- W empik go
Tętniące serce - ebook
Tętniące serce - ebook
Powieść rozgrywa się w latach 60. lub 70. XIX wieku w rodzinnym mieście Lagerlöf w Värmland i dotyczy pewnego człowieka, który kocha swoją córkę ponad wszystko inne na świecie, ale kiedy ta przenosi się do Sztokholmu i nie ma od niej wieści, wpada w świat marzeń, w którym jest znanym cesarzem Portugalii. Całe jego życie jest zdominowane przez myśli o powrocie córki i tym, co się wtedy wydarzy. Mija 15 lat, zanim dziewczyna powraca do domu. Jest zszokowana szalonym klaunem, jakim stał się jej ojciec. Pewnego dnia zabiera ze sobą matkę, znów pozostawiając ojca, by udać się do Malmö i rozpocząć nowe życie. Jednak kiedy parowiec wyrusza w tę podróż, ojciec rzuca się w wodę, aby go zatrzymać... To jednak nie jest koniec tej wzruszającej opowieści. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-507-4 |
Rozmiar pliku: | 358 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TĘTNIĄCE SERCE.
Aż do późnej starości opowiadał zawsze Jan Anderson ze Skrołyki o onym dniu, kiedy to przyszła na świat córka jego.
Wczesnym rankiem wybrał się po akuszerkę i kobiety do pomocy, potem zaś całe przedpołudnie, a nawet kilka godzin odwieczerza przesiedział na klocu w drewutni i czekał, czekał, czekał bez końca.
Deszcz lał jak z cebra, a chociaż Jan siedział właściwie pod dachem, to pryskała nań woda, przenikając przez szczeliny w dachu i ścianach, także wiatr miótł raz po raz strugi i niby z wiadra chlustał przez pozbawione drzwi wejście do szopy.
— Nie wiem czy jest taki, coby sądził, że cieszę się z tego dzieciaka! — mruczał i kopał niewielki stos polan nogami, tak że rozlatywały się aż po dziedzińcu — Jest to największe nieszczęście, jakie mi się mogło przygodzić. Pobraliśmy się dlatego tylko, że nam się sprzykrzyło służyć u Eryka z Fali i, jako parobek i dziewka i wiecznie na innych pracować. Własne graty mieć chcieliśmy i dach własny i koniec, o dzieciach ani nam się śniło!
Zasłonił twarz rękami i westchnął żałośnie. Oczywiście pluta i długie, przykre czekanie popsuło mu humor, ale nie były to istotne przyczyny smutnego nastroju. Jan miał powody ważne i żałość jego była uzasadniona zupełnie.
— Muszę pracować codziennie od rana do wieczora... to się rozumie. Ale miałem dotąd przynajmniej noce spokojne. Teraz zaś smarkacz zacznie wrzeszczyć i nawet w nocy nie skończą się moje utrapienia!
Gdy sobie to uświadomił, poczuł w sercu rozpacz wielką. Odjął ręce od twarzy i załamał je tak gwałtownie, że trzasły wszystkie stawy.
— Wszystko szło dotąd jako tako, bo Katarzyna mogła tak jak i ja pracować przez cały dzień. Teraz będzie musiała siedzieć w domu i piastować bachora!
Wbił wzrok w szarzejący już prostokąt podwórza i wydało mu się, że widzi snującą się powolnym krokiem kolo domu śmierć głodową, która szuka, którędyby wejść.
— Tak... tak! — zawołał i celem wzmocnienia swej argumentacji zaczął bić pięścią po klocu — Tak... tak! Powiadam tylko tyle, że gdybym był wiedział, jakie będą skutki tego wszystkiego, odmówiłbym stanowczo Erykowi z Falli, który mi pozwolił pobudować się na jego gruncie, a w dodatku podarowrał stare belki... tak, byłbym stanowczo odmówił i został do śmierci w stajennej komórce we Falli.
Czuł, mówiąc to, że wyrzuca słowa straszne, ale nie miał ochoty cofać ich.
— A niechby się coś przydarzyło!... — zaczął znowu i miał właśnie wyrazić życzenie, by dziecko spotkał tak, czy owak jakiś przypadek, gdy nagle uszu jego doleciał krzyk malca. Urwał nagle w pół słowa. Było to, jakby piszczenie kurczęcia, przenikające przez ścianę, i Jan nie mógł już teraz wypowiedzieć swej myśli.
