i ułatwiono dowóz lekarstw, kto wie, czy całe miasto nie zostałoby wyludnione. Dzięki zabiegom rządu austriackiego zaraza wygasła po kilkumiesięcznym panoszeniu się.
Nasze miasto jeszcze kilkakrotnie zmieniało swoich opiekunów, a plaga frontowa była nie do wytrzymania. Chcieliśmy znowu uciekać z Austriakami, ale długi czas wstrzymywało nas to, że rocznik ojca podlegał już powołaniu do wojska, a on sam w domu był reklamowany jako sanitariusz miejski. Dużo wtedy cierpieliśmy. Antysemityzm wśród armii rosyjskiej był coraz większy, tak że o normalnym trybie życia mowy nie było.
W tak ciężkich czasach rodzice nasi nie zapomnieli jednak o obowiązku kształcenia nas, chociaż nie było szkół. Przyjęto dla nas ogólnie znanego w mieście nauczyciela prywatnego, dobrego pedagoga, i on codziennie z nami dwie–trzy godziny pracował.
Dopiero z początkiem 1916 roku, gdy Austriacy znowu się cofnęli, uciekliśmy za nimi. Wyjechaliśmy do Chodorowa³, ale tu wkrótce powołano ojca do wojska. Zostaliśmy sami, a całym opiekunem i chlebodawcą stał się najstarszy brat, który wtedy miał już szesnaście lat. Ponieważ bliżej frontu były większe możliwości zarobkowania i utrzymania się, zajechaliśmy do Rohatyna⁴, gdzie też mieszkała nasza bliska familia. Tęsknota za ojcem była ogromna, ale materialnie nam się tu dobrze powodziło. Najlepsze interesy robiono z żołnierzami. Specjalnie niemieckie wojsko dużo nam pomagało i współczuło z dziećmi. Żołnierz niemiecki uchodzi za człowieka honorowego, dobrego ojca rodziny i syna ojczyzny, a przede wszystkim za walecznego bojownika. Podczas całej pierwszej wojny światowej na każdy front, który się chwiał, wysyłano posiłki niemieckie, a zaraz sytuacja się poprawiała.
Jako dziecko bardzo ich lubiłem, gdyż byłem olśniony ich dobrocią w stosunku do nas i ogładą, wynikającą z poziomu ówczesnej kultury zachodniej. Ale głębiej nie byłem wtedy w stanie osądzić, ile niebezpieczeństw tkwi w germańskiej bucie i duchu bojowym.
Antysemityzmu pod rządami Franciszka Józefa nie odczuwano. Żydzi zajmowali różne stanowiska w urzędach, w wojsku, bohatersko też walczyli na polu bitwy i dostawali odznaczenia. W Chodorowie zdołałem zauważyć, że głównym doradcą przy boku następcy tronu, Karola, który często tam przebywał w swoim pałacu, też był Żyd. Tylko między żołnierzami czeskimi i węgierskimi czasami zauważyć można było niesmaczne wybryki antysemickie.
Z początkiem 1917 roku, gdy front przesunął się znowu na wschód od naszego powiatu, wróciliśmy do domu. Do miasta doszły zawiadomienia o śmierci poszczególnych obywateli, ciotka moja z pobliskiej wioski dowiedziała się naraz o zaginięciu dwóch synów i zięcia, a niektórzy powrócili do domu jako inwalidzi. Ojciec przyjechał na urlop i w domu zachorował. Tak się przeciągnęło, że już do wojska nie wrócił, aż wybuchła rewolucja.