- W empik go
Testament TT-Rexa - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Testament TT-Rexa - ebook
Testament TT-Rexa to książka, która zaczyna się 21 listopada 2051 r. Z tej perspektywy opowiadam historię naszej cywilizacji wstecz cofając się do feralnego dnia sprzed 13 tysięcy lat czyli do ewakuacji cywilizacji Atlantyckiej. Kim byli opisywani w mitologiach wielcy Bogowie i Półbogowie, Tytani…?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-099-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znów byłem nieskrępowanym, wolnym, 21-gramowym promiennym świetlikiem Starry Ray Vagabundo. Wystrzeliłem beztrosko w górę. Po kilku sekundach moja Ziemia zniknęła i teraz wyglądała już jak jedna z milionów gwiazd w ciemnym bezkresnym Kosmosie. Na spotkanie ze Stwórcą zabieramy tylko to, co mamy najcenniejsze, czyli świadomość istnienia. Pozostawiamy za sobą świetliste obrazy, marzenia i wspomnienia z zakończonego życia. Wędrówka kończy się w ciemni, lecz nie w pustce. Jesteśmy tu jedynymi gośćmi. Wszystko jest tu ciepłe, miłe, przyjazne, znajome, lecz nieme. Ta cisza to spokój i wyciszenie. Dopiero po wsłuchaniu się w nią, słyszymy dodatkowe dźwięki, wszystkie nasze zmysły przechodzą w inny wymiar. Pojawiają się słowa, dźwięki, światło…
— Jesteś częścią cichego Kosmosu? — coś szepce przyjaźnie.
Mój wzrok kieruje się ku małej, bardzo jaskrawo święcącej gwieździe, gdzieś na krańcu Wszechświata. Jej magnetyzm wabi jak syreni śpiew mitycznego Odyseusza. Zapragnąłem się odwrócić, lecz było to niemożliwe. Walczyłem ze sobą bezskuteczne, gdyż nie zmieniałem swej pozycji ani kierunku lotu. Czułem się jak jasna strona Księżyca przyciągana przez Słońce. Zrozumiałem, iż moja wolność była tylko chwilową złudą, nierealnym sennym marzeniem. To co widziałem w oddali, było moim przeznaczeniem, dalszym ciągiem istnienia. Zmysły przyporządkowano do cudzej woli. Płynąłem niczym piękny świetlisty latawiec przesuwany po tęczowej drodze w kierunku tego magnetycznego rozszczepionego światła, które miało być moją metą i nową ojczyzną. Nie byłem już istotą Wszechświata, lecz obywatelem niewielkiej części Kosmosu i wciąż mnie ograniczano.
„Dlaczego nie mogę pozostać wolnym wędrowcem jak większość Vagabundo?” — przemknęła mi przez chwilę taka nierealna myśl.
„Czy wolność to chwila, czy tylko marzenie?” — rozmyślałem, szukając wyjścia z tej sytuacji.
Podróż z prędkością nadświetlną we Wszechświecie jest jak stanie w tym samym miejscu. Droga do tego magnetycznego światła trwa chwilę, gdyż nie ma tu punktu odniesienia do zależności drogi, czasu i prędkości, gdyż czas tu nie istnieje. Przed oczyma przemyka minione życie jak na taśmie, klatka po klatce. Nie ma tu materialnej powłoki, są tylko wspomnienia i niezrealizowane marzenia ostre, w pastelowych barwach. Umysł otwiera się, przekracza wszelkie granice, jest chłonny i nieograniczony jak Wszechświat; to czysta energia. Wszystko widzę z innej, doskonalszej perspektywy. Dlaczego za życia widzimy świat inaczej, tylko w szarych brudnych kolorach? Oceniamy swoje ziemskie postępowanie i jesteśmy dla siebie surowymi, lecz sprawiedliwymi sędziami. Dlaczego za życia byłem istotą niedoskonałą? Co kazało mi być egoistycznym zimnym człowiekiem? Spoglądamy w głąb siebie…
Ujrzałem starego człowieka. Przyjrzałem się bliżej. Siedział przed kryształowym lustrem. Rozpoznałem to miejsce i czas. Było to tuż przed moim ostatnim spotkaniem z ludźmi i podsumowaniem sensu mojego życia. To był mój najważniejszy dzień z życia na ziemi. Miałem ogromne doświadczenia życiowe. Widziałem już niejedno. Od wielu lat jednak nie opuszczałem swojego pokoju, swojej ziemskiej celi. A może mojej wiklinowej sokolej klatki? Miałem czas na przemyślenia. Marzyłem, kochałem, tęskniłem, doznałem wielu przykrości, miałem wielu przyjaciół i wrogów. Postępowałem zgodnie ze swoim sumieniem. Byłem oryginalnym człowiekiem. Nie potrafiłem być kameleonem w pracy ani życiu publicznym. Czasem w trudnych chwilach mrużyłem oczy.
Szukałem wiatru. To on podszeptywał mi odpowiedzi…
Z. A. Von Bazan De Santa Cruz
Santa Cruz
Był 21 października 2051 roku. Nie wiem, jak wyglądał świat poza moim pokojem.
Te nowinki techniczne, które mnie otaczają, są całym moim dzisiejszym realnym światem.
Całe swoje życie marzyłem o lataniu. Teraz wiem, że czas mojego odlotu jest bliski.
Doszedłem do okna. Za nim tętniło życie. To był widok dzikiej Afryki z końca XX wieku.
Zwierzyny było tu zbyt dużo. Ten obraz przypominał ziemski raj w najlepszym wydaniu…
Były tu słonie, żyrafy, lwy, hipopotamy, zebry, gepardy, antylopy itp.
Wszystkie te zwierzęta tylko spacerowały. Nie atakowały się wzajemnie, nie uciekały. Tłuste i piękne zwierzęta były powolne i znudzone. Nie było tu agresji ani sportu. Nie było tu ruchu i dziczy… Brakowało tu codziennego ziemskiego życia. Tu nawet wiatr był leniwy.
Do mojego pokoju docierały tylko odgłosy dalekiego krzyku znudzonych małp i delikatne śpiewy znudzonych ptaków. Brakowało mi tu tylko ruchliwych leniwców, które nie wydawały żadnych dźwięków, zmieniając pozycje do wypoczynku…
Wiał tylko delikatny słaby wiaterek. Brakowało tu ruchu, silnych burz i deszczowych nawałnic. Słyszałem tylko delikatny szeptoświst w moich szczelinach okiennych.
— Projekcja stop — powiedziałem. — Reality — dodałem.
Za moim oknem krajobraz zmienił się nie do poznania. Najpierw doszedł do mnie ohydny smród gnijących ciał, a następnie słychać było tylko muchy, moskity i jęki konających, porąbanych, lecz jeszcze żyjących ludzi. Ci, którzy jeszcze oddychali tym morowym powietrzem, wyglądali jak szkielety obciągnięte skórą.
Postałem chwilę nieruchomo, ogarnął mnie zimny dreszcz. Zamyśliłem się.
— Gdzie ja jestem? — szepnąłem do siebie.
Po chwili to do mnie dotarło.
To Afryka sprzed 57 lat. Rzeczywistość okrutnego XX wieku.