Drewutnia przybudowana była do chaty i ile razy natężył słuch, zawsze dochodziło go owo piszczenie. Jan, oczywiście, dorozumiał się zaraz co to takiego i siedział przez długi, długi czas niemy i bez ruchu, nie objawiając ani radości, ani strapienia.
Naraz wzruszył lekko ramionami i powiedział:
— No, nareszcie przyszło na świat, teraz więc mi chyba na miły Bóg pozwolą wzejść do izby i ogrzać się trochę.
Ale ta ulga nie rychło stała się jego udziałem i musiał znowu czekać z godziny na godzinę.
Deszcz lał ciągle z tą samą gwałtownością, wiatr wzmógł się jeszcze, a mimo że był to koniec sierpnia, zimno przenikało go, jakby w listopadzie.
Na dobitkę wszelkiego złego przyszła Janowi teraz do głowy myśl, która go osmuciła i rozgoryczyła jeszcze bardziej.
Uczuł, że nim wszyscy pogardzają i mają za nic.
— W izbie, nie licząc akuszerki, znajdują się trzy zamężne niewiasty! — mruknął do siebie — Mogłyby się też pofatygować, albo przynajmniej jedna z nich i przyjść tu i powiedzieć mi, czy to córka, czy syn.
Przyłożył ucho do ściany i przekonał się, że na kominie rozpalają duży ogień. Potem zobaczył, że kobiety czerpią wodę ze źródła, ale żadna nie zwróciła nań najlżejszej uwagi.
Znowu zakrył twarz dłońmi, i zaczął żałośnie kołysać się w tył i naprzód.
— Mój drogi Janie Andersonie — mówił do siebie — Czegóż ci nie dostaje i gdzie twa wina? Czemuż wszystko idzie ci w życiu kulawo i czemuś zawsze taki przygnębiony? Ach, dlaczegożeś to nie pojął ładnej, szykownej dziewczyny, ale ożenił się z Katarzyną, starą dziewką od krów Eryka z Falli.
Strapienie przejęło go na wylot, a nawet spadło kilka łez, przeciekając pomiędzy palcami.
— Czemuż to — pytał dalej — dobry mój Janie, tak niewiele sobie z ciebie robią we wsi i czemu wszystkim przed tobą dają pierwszeństwo? Wiesz dobrze, że bywają równie biedni jak ty i niesprawni w robocie ludzie, a przecież nikogo nie spychają tak na szary koniec, jak ciebie. Czegóż ci tedy nie dostaje, drogi Janie Andersonie?
Pytanie to zadawał sobie Jan często, a zawsze zupełnie daremnie. Stracił całkiem nadzieję otrzymania na nie odpowiedzi, ale, rozważając swe właściwości, przekonał się, że nie było nigdzie żadnego wielkiego braku. Nic innego tedy nie mógł wymyśleń, tylko to, iż najwyraźniej Bóg i ludzie byli dlań niesprawiedliwi.
Powziąwszy to przekonanie, odjął ręce od twarzy i spróbował przybrać minę wyzywającą.
— Gdy przyjdzie czas, że ci pozwolą wrócić do twego domu, Janie — powiedział do siebie — to ani jednego spojrzenia nie rzucisz na twe dziecko, ale pójdziesz prosto do ogniska i zagrzejesz się.
— Albo, może lepiej by było — zaczął znowu — poprostu wstać i iść. Teraz, kiedy sam wiesz, że wszystko minęło, nie potrzebujesz tu dłużej wysiadywać! Otóż wstań, idź i pokaż Katarzynie i tamtym kobietom, że jesteś panem na własnych śmieciach!
Właśnie zabierał się wstawać z kloca, gdy zjawiła się w otworze drewutni gospodyni z Falli. Skłoniła się przed nim ślicznie i poprosiła, by przyszedł do izby i zobaczył swe dziecko.
Jan był tak źle usposobiony, że nie ruszyłby się napewno z miejsca, gdyby nie to, że zaprosiła go sama gospodyni z Falli. Wstał naturalnie zaraz i poszedł z nią, nie objawiając jednak żadnego pośpiechu. Ze wszystkich sił starał się naśladować minę i ruchy Eryka z Falli w chwili, kiedy zbliża się do urny wyborczej na ratuszu, aby złożyć w niej swą kartkę. Powiodło mu się to doskonale i wyglądał zupełnie tak samo poważnie i chmurnie.
— Proszę, wejdź Janie! — powiedziała gospodyni i otwarła przed nim naściężaj drzwi, sama zaś usunęła się na bok, by wszedł pierwszy.
Od pierwszego spojrzenia przekonał się, że w izbie wszystko było ślicznie wysprzątane i umiecione. Dzbanek z kawą stał na skraju komina, by płyn przestygł nieco, a stół pod oknem zastawiony był filiżankami gospodyni z Falli, oraz zasłany śnieżystej bieli obrusem. Katarzyna leżała w łóżku, zaś dwie, przybyłe z pomocą niewiasty stanęły pod ścianą, tak, by dobrze mógł się przyjrzyć całemu urządzeniu izby.
Przy stole stała akuszerka i trzymała na rękach tłumoczek.
Mimowoli przyszło na myśl Andersonowi, że wszystko tak wygląda, jakby on tu był pierwszą osobą. Katarzyna patrzyła nań przychlebnie, jakby się pytała, czy jest z niej zadowolony. Oczy wszystkich obecnych były nań zwrócone, czekali najwyraźniej, by im udzielił pochwały za trud, jaki sobie zadali, by stancja miała wygląd odświętny.
Jakże jednak trudno radować się, gdy cały dzień przesiedziało się w drewutni, zziębło na kość i gdy człowieka, poprostu, djabli biorą. Jan nie mógł pozbyć się miny Eryka z Falli i, nie mówiąc nic, stał pośrodku izby.
Widząc to, postąpiła ku niemu akuszerka, ale krok ten postawił ją w bezpośredniej bliskości Jana, albowiem rozmiary izdebki były bardzo małe.
— Proszę się przyjrzyć swej córeczce! — powiedziała, podając mu powijak — Jest to dziecko, jakich mało!
Biedny Jan trzymał teraz w rękach coś ciepłego, miękkiego, uwiniętego w kilka chustek, z pośród których wyzierała maleńka, pełna zmarszczek, buzia i skurczone, drgające ciągle rączyny.
Stał zmieszany i zadawał sobie pytanie, co ma uczynić z ową rzeczą, którą mu położono na ramieniu. Zadumał się nad tem, ale nagle uczuł jakby pchnięcie, tak silne, że on sam i dziecko, oboje zadrżeli. Ciosu tego nie zadał mu nikt z obecnych, to pewne. Nie wiedział tylko, czy punktem wyjścia było owe maleństwo, czy może stało się to w nim samym i skierowało się ku dziecku. Nie mógł tego w żaden sposób rozwikłać.
Bezpośrednio potem, zaczęło mu tak mocno bić i tętnić serce, jak nie zdarzyło się, od kiedy żył na świecie. Nie było mu już teraz zimno, nie czuł żalu, goryczy, ni smutku, ale przeciwnie, wszystko wydawało mu się bardzo dobrem i pięknem. Niepokoiło go tylko, że nie rozumie, dlaczego w piersi jego w ten sposób puka, bo w ciągu całego dnia nie tańczył, ani nie biegał, ani nie wspinał się na wysoką górę.
— Proszę, połóżcież tu dłoń! — powiedział do akuszerki — Wydaje mi się, że serce moje bije jakoś niezwyczajnie!
— Prawda! Bicie serca nielada! — odparła — Czy się to zdarza często?
— Nie! Dotąd nie zdarzyło się jeszcze! — zaręczał Jan — Przynajmniej nie miałem dotąd tak silnego ataku.
— Czy się czujecie źle, Janie? Czy was co boli?
— Nie... nie... nic mi nie dolega! — odrzekł.
Akuszerka nie wiedziała co to ma znaczyć i powiedziała:
— Tak, czy owak, muszę zabrać dziecko!
Ale Jana opanowało nieznane mu dotąd uczucie i nie chciał oddać dziecka.
— Zostawcie mi je! — prosił.