To Ruanda z 1994 roku. Przyjrzałem się bliżej. W oddali stali oprawcy. Wymachiwali maczetami nad grupką przerażonych kobiet i dzieci. Jedna maczeta spadła niżej i główka pięcioletniego dziecka spadła jak orzech kokosowy. To bojownicy plemienia Hutu mordują sąsiadów, przedstawicieli plemienia Tutsi.
Wokoło było dużo wojsk ONZ. Na niebieskie hełmy żołnierzy tryskała krew mordowanych dzieci, kobiet i starców. Żołnierze security nie zwracali uwagi na oprawców. Byli tu przecież tylko obserwatorami na misji pokojowej ONZ. Musieli mieć czyste ręce. Organizacje ówczesnego świata pozwoliły tu wymordować 800 tysięcy ludzi z plemienia Tutsi. To było koszmarne ludobójstwo, nie jedyne w tym czasie na ziemi. Ten okrutny plan realizowano systematycznie w najbiedniejszych krajach świata. Była to osławiona walka z głodem i nędzą. Nie karmiono i nie budowano nowych czystych domów dla potrzebujących. Jedynie deratyzowano i dezynsekowano skupiska nędzy. Testowano nowatorskie zbrodnicze rozwiązania. Medycyna rozwijała się w zastraszającym tempie. Nowatorskie wirusy śmierci wymuszały produkcje antidotum. Świat się bogacił. Wielkie koncerny miały hossę.
Szwadrony śmierci w Brazylii, Czerwoni Khmerzy Pol Pota w Kambodży. Rzezie i bezprawie w Birmie. Media wciąż pokazywały biedę i niesprawiedliwość. Organizacje światowe wciąż zbierały ogromne fundusze na walkę z głodem.
Mniej głodujących — lepszy świat.
W Chinach wykonywano najwięcej egzekucji na planecie Ziemi. Czy mieszkali tam najwięksi przestępcy, czy jedynie potrzebujący chleba biedni ludzie? Dlaczego mordowano własny naród? Mordowano w imieniu nieludzkiego prawa? Zapomniano o swej boskiej historii?
Zakończyła się potęga Wielkiego Cesarstwa Wschodniego, nastała epoka wielkiej rzeźni.
Gdyby teraz powstali legendarni boscy cesarze z dynastii Xia, dla których liczył się tylko człowiek? Jego mądrość, moralność, pracowitość i odwaga. Kogo by zniszczyli boscy Xian? Oprawców czy ich ofiary? Nastał jednak czerwony komunizm i obalono cesarza. Powstał chaos i walka o władzę. Manipulacja, kłamstwo i okrucieństwo wynosiła katów na najwyższe stanowiska rządowe. Przeciwnicy rządowi, zazdrośni o władzę, postępowali podobnie. Nastał nowy kraj i nowe czasy. To już tylko czerwona, a może nawet purpurowa, krwawa rewolucja społeczna.
Ostatnim z wielkich był cesarz Puyi z dynastii Aisin Gioro i Qing. Mityczna armia z terakoty Chińskich rycerzy z Xianyang cesarza Qin Shi Huangdi milczała i stała nieruchomo. Na co czekała? Czy to jeszcze nie czas? Co nas jeszcze spotka w przyszłości? Xian miał rządzić wiecznie. Jego duch miał panować również po śmierci, lecz nadal spał. Kiedy powstaną śpiący rycerze? Kiedy obalą to zło? Kiedy się przebudzi ten mityczny boski cesarz?! Kiedy znów odrodzą się cesarze Xia?
„Tak, XX wiek” — pomyślałem. „Ten okres już dziś nazywamy wiekiem masowego ludobójstwa”.
To część planu związanego z likwidacją głodu na ziemi.
Grupa stu najbogatszych potworów na ziemi realizowała swój okrutny plan zmniejszania liczby ludności. Supermądrzy ekonomiści światowego formatu wyliczyli, że maksymalnie dwa miliardy ludzi może zamieszkiwać naszą planetę. Reszta to niepotrzebne śmieci i darmozjady.
Cztery miliardy ludzi skazano na śmierć. Nie wszyscy zasłużyli na taki okrutny koniec.
„Stu” miało się za właścicieli Ogrodu. Za nieśmiertelnych. Za wybrańców fortuny. Zapomnieli jednak o Stwórcy i właścicielu Ogrodu, oraz o Żniwiarzu.
Mordowano ludzi na wszystkich kontynentach. Bogaci tworzyli swoje imperia ziemskie. Fortuna im sprzyjała, ale do czasu. Potrzebującym sprzedawano broń zamiast jedzenia. Koncernom farmaceutycznym pozwolono eksperymentować. Testowano broń biologiczną. Ściśle nadzorowano wydatki. Liczba ludności nie zmniejszała się. Handlarze bronią zarabiali fortuny na tym programie i żyli w niezasłużonym luksusie.
Stosowano ten zbrodniczy plan konsekwentnie. Sami zbrodniarze zostali zlikwidowani. Żniwiarz przyszedł po ich czarne, pozbawione światła dusze. Znaleźli się poza marginesem życia, poza dwoma miliardami ocalonych. Stu najbogatszych zdezynfekowano, a właściwie zutylizowano z innymi niepotrzebnymi „śmieciami”.
Ich życie zakończyło się na ziemi tak samo szybko, jak ich ofiar…
Teraz znamy już ich nazwiska. Za życia mieli się za bogów, czczono ich i szanowano, a po śmierci mówiono o nich jak o diabłach. Wszyscy zbrodniarze zginęli w okrutny sposób.
Pogrzeby mieli wspaniałe, choć trumny zawierały tylko niewielkie fragmenty ich ciał. Niektórzy twierdzą, że były puste lub sztucznie wypełnione. Nie to było jednak ich przekleństwem, lecz to, co otrzymali po śmierci. Ich ciała pocięto do celów naukowych. Badano ich geniusz, a znaleziono tylko pustkę. Nie byli lepsi od innych, nie byli nawet inteligentni. Byli po prostu nijacy. Mieli wszystko jako ludzie i nic po życiu. Nie utrzymali się wiecznie na gałęzi życia. Nie doczekali zbiorów. Nie zebrano z nich nasion, lecz potraktowano jak plewy.
Ich szczątki wciąć trzymają się gałęzi i jak wysuszone zgniłe owoce marzną w mroźną zimową noc. Oczekują cieplejszych poranków. Marzą o piekle. Wiosną spadną, gdy na gałęzi pojawi się nowe. Już bez ich geniuszu.
Dziś są na listach największych przestępców wszech czasów. Pokonali największych morderców z wojen światowych i z krwawych wojen religijnych.
Tak, w tamtych latach organizacje światowe prowadziły tylko biznes. Działały skutecznie. Pomagały w tym haniebnym procederze dla olbrzymich zysków. Duchowi przywódcy nie szanowali ani Boga, na którego się powoływali, ani ludzi, których wysyłali na samobójczą śmierć.
— Przemoc stop! — powiedziałem. Nie mogłem już dłużej na to patrzeć. — Tyle zła? Czy to już było piekło, czy to tylko drapieżna ludzkość?!