Kobiety musiały w tej chwili coś wyczytać w jego spojrzeniu, albo posłyszyć w głosie coś, co nastroiło je radośnie. Akuszerka uśmiechnęła się kątami ust, a pomocnice roześmiały się w głos.
— Jakto, Janie? — spytała — Czyż nie kochaliście dotąd nikogo na świecie do tego stopnia, by serce wam doń biło gwałtownie?
— Nie! — odrzekł szczerze.
Pojął teraz nagle, co wywołało tak silne bicie jego serca. Ale mało tego, zrozumiał w tej chwili, czego mu dotąd brakło w życiu i co było powodem wszystkich utrapień. Oto, nie można przecież uważać za człowieka, jak należy tego, którego serce nie bije żywem tętnem, ani z bólu, ani też radości.
KLARA, FINA GULLEBORGA.
Następnego dnia Jan ze Skrołyki stał przez kilka godzin z rzędu pod domem, trzymając na ręku swą córeczkę.
I tym razem czekał długo, ale sprawa przedstawiała się już zgołu inaczej, niż wczoraj. Miał towarzystwo, to też ani się gniewał, ani smucił.
Trudno powiedzieć, jak miłego doznawał uczucia, przyciskając do piersi małe, ciepłe ciałko dziecka. Przyszedł do przekonania, że dotąd nawet dla siebie samego był twardy, nieprzychylny i zły, teraz zaś przepajała go radość i szczęście niewysłowione. Nie miał pojęcia, że można doznawać owego szczęścia przezto jeno, iż się kogoś kocha z całego serca, z całej duszy swojej.
Stał pod domem, u samych drzwi, z pewnym naturalnie zamiarem. Miała się stać w tem właśnie miejscu rzecz ważna, a nawet decydująca.
Od samego rana wysilali się oboje z żoną na wyszukanie imienia dla dziecka. Rozstrząsali sprawę bardzo gruntownie i długo, zastanawiali się nad każdem z możliwych imion, ważąc wszystko co przemawiało za, lub przeciw, ale nie mogli dojść do żadnego rezultatu.
Nakoniec powiedziała Katarzyna:
— Niema innej rady, tylko musisz stanąć z dzieckiem pod domem i uważać na przechodzące mimo kobiety. Pierwszą, jaka się pokaże, spytaj o imię i to imię właśnie, czy będzie proste czy pańskie, damy naszemu dziecku.
Ale domostwo leżało na uboczu, zdała od drogi, przeto nie zdarzało się wielu przechodniów... ba... często nie pokazał się nikt przez cały dzień.
Dnia tego mgła przysiadła góry, nie padał jednak deszcz i nie wiał wiatr, przeciwnie nawet, zrobiło się dosyć parno.
Gdyby nie to, że Jan trzymał na ręku swą córeczkę, niezawodnie dawnoby stracił nadzieję zobaczenia przechodnia i rzekłby sobie poprostu:
— Mój Janie Andersonie, pamiętajże, iż dom twój stoi zdała od ludzkich osiedli nad jeziorem duvneńskiem w kotlinie Askaladarny i że tutaj w pobliżu jest tylko jeden folwark jak się patrzy, pozatem zaś mieszkają jeno rozsiani po cudzych gruntach komornicy, rybacy i latacze sieci. Skądżeby się tu wzięło pańskie imię dla twej córki, a podłego nie weźmiesz przecie!
Ale sprawa dotyczyła jego córki, przeto nie wątpił, że wkońcu powiedzie mu się byle tylko czekał cierpliwie. Spozierał ku jezioru i nie zważał wcale na pustać wokoło, nie chciał brać w rachubę dziczy tej zapadłej kotliny. Wszakże może się zdarzyć, że spodoba się jakiejś wytwornej damie z niedalekiej huty duwneńskiej przeprawić na tę stronę jeziora. Jan pewny był nawet, że musi to nastąpić i to umyślnie z powodu jego córeczki.
Dziecko spało przez cały czas, mógł tedy stać pod drzwiami, jak długo mu się podobało i na jak długo starczyło mu cierpliwości. Gorzej było z Katarzyną, nie mogła sobie dać rady i raz po raz pytała, czy kogo nie widać. Jej zdaniem, nie powinien już dłużej wystawać, bo dziecku mogło się stać coś złego.