— Akcje humanitarne — dodałem.
Zobaczyłem olbrzymie ciężarówki z darami. Wiozły żywność dla głodujących w Somalii.
Samochody wjechały na wzgórze, na którym była wioska. Okoliczni mieszkańcy zbiegali z gór na powitanie gości i po dary. Samochody zatrzymały się. Zaczęto rozdawać żywność i lekarstwa.
Wszyscy przy samochodach otrzymali prezenty. Odbyło to się przy udziale dziennikarzy i licznych kamer. Wszyscy chwalili organizatorów za świetnie zorganizowaną akcję. Obdarowani cieszyli się i płakali ze szczęścia. Zrobiono tysiące zdjęć i udzielono setki wywiadów. To był wspaniały, szczęśliwy dzień na ziemi.
„Po co tak duża obstawa? Po co tylu organizatorów? Po co ci wszyscy ludzie?” — pomyślałem. „Czy chcieli załapać się na darmową wyżerkę?”.
Spojrzałem wyżej, ku zabudowaniom. Zobaczyłem tam jeszcze wielu ludzi poza planem filmowym. Byli to chorzy i głodni starcy. Nie mieli siły, by dojść do ciężarówek. Jedzenie było już tak blisko, lecz nie dla nich. Powoli zamykali oczy i cichutko odchodzili z tego świata. Nie płakali, gdyż ich łzy dawno temu wyschły. Widzieli nadzieję, lecz nadzieja ich nie dostrzegała.
Na dziś miałem już dość Afryki.
— Wzgórze Shannon IREA, dziesięć tysięcy lat przed naszą erą — dodałem.
Widok z okna był imponujący. Stałem wysoko, nad przepaścią. Pode mną szalał ocean. Bryza z rozbijających się fal morskich skrapiała moje skronie. Poczułem przypływ sił witalnych.
— Tak, tego dzisiaj potrzebuję — szepnąłem do samego siebie.
Odszedłem od okna, usiadłem na starym rattanowym tronie.
— Wizerunek — szepnąłem.
Obok mnie pojawiła się druga taka sama wirtualna osoba. Obserwowałem ją dokładnie. Myślami rzeźbiłem jej wygląd.
— Ja z 1976 roku — dodałem. Przed sobą ujrzałem młodzieńca o jasnych długich pofalowanych włosach. Był jednak zbyt chudy.
— Wprowadź korekty — dodałem i obserwowałem modyfikację mojego wyglądu. — Transporter — po chwili dodałem.
Pomimo upływu wieku znów byłem silny i młody. Jeszcze raz miałem 20 lat.
Podszedłem do starego kryształowego lustra. Wyglądałem znakomicie i tak też się czułem.
Czasu miałem niewiele. Spodziewałem się mojego stałego niedzielnego gościa, prawnuka Juliusa. Przychodził regularnie, jak w zegarku.
Dochodziła godzina 15.00. Mogłem już podejść do drzwi. Za chwilę po drugiej stronie stanie mój mały don Cezar. Tak go nazywałem od chwili, kiedy go ujrzałem pierwszy raz.
Świecił wówczas białym jasnym światłem.
„Bawi się światełkami?” — pomyślałem. Podszedłem bliżej, spojrzałem na malca i pomyślałem:
„To jest Cezar”. Teraz już tylko tak o nim mówię. To on będzie wielkim wodzem i człowiekiem. Życie go jednak nie oszczędzi. Będzie miał wielkich i wszechmocnych przyjaciół i tylu samo wrogów. Żyjemy przecież nie w Paradiso (raju), lecz na ziemi.
Jaką drogę obierze to maleństwo?
Wybierze światło czy mrok?
Podszedłem do drzwi. Za kilka sekund przyjdzie do mnie gość. Otworzyłem drzwi.
Stanąłem jak wryty. Oniemiałem, zastygłem jak słup soli (niczym żona Lota), coś mnie zakuło w lewym boku, tuż obok serca. Złapałem się za brzuch i zgiąłem w pół. Zacisnąłem zęby. Zatrząsłem się. Moje nogi podskakiwały. Nie miałem już nad nimi władzy.
— Hello Cruzados… — to był Julius. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn o jasnych pofalowanych włosach spadających mu na ramiona.
Jego powitanie urwało się. Coś do mnie mówił, lecz usłyszałem tylko…
— Co ci jest, dziadku…?
— Nic — odpowiedziałem po chwili. — To tylko starość. — Ból odchodził, a nogi znów były moje.
Powoli doszedłem do siebie.
— Wyglądam jak dawniej, lecz czuję się jak dzisiaj — dodałem z wymuszonym uśmiechem. — Widzę, że nie jesteś dzisiaj sam — powiedziałem, wskazując mimo woli palcem na współtowarzysza Juliusa. — Kim jest twój kolega?
Młodzieniec podszedł do mnie. Szeroko się uśmiechnął i miłym ciepłym głosem powiedział:
— Brutus jestem. — Po chwili dodał: — Janus Brutus.
Ból powrócił. Straciłem przytomność. Przeniosłem się do innego barbarzyńskiego świata.
Stałem teraz na schodach przed senatem rzymskim. Rozmawiałem z przyjaciółmi. Nagle otrzymałem pierwszy cios nożem. Po chwili nie miałem już przyjaciół. Nie znałem już nikogo. To stado sępów mnie dziobało. Nastąpiła chwila ciszy, sępy już mnie nie dziobały. W mroku ujrzałem Brutusa. Ten sam promienny wyraz delikatnej dziecinnej twarzy. Łagodny i wciąż wesoły. Jedyny człowiek wśród stada sępów. Podszedł do mnie spokojnie. Jego twarz była mi wciąż bliska. Spoglądałem w te jego promienne szkliste bursztynowe oczy. Nie czułem już bólu. Jego oczy świeciły jak gwiazdy w tym narastającym mroku. I wtedy otrzymałem najgorszy z ciosów, wprost w moje serce. Dwie złote gwiazdy, niczym oczy czarnej pantery, zabłysły w mojej głowie Wyszeptałem jeszcze:
— I ty, Brutusie…
Czyje to były wspomnienia?! Na pewno nie moje!!!
Powróciłem do rzeczywistości. Znów byłem w moim mieszkaniu.
— Przepraszam was chłopcy za moje dolegliwości. To znak, że ten świat nie należy do starców, lecz do młodzieży — wyszeptałem, a oczy wciąż miałem zamknięte. Obserwowałem jeszcze potworności rzymskie z innej, wyższej perspektywy.
Powracałem powoli do rzeczywistości. Delikatnie rozchyliłem powieki, lecz znów widziałem tylko dwie bursztynowe gwiazdy świecące w mroku… To oczy Brutusa. Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. Czy Brutus miał duszę?!
„Po co przyszedł?” — myślałem intensywnie. Ogarnął mnie lekki dreszczyk. Koszmar w mojej głowie wciąż wyświetlał tę sępią masakrę.
Dlaczego oni go tak nienawidzą? Był wielkim? Był sprawiedliwym? Czy nie był pierwszym cesarzem na ziemi? Był największym, a jak skończył?
„Dlaczego w wizji ujrzałem Ideen Martxoaren (idy marcowe) i co mam wspólnego z Juliuszem Cezarem?” — rozmyślałem. Mój umysł wciąż pracował intensywnie. Nadal udawałem chorego. Nie mogłem jednak chorować w nieskończoność. Otworzyłem szeroko oczy i delikatnie się uśmiechnąłem.
— Czy dobrze się czujesz dziadku? Czy wezwać Robo, medyka?
— Nie trzeba, już jest ze mną dobrze. Co was do mnie sprowadza? — spytałem, siląc się na uśmiech.
— Razem z Brutusem chodzimy do tej samej szkoły. Obaj interesujemy się historią ziemi. Mamy teraz trudne zadanie. Chcemy je skonsultować z tobą. Na lekcji historyk dał nam dziwne znalezisko. Otrzymaliśmy książkę w jakimś dziwnym starym języku. Może nam coś podpowiesz… Jej nazwy nawet nie możemy wymówić. To brzmi jak „Zrajzecaj”.
— Nie znam wszystkich języków, mimo iż mam już swoje lata — dodałem, uśmiechając się. — Pokażcie mi tę książkę.
Julius podał mi zawiniątko. Zacząłem powoli je rozpakowywać. Zobaczyłem dwa miecze na okładce. Oczy moje zabłysły i dodałem:
— Tak, to miecze Tytana — Bazta.
Poniżej był napis w dobrze znanym mi języku.
Przymknąłem oczy, zrobiło mi się ciężko na sercu i usłyszałem wewnętrzny dobrze mi znany głos:
„Nigdym ja ciebie, ludu, nie rzuciła,
Nigdym ci mego nie odjęła lica,
Ja — po dawnemu — moc twoja i siła!
Ja — Bogarodzica!!!”.
Później chór z czterdziestu milionów gardeł kobiet, starców i dzieci głośno zaśpiewał tylko do mojej duszy:
„Nie rzucimy ziemi skąd nasz ród. Nie damy pogrześć mowy!
Polski my naród, polski lud…”.
Czułem, że muszę pozostać mężczyzną.
— Znam tę książkę — powiedziałem silnym, choć zachrypniętym głosem. — To „Krzyżacy”, napisani przez Henryka Sienkiewicza. To superbajka wzmacniająca ducha narodu w rozbiorowej Polsce. Napisano tę książkę dla wielomilionowego narodu, który nie znał swej historii. Okupanci zadbali o to, by osiem pokoleń Rzeczpospolitej zapomniało o swym pochodzeniu. Nie uczono ani nie mówiono po polsku. To dzięki takim ludziom jak Henryk Sienkiewicz, zaczęto uczyć się historii swych ojców. Brakowało podstaw źródłowych. Stosowano więc metodę starych narodowych opowieści i przekazów. Dopasowywano nowych bohaterów do starych wydarzeń. To były początki nowej państwowości i historii superkraju.
— A jak odczytać ten trudny tytuł? — dodał Brutus. — Przecież tych słów nie można nawet wymówić.
— Czytamy to słowo jak Cruzados. Słyszałeś powitanie Juliusa, czyli krzyżacy.
TT, czyli te dwa miecze oznaczają TTana, czyli Tytana, mitycznego półboga. W tej książce zmieniono nieco historię. Podobno krzyżacy podarowali Polakom te dwa nagie miecze przed bitwą pod Grunwaldem w 1410 roku. Polsko-litewski król Władysław Jagiełło przyjął je jako proroctwo i symbol zwycięstwa.
W tej książce opisane są militarne sukcesy rycerstwa polskiego.
Podobno Rzeczpospolita była tak silna, że pokonała armię Holy Roman Empire w bitwie pod Grunwaldem. Rzymian tutaj nazwano Niemcami i przypisano im niesamowite zbrodnie wobec dobrego narodu polskiego. Tutaj dobrzy Polacy biją i zabijają złych Niemców. Krew złych leje się strumieniami. Dobro w końcu zwycięża pod Grunwaldem.
— Czy sobie żartujesz? Kto tu jest zły? — wtrącił przerażony Julius.
— Ta książka była bardzo ważna dla mieszkańców Polski, niczym Santa Biblia — kontynuowałem, nie udzielając odpowiedzi.
— Nieścisłości jest tu bardzo dużo. Czytamy ją z dużym z dystansem i z przymrużeniem oka.
Santa Cruz nigdy nie walczyło przeciw Polakom. Ludność z terenów Rzeczpospolitej nazywano Germanią wschodnią i należała do Rzymu. Cruzados byli tu u siebie. To wciąż były dla nich tylko tereny misyjne i łowieckie Holy Roman Empire (H.E.R).
— Czy wtedy jeszcze istniało Cesarstwo Rzymskie? — spytał Julius.
— Tak, ostatnim wielkim cesarzem Europy był Napoleon Bonaparte — odparłem.
— Czy Cesarstwo Rzymskie nie skończyło się w 395 roku? — spytał Brutus.
— Mówi się, że ostatnim wielkim rzymskim cesarzem był Cesar Flavius Julius Constans Augustus, lecz Rzym wciąż istniał. Przez następne 80 lat potęga Rzymu malała. Cesarz nie myślał już o rozwoju imperium, lecz o swym prywatnym dobrobycie. Lud Rzymu czekał na przysłowiową mannę z nieba. Nie byli już wojownikami, lecz opasłymi leniwcami.
Matka natura wypełniła swoje zadanie. Słabych i chorych wyeliminowała z gry. Przywiodła do cesarstwa dzikich krwiożerczych Germanów (wojowników Bazta.)
Było to w 476 roku. Ostatnim cesarzem Rzymu był Romulus Augustulus, który został chytrze obalony przez germańskiego wodza Odoakera. To był prawdziwy koniec wielkiego Rzymu. Nastało nowe imperium zjednoczonej barbarzyńskiej Europy.
Masz jednak rację, Brutusie. Cesarz Napoleon zmienił H.E.R. Nadał świetlisty blask i stworzył na nowo. Bonaparte, potomek hiszpańskiego rodu i wodzów wielkiej floty Neapolu i teraz wielki cesarz Francuzów, zasiadł na tronie Juliusza Cezara w 1804 roku. Panował tylko jedną dekadę, lecz o cesarzach Juliuszu i Napoleonie wciąż się mówi i pisze.
— Napoleon Bonaparte był przecież Korsykaninem? — zauważył nieśmiało Julius.
— Tam się urodził. Kiedyś ta wielka wyspa należała do Hiszpanii i Neapolu. Rodzina Bonaparte to bardzo stary ród, bardzo zaprzyjaźniony z nami. Krew rodu Bonaparte płynie również w twoich żyłach, Juliusie. W XV wieku byliśmy bliską rodziną.
— Co doprowadziło do upadku Rzymu? — spytał Brutus. Nie chciał dłużej słuchać o arystokratycznym pochodzeniu kolegi.