Patrzył w kierunku wierchu Stornsnipy, wychylającego się stromą ścianą z pośród lasów brzozowych i poletków pól askaladarneńskich, co wyglądał na potężną basztę forteczną, pilnującą, by nie dotarł do doliny ktoś niepożądany. Mogło się zdarzyć, że jakaś wykwintna dama, podziwiająca ze szczytu okolicę, w drodze powrotnej zabłądzi i znajdzie się blisko jego domku.
Uspakajał tedy, jak mógł, Katarzynę. Nic nie zagrażało ani jemu, ani dziecku, a że stał już tak długo, to przecież może postać jeszcze trochę.
Ni śladu człowieka dostrzec nie mógł, ale coraz to większej nabierał pewności, że skądś przyjdzie rada, byle tylko jeszcze trochę poczekał. Nie mogło się stać inaczej. Czyżby się zdziwił, gdyby nagle zjawiła się pośród lasu, poszywającego stoki gór, królowa w złotej karecie po to jeno, by córeczce jego nadać swe imię?
Minęła znowu dobra chwila, a Jan zaczął miarkować, że nadchodzi wieczór. Trudno wiec było czekać dłużej na dworze.
Katarzyna spoglądała co moment na zegar, wiszący na ścianie, i wołała, by wracał, bo późno.
— Jeszcze małą chwilkę zaczekaj! — odrzekł Jan — Właśnie widzę kogoś w dali!
Przez cały dzień mgła wisiała nad światem, teraz jednak słońce przejrzało przez nią i ozłociło promieniami dziecinę.
— Nie dziw mi wcale, że chcesz spojrzyć na małą, zanim pójdziesz spać! — powiedział Jan do słońca — Warto popatrzyć na takie dziecko... ani słowa... warto!
Słońce wydobyło się całe z chmur i rzuciło snop czerwonej poświaty na dziecko, Jana i cały domek.
— Acha... widzę, że chcesz mej córce być ojcem chrzestnym! — powiedział znowu Jan.
Słońce nie dało bezpośredniej odpowiedzi, tylko jeszcze jaśniej zabłysło, potem zaś przysłoniło się znowu welonem chmur i znikło.
Znowu rozległo się wołanie Katarzyny:
— Czy był kto? Słyszałam, że mówiłeś do kogoś. Nie mogę czekać dłużej, wracaj do domu.
— Teraz już mogę wrócić! — zgodził się i zaraz wszedł do izby — Zdybałem pewną znakomitą damę. Ale spieszno jej było bardzo, zaledwo ją mogłem pozdrowić i zaraz się oddaliła.
— Szkoda! Czekaliśmy tak długo! — narzekała Katarzyna — Czy jednak spytałeś jej o imię, może ci zbrakło czasu?
— Spytałem. Miała na imię Klara, Fina, Gulleborga — Jasna — Piekna — Słoneczna. Tylem się dowiedział.
— Klara, Fina, Gulleborga! — zawołała Katarzyna — To przecież zbyt pańskie imiona dla naszej córki! — Ale nie sprzeciwiała się.
Jan przeraził się tego, co mu się przydarzyło i zdziwił się swej śmiałości, iż sięgnął tak wysoko, by słońce brać za ojca chrzesnego dla swej córki. Ale trudno, ile razy brał na ręce swe dziecko, coś się z nim działo i stawał się zgoła innym człowiekiem.
CHRZEST.
Kiedy małą miano zawieźć na plebanję, a potem do kościoła dla chrztu, zachował się ojciec jej Jan w sposób tak głupi....CZĘŚĆ DRUGA.
LARS GUNNARSON.
Eryk z Falli i Jan ścinali pewnego mroźnego dnia zimowego drzewa w wysokopiennym lesie.
Przepiłowali gruby pień, a drzewo zachwiało się. Obaj odskoczyli na bok, by ich nie ogarnęły gałęzie padającej na ziemię jedli.
— Uważajcie, gospodarzu! — zawołał Jan — Pada na waszą stronę.
Erykowi starczyłoby jeszcze czasu na odskoczenie dalej, podczas gdy pień chylił się zwolna ku niemu. Ale ściął już dużo jedli w swem życiu, to też mniemał, iż się na tem