— Sposób życia. Kiedy pracujesz i zmuszasz się do codziennego ruchu, to jesteś zdrowy. Lecz kiedy jesteś na urlopie, tracisz chęć do rozwoju, Stajesz się wygodny, jest ci dobrze. Mało się ruszasz, długo śpisz. Twój organizm odkłada wciąż potrzebne składniki energetyczne do pracy. Ty ich nie zużywasz. One gniją, marnują się i rozkładają. Bakterie żyją w twoim organizmie. Traktują cię jak dobry obiad… Zaczynasz chorować. To matka natura eliminuje niepotrzebnych — ostatnie słowo wypowiedziałem zamyślony; przed moimi oczami przewinęły mi się obrazy z przeszłości. — Wcześniej, dawno, dawno temu w Cesarstwie Rzymskim — kontynuowałem, widząc jeszcze projekcję wielu obrazów z mojej przeszłości — było wielu bogów. Największym bogiem na ziemi był Cezar, a bohaterem negatywnym Brutus.
Darmowy fragment
— Jesteś częścią cichego Kosmosu? — coś szepce przyjaźnie.
Mój wzrok kieruje się ku małej, bardzo jaskrawo święcącej gwieździe, gdzieś na krańcu Wszechświata. Jej magnetyzm wabi jak syreni śpiew mitycznego Odyseusza. Zapragnąłem się odwrócić, lecz było to niemożliwe. Walczyłem ze sobą bezskuteczne, gdyż nie zmieniałem swej pozycji ani kierunku lotu. Czułem się jak jasna strona Księżyca przyciągana przez Słońce. Zrozumiałem, iż moja wolność była tylko chwilową złudą, nierealnym sennym marzeniem. To co widziałem w oddali, było moim przeznaczeniem, dalszym ciągiem istnienia. Zmysły przyporządkowano do cudzej woli. Płynąłem niczym piękny świetlisty latawiec przesuwany po tęczowej drodze w kierunku tego magnetycznego rozszczepionego światła, które miało być moją metą i nową ojczyzną. Nie byłem już istotą Wszechświata, lecz obywatelem niewielkiej części Kosmosu i wciąż mnie ograniczano.
„Dlaczego nie mogę pozostać wolnym wędrowcem jak większość Vagabundo?” — przemknęła mi przez chwilę taka nierealna myśl.
„Czy wolność to chwila, czy tylko marzenie?” — rozmyślałem, szukając wyjścia z tej sytuacji.
Podróż z prędkością nadświetlną we Wszechświecie jest jak stanie w tym samym miejscu. Droga do tego magnetycznego światła trwa chwilę, gdyż nie ma tu punktu odniesienia do zależności drogi, czasu i prędkości, gdyż czas tu nie istnieje. Przed oczyma przemyka minione życie jak na taśmie, klatka po klatce. Nie ma tu materialnej powłoki, są tylko wspomnienia i niezrealizowane marzenia ostre, w pastelowych barwach. Umysł otwiera się, przekracza wszelkie granice, jest chłonny i nieograniczony jak Wszechświat; to czysta energia. Wszystko widzę z innej, doskonalszej perspektywy. Dlaczego za życia widzimy świat inaczej, tylko w szarych brudnych kolorach? Oceniamy swoje ziemskie postępowanie i jesteśmy dla siebie surowymi, lecz sprawiedliwymi sędziami. Dlaczego za życia byłem istotą niedoskonałą? Co kazało mi być egoistycznym zimnym człowiekiem? Spoglądamy w głąb siebie…
Ujrzałem starego człowieka. Przyjrzałem się bliżej. Siedział przed kryształowym lustrem. Rozpoznałem to miejsce i czas. Było to tuż przed moim ostatnim spotkaniem z ludźmi i podsumowaniem sensu mojego życia. To był mój najważniejszy dzień z życia na ziemi. Miałem ogromne doświadczenia życiowe. Widziałem już niejedno. Od wielu lat jednak nie opuszczałem swojego pokoju, swojej ziemskiej celi. A może mojej wiklinowej sokolej klatki? Miałem czas na przemyślenia. Marzyłem, kochałem, tęskniłem, doznałem wielu przykrości, miałem wielu przyjaciół i wrogów. Postępowałem zgodnie ze swoim sumieniem. Byłem oryginalnym człowiekiem. Nie potrafiłem być kameleonem w pracy ani życiu publicznym. Czasem w trudnych chwilach mrużyłem oczy.
Szukałem wiatru. To on podszeptywał mi odpowiedzi…
Z. A. Von Bazan De Santa Cruz
Santa Cruz
Był 21 października 2051 roku. Nie wiem, jak wyglądał świat poza moim pokojem.
Te nowinki techniczne, które mnie otaczają, są całym moim dzisiejszym realnym światem.
Całe swoje życie marzyłem o lataniu. Teraz wiem, że czas mojego odlotu jest bliski.
Doszedłem do okna. Za nim tętniło życie. To był widok dzikiej Afryki z końca XX wieku.
Zwierzyny było tu zbyt dużo. Ten obraz przypominał ziemski raj w najlepszym wydaniu…
Były tu słonie, żyrafy, lwy, hipopotamy, zebry, gepardy, antylopy itp.
Wszystkie te zwierzęta tylko spacerowały. Nie atakowały się wzajemnie, nie uciekały. Tłuste i piękne zwierzęta były powolne i znudzone. Nie było tu agresji ani sportu. Nie było tu ruchu i dziczy… Brakowało tu codziennego ziemskiego życia. Tu nawet wiatr był leniwy.
Do mojego pokoju docierały tylko odgłosy dalekiego krzyku znudzonych małp i delikatne śpiewy znudzonych ptaków. Brakowało mi tu tylko ruchliwych leniwców, które nie wydawały żadnych dźwięków, zmieniając pozycje do wypoczynku…
Wiał tylko delikatny słaby wiaterek. Brakowało tu ruchu, silnych burz i deszczowych nawałnic. Słyszałem tylko delikatny szeptoświst w moich szczelinach okiennych.
— Projekcja stop — powiedziałem. — Reality — dodałem.
Za moim oknem krajobraz zmienił się nie do poznania. Najpierw doszedł do mnie ohydny smród gnijących ciał, a następnie słychać było tylko muchy, moskity i jęki konających, porąbanych, lecz jeszcze żyjących ludzi. Ci, którzy jeszcze oddychali tym morowym powietrzem, wyglądali jak szkielety obciągnięte skórą.
Postałem chwilę nieruchomo, ogarnął mnie zimny dreszcz. Zamyśliłem się.
— Gdzie ja jestem? — szepnąłem do siebie.
Po chwili to do mnie dotarło.
To Afryka sprzed 57 lat. Rzeczywistość okrutnego XX wieku.
To Ruanda z 1994 roku. Przyjrzałem się bliżej. W oddali stali oprawcy. Wymachiwali maczetami nad grupką przerażonych kobiet i dzieci. Jedna maczeta spadła niżej i główka pięcioletniego dziecka spadła jak orzech kokosowy. To bojownicy plemienia Hutu mordują sąsiadów, przedstawicieli plemienia Tutsi.
Wokoło było dużo wojsk ONZ. Na niebieskie hełmy żołnierzy tryskała krew mordowanych dzieci, kobiet i starców. Żołnierze security nie zwracali uwagi na oprawców. Byli tu przecież tylko obserwatorami na misji pokojowej ONZ. Musieli mieć czyste ręce. Organizacje ówczesnego świata pozwoliły tu wymordować 800 tysięcy ludzi z plemienia Tutsi. To było koszmarne ludobójstwo, nie jedyne w tym czasie na ziemi. Ten okrutny plan realizowano systematycznie w najbiedniejszych krajach świata. Była to osławiona walka z głodem i nędzą. Nie karmiono i nie budowano nowych czystych domów dla potrzebujących. Jedynie deratyzowano i dezynsekowano skupiska nędzy. Testowano nowatorskie zbrodnicze rozwiązania. Medycyna rozwijała się w zastraszającym tempie. Nowatorskie wirusy śmierci wymuszały produkcje antidotum. Świat się bogacił. Wielkie koncerny miały hossę.
Szwadrony śmierci w Brazylii, Czerwoni Khmerzy Pol Pota w Kambodży. Rzezie i bezprawie w Birmie. Media wciąż pokazywały biedę i niesprawiedliwość. Organizacje światowe wciąż zbierały ogromne fundusze na walkę z głodem.
Mniej głodujących — lepszy świat.
W Chinach wykonywano najwięcej egzekucji na planecie Ziemi. Czy mieszkali tam najwięksi przestępcy, czy jedynie potrzebujący chleba biedni ludzie? Dlaczego mordowano własny naród? Mordowano w imieniu nieludzkiego prawa? Zapomniano o swej boskiej historii?
Zakończyła się potęga Wielkiego Cesarstwa Wschodniego, nastała epoka wielkiej rzeźni.
Gdyby teraz powstali legendarni boscy cesarze z dynastii Xia, dla których liczył się tylko człowiek? Jego mądrość, moralność, pracowitość i odwaga. Kogo by zniszczyli boscy Xian? Oprawców czy ich ofiary? Nastał jednak czerwony komunizm i obalono cesarza. Powstał chaos i walka o władzę. Manipulacja, kłamstwo i okrucieństwo wynosiła katów na najwyższe stanowiska rządowe. Przeciwnicy rządowi, zazdrośni o władzę, postępowali podobnie. Nastał nowy kraj i nowe czasy. To już tylko czerwona, a może nawet purpurowa, krwawa rewolucja społeczna.
Ostatnim z wielkich był cesarz Puyi z dynastii Aisin Gioro i Qing. Mityczna armia z terakoty Chińskich rycerzy z Xianyang cesarza Qin Shi Huangdi milczała i stała nieruchomo. Na co czekała? Czy to jeszcze nie czas? Co nas jeszcze spotka w przyszłości? Xian miał rządzić wiecznie. Jego duch miał panować również po śmierci, lecz nadal spał. Kiedy powstaną śpiący rycerze? Kiedy obalą to zło? Kiedy się przebudzi ten mityczny boski cesarz?! Kiedy znów odrodzą się cesarze Xia?
„Tak, XX wiek” — pomyślałem. „Ten okres już dziś nazywamy wiekiem masowego ludobójstwa”.
To część planu związanego z likwidacją głodu na ziemi.
Grupa stu najbogatszych potworów na ziemi realizowała swój okrutny plan zmniejszania liczby ludności. Supermądrzy ekonomiści światowego formatu wyliczyli, że maksymalnie dwa miliardy ludzi może zamieszkiwać naszą planetę. Reszta to niepotrzebne śmieci i darmozjady.
Cztery miliardy ludzi skazano na śmierć. Nie wszyscy zasłużyli na taki okrutny koniec.
„Stu” miało się za właścicieli Ogrodu. Za nieśmiertelnych. Za wybrańców fortuny. Zapomnieli jednak o Stwórcy i właścicielu Ogrodu, oraz o Żniwiarzu.
Mordowano ludzi na wszystkich kontynentach. Bogaci tworzyli swoje imperia ziemskie. Fortuna im sprzyjała, ale do czasu. Potrzebującym sprzedawano broń zamiast jedzenia. Koncernom farmaceutycznym pozwolono eksperymentować. Testowano broń biologiczną. Ściśle nadzorowano wydatki. Liczba ludności nie zmniejszała się. Handlarze bronią zarabiali fortuny na tym programie i żyli w niezasłużonym luksusie.
Stosowano ten zbrodniczy plan konsekwentnie. Sami zbrodniarze zostali zlikwidowani. Żniwiarz przyszedł po ich czarne, pozbawione światła dusze. Znaleźli się poza marginesem życia, poza dwoma miliardami ocalonych. Stu najbogatszych zdezynfekowano, a właściwie zutylizowano z innymi niepotrzebnymi „śmieciami”.
Ich życie zakończyło się na ziemi tak samo szybko, jak ich ofiar…
Teraz znamy już ich nazwiska. Za życia mieli się za bogów, czczono ich i szanowano, a po śmierci mówiono o nich jak o diabłach. Wszyscy zbrodniarze zginęli w okrutny sposób.
Pogrzeby mieli wspaniałe, choć trumny zawierały tylko niewielkie fragmenty ich ciał. Niektórzy twierdzą, że były puste lub sztucznie wypełnione. Nie to było jednak ich przekleństwem, lecz to, co otrzymali po śmierci. Ich ciała pocięto do celów naukowych. Badano ich geniusz, a znaleziono tylko pustkę. Nie byli lepsi od innych, nie byli nawet inteligentni. Byli po prostu nijacy. Mieli wszystko jako ludzie i nic po życiu. Nie utrzymali się wiecznie na gałęzi życia. Nie doczekali zbiorów. Nie zebrano z nich nasion, lecz potraktowano jak plewy.
Ich szczątki wciąć trzymają się gałęzi i jak wysuszone zgniłe owoce marzną w mroźną zimową noc. Oczekują cieplejszych poranków. Marzą o piekle. Wiosną spadną, gdy na gałęzi pojawi się nowe. Już bez ich geniuszu.
Dziś są na listach największych przestępców wszech czasów. Pokonali największych morderców z wojen światowych i z krwawych wojen religijnych.
Tak, w tamtych latach organizacje światowe prowadziły tylko biznes. Działały skutecznie. Pomagały w tym haniebnym procederze dla olbrzymich zysków. Duchowi przywódcy nie szanowali ani Boga, na którego się powoływali, ani ludzi, których wysyłali na samobójczą śmierć.
— Przemoc stop! — powiedziałem. Nie mogłem już dłużej na to patrzeć. — Tyle zła? Czy to już było piekło, czy to tylko drapieżna ludzkość?!
— Akcje humanitarne — dodałem.
Zobaczyłem olbrzymie ciężarówki z darami. Wiozły żywność dla głodujących w Somalii.
Samochody wjechały na wzgórze, na którym była wioska. Okoliczni mieszkańcy zbiegali z gór na powitanie gości i po dary. Samochody zatrzymały się. Zaczęto rozdawać żywność i lekarstwa.
Wszyscy przy samochodach otrzymali prezenty. Odbyło to się przy udziale dziennikarzy i licznych kamer. Wszyscy chwalili organizatorów za świetnie zorganizowaną akcję. Obdarowani cieszyli się i płakali ze szczęścia. Zrobiono tysiące zdjęć i udzielono setki wywiadów. To był wspaniały, szczęśliwy dzień na ziemi.
„Po co tak duża obstawa? Po co tylu organizatorów? Po co ci wszyscy ludzie?” — pomyślałem. „Czy chcieli załapać się na darmową wyżerkę?”.
Spojrzałem wyżej, ku zabudowaniom. Zobaczyłem tam jeszcze wielu ludzi poza planem filmowym. Byli to chorzy i głodni starcy. Nie mieli siły, by dojść do ciężarówek. Jedzenie było już tak blisko, lecz nie dla nich. Powoli zamykali oczy i cichutko odchodzili z tego świata. Nie płakali, gdyż ich łzy dawno temu wyschły. Widzieli nadzieję, lecz nadzieja ich nie dostrzegała.
Na dziś miałem już dość Afryki.
— Wzgórze Shannon IREA, dziesięć tysięcy lat przed naszą erą — dodałem.
Widok z okna był imponujący. Stałem wysoko, nad przepaścią. Pode mną szalał ocean. Bryza z rozbijających się fal morskich skrapiała moje skronie. Poczułem przypływ sił witalnych.
— Tak, tego dzisiaj potrzebuję — szepnąłem do samego siebie.
Odszedłem od okna, usiadłem na starym rattanowym tronie.
— Wizerunek — szepnąłem.
Obok mnie pojawiła się druga taka sama wirtualna osoba. Obserwowałem ją dokładnie. Myślami rzeźbiłem jej wygląd.
— Ja z 1976 roku — dodałem. Przed sobą ujrzałem młodzieńca o jasnych długich pofalowanych włosach. Był jednak zbyt chudy.
— Wprowadź korekty — dodałem i obserwowałem modyfikację mojego wyglądu. — Transporter — po chwili dodałem.
Pomimo upływu wieku znów byłem silny i młody. Jeszcze raz miałem 20 lat.
Podszedłem do starego kryształowego lustra. Wyglądałem znakomicie i tak też się czułem.
Czasu miałem niewiele. Spodziewałem się mojego stałego niedzielnego gościa, prawnuka Juliusa. Przychodził regularnie, jak w zegarku.
Dochodziła godzina 15.00. Mogłem już podejść do drzwi. Za chwilę po drugiej stronie stanie mój mały don Cezar. Tak go nazywałem od chwili, kiedy go ujrzałem pierwszy raz.
Świecił wówczas białym jasnym światłem.
„Bawi się światełkami?” — pomyślałem. Podszedłem bliżej, spojrzałem na malca i pomyślałem:
„To jest Cezar”. Teraz już tylko tak o nim mówię. To on będzie wielkim wodzem i człowiekiem. Życie go jednak nie oszczędzi. Będzie miał wielkich i wszechmocnych przyjaciół i tylu samo wrogów. Żyjemy przecież nie w Paradiso (raju), lecz na ziemi.
Jaką drogę obierze to maleństwo?
Wybierze światło czy mrok?
Podszedłem do drzwi. Za kilka sekund przyjdzie do mnie gość. Otworzyłem drzwi.
Stanąłem jak wryty. Oniemiałem, zastygłem jak słup soli (niczym żona Lota), coś mnie zakuło w lewym boku, tuż obok serca. Złapałem się za brzuch i zgiąłem w pół. Zacisnąłem zęby. Zatrząsłem się. Moje nogi podskakiwały. Nie miałem już nad nimi władzy.
— Hello Cruzados… — to był Julius. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn o jasnych pofalowanych włosach spadających mu na ramiona.
Jego powitanie urwało się. Coś do mnie mówił, lecz usłyszałem tylko…
— Co ci jest, dziadku…?
— Nic — odpowiedziałem po chwili. — To tylko starość. — Ból odchodził, a nogi znów były moje.
Powoli doszedłem do siebie.
— Wyglądam jak dawniej, lecz czuję się jak dzisiaj — dodałem z wymuszonym uśmiechem. — Widzę, że nie jesteś dzisiaj sam — powiedziałem, wskazując mimo woli palcem na współtowarzysza Juliusa. — Kim jest twój kolega?
Młodzieniec podszedł do mnie. Szeroko się uśmiechnął i miłym ciepłym głosem powiedział:
— Brutus jestem. — Po chwili dodał: — Janus Brutus.
Ból powrócił. Straciłem przytomność. Przeniosłem się do innego barbarzyńskiego świata.
Stałem teraz na schodach przed senatem rzymskim. Rozmawiałem z przyjaciółmi. Nagle otrzymałem pierwszy cios nożem. Po chwili nie miałem już przyjaciół. Nie znałem już nikogo. To stado sępów mnie dziobało. Nastąpiła chwila ciszy, sępy już mnie nie dziobały. W mroku ujrzałem Brutusa. Ten sam promienny wyraz delikatnej dziecinnej twarzy. Łagodny i wciąż wesoły. Jedyny człowiek wśród stada sępów. Podszedł do mnie spokojnie. Jego twarz była mi wciąż bliska. Spoglądałem w te jego promienne szkliste bursztynowe oczy. Nie czułem już bólu. Jego oczy świeciły jak gwiazdy w tym narastającym mroku. I wtedy otrzymałem najgorszy z ciosów, wprost w moje serce. Dwie złote gwiazdy, niczym oczy czarnej pantery, zabłysły w mojej głowie Wyszeptałem jeszcze:
— I ty, Brutusie…
Czyje to były wspomnienia?! Na pewno nie moje!!!
Powróciłem do rzeczywistości. Znów byłem w moim mieszkaniu.
— Przepraszam was chłopcy za moje dolegliwości. To znak, że ten świat nie należy do starców, lecz do młodzieży — wyszeptałem, a oczy wciąż miałem zamknięte. Obserwowałem jeszcze potworności rzymskie z innej, wyższej perspektywy.
Powracałem powoli do rzeczywistości. Delikatnie rozchyliłem powieki, lecz znów widziałem tylko dwie bursztynowe gwiazdy świecące w mroku… To oczy Brutusa. Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. Czy Brutus miał duszę?!
„Po co przyszedł?” — myślałem intensywnie. Ogarnął mnie lekki dreszczyk. Koszmar w mojej głowie wciąż wyświetlał tę sępią masakrę.
Dlaczego oni go tak nienawidzą? Był wielkim? Był sprawiedliwym? Czy nie był pierwszym cesarzem na ziemi? Był największym, a jak skończył?
„Dlaczego w wizji ujrzałem Ideen Martxoaren (idy marcowe) i co mam wspólnego z Juliuszem Cezarem?” — rozmyślałem. Mój umysł wciąż pracował intensywnie. Nadal udawałem chorego. Nie mogłem jednak chorować w nieskończoność. Otworzyłem szeroko oczy i delikatnie się uśmiechnąłem.
— Czy dobrze się czujesz dziadku? Czy wezwać Robo, medyka?
— Nie trzeba, już jest ze mną dobrze. Co was do mnie sprowadza? — spytałem, siląc się na uśmiech.
— Razem z Brutusem chodzimy do tej samej szkoły. Obaj interesujemy się historią ziemi. Mamy teraz trudne zadanie. Chcemy je skonsultować z tobą. Na lekcji historyk dał nam dziwne znalezisko. Otrzymaliśmy książkę w jakimś dziwnym starym języku. Może nam coś podpowiesz… Jej nazwy nawet nie możemy wymówić. To brzmi jak „Zrajzecaj”.
— Nie znam wszystkich języków, mimo iż mam już swoje lata — dodałem, uśmiechając się. — Pokażcie mi tę książkę.
Julius podał mi zawiniątko. Zacząłem powoli je rozpakowywać. Zobaczyłem dwa miecze na okładce. Oczy moje zabłysły i dodałem:
— Tak, to miecze Tytana — Bazta.
Poniżej był napis w dobrze znanym mi języku.
Przymknąłem oczy, zrobiło mi się ciężko na sercu i usłyszałem wewnętrzny dobrze mi znany głos:
„Nigdym ja ciebie, ludu, nie rzuciła,
Nigdym ci mego nie odjęła lica,
Ja — po dawnemu — moc twoja i siła!
Ja — Bogarodzica!!!”.
Później chór z czterdziestu milionów gardeł kobiet, starców i dzieci głośno zaśpiewał tylko do mojej duszy:
„Nie rzucimy ziemi skąd nasz ród. Nie damy pogrześć mowy!
Polski my naród, polski lud…”.
Czułem, że muszę pozostać mężczyzną.
— Znam tę książkę — powiedziałem silnym, choć zachrypniętym głosem. — To „Krzyżacy”, napisani przez Henryka Sienkiewicza. To superbajka wzmacniająca ducha narodu w rozbiorowej Polsce. Napisano tę książkę dla wielomilionowego narodu, który nie znał swej historii. Okupanci zadbali o to, by osiem pokoleń Rzeczpospolitej zapomniało o swym pochodzeniu. Nie uczono ani nie mówiono po polsku. To dzięki takim ludziom jak Henryk Sienkiewicz, zaczęto uczyć się historii swych ojców. Brakowało podstaw źródłowych. Stosowano więc metodę starych narodowych opowieści i przekazów. Dopasowywano nowych bohaterów do starych wydarzeń. To były początki nowej państwowości i historii superkraju.
— A jak odczytać ten trudny tytuł? — dodał Brutus. — Przecież tych słów nie można nawet wymówić.
— Czytamy to słowo jak Cruzados. Słyszałeś powitanie Juliusa, czyli krzyżacy.
TT, czyli te dwa miecze oznaczają TTana, czyli Tytana, mitycznego półboga. W tej książce zmieniono nieco historię. Podobno krzyżacy podarowali Polakom te dwa nagie miecze przed bitwą pod Grunwaldem w 1410 roku. Polsko-litewski król Władysław Jagiełło przyjął je jako proroctwo i symbol zwycięstwa.
W tej książce opisane są militarne sukcesy rycerstwa polskiego.
Podobno Rzeczpospolita była tak silna, że pokonała armię Holy Roman Empire w bitwie pod Grunwaldem. Rzymian tutaj nazwano Niemcami i przypisano im niesamowite zbrodnie wobec dobrego narodu polskiego. Tutaj dobrzy Polacy biją i zabijają złych Niemców. Krew złych leje się strumieniami. Dobro w końcu zwycięża pod Grunwaldem.
— Czy sobie żartujesz? Kto tu jest zły? — wtrącił przerażony Julius.
— Ta książka była bardzo ważna dla mieszkańców Polski, niczym Santa Biblia — kontynuowałem, nie udzielając odpowiedzi.
— Nieścisłości jest tu bardzo dużo. Czytamy ją z dużym z dystansem i z przymrużeniem oka.
Santa Cruz nigdy nie walczyło przeciw Polakom. Ludność z terenów Rzeczpospolitej nazywano Germanią wschodnią i należała do Rzymu. Cruzados byli tu u siebie. To wciąż były dla nich tylko tereny misyjne i łowieckie Holy Roman Empire (H.E.R).
— Czy wtedy jeszcze istniało Cesarstwo Rzymskie? — spytał Julius.
— Tak, ostatnim wielkim cesarzem Europy był Napoleon Bonaparte — odparłem.
— Czy Cesarstwo Rzymskie nie skończyło się w 395 roku? — spytał Brutus.
— Mówi się, że ostatnim wielkim rzymskim cesarzem był Cesar Flavius Julius Constans Augustus, lecz Rzym wciąż istniał. Przez następne 80 lat potęga Rzymu malała. Cesarz nie myślał już o rozwoju imperium, lecz o swym prywatnym dobrobycie. Lud Rzymu czekał na przysłowiową mannę z nieba. Nie byli już wojownikami, lecz opasłymi leniwcami.
Matka natura wypełniła swoje zadanie. Słabych i chorych wyeliminowała z gry. Przywiodła do cesarstwa dzikich krwiożerczych Germanów (wojowników Bazta.)
Było to w 476 roku. Ostatnim cesarzem Rzymu był Romulus Augustulus, który został chytrze obalony przez germańskiego wodza Odoakera. To był prawdziwy koniec wielkiego Rzymu. Nastało nowe imperium zjednoczonej barbarzyńskiej Europy.
Masz jednak rację, Brutusie. Cesarz Napoleon zmienił H.E.R. Nadał świetlisty blask i stworzył na nowo. Bonaparte, potomek hiszpańskiego rodu i wodzów wielkiej floty Neapolu i teraz wielki cesarz Francuzów, zasiadł na tronie Juliusza Cezara w 1804 roku. Panował tylko jedną dekadę, lecz o cesarzach Juliuszu i Napoleonie wciąż się mówi i pisze.
— Napoleon Bonaparte był przecież Korsykaninem? — zauważył nieśmiało Julius.
— Tam się urodził. Kiedyś ta wielka wyspa należała do Hiszpanii i Neapolu. Rodzina Bonaparte to bardzo stary ród, bardzo zaprzyjaźniony z nami. Krew rodu Bonaparte płynie również w twoich żyłach, Juliusie. W XV wieku byliśmy bliską rodziną.
— Co doprowadziło do upadku Rzymu? — spytał Brutus. Nie chciał dłużej słuchać o arystokratycznym pochodzeniu kolegi.
— Sposób życia. Kiedy pracujesz i zmuszasz się do codziennego ruchu, to jesteś zdrowy. Lecz kiedy jesteś na urlopie, tracisz chęć do rozwoju, Stajesz się wygodny, jest ci dobrze. Mało się ruszasz, długo śpisz. Twój organizm odkłada wciąż potrzebne składniki energetyczne do pracy. Ty ich nie zużywasz. One gniją, marnują się i rozkładają. Bakterie żyją w twoim organizmie. Traktują cię jak dobry obiad… Zaczynasz chorować. To matka natura eliminuje niepotrzebnych — ostatnie słowo wypowiedziałem zamyślony; przed moimi oczami przewinęły mi się obrazy z przeszłości. — Wcześniej, dawno, dawno temu w Cesarstwie Rzymskim — kontynuowałem, widząc jeszcze projekcję wielu obrazów z mojej przeszłości — było wielu bogów. Największym bogiem na ziemi był Cezar, a bohaterem negatywnym Brutus.
Darmowy fragment
więcej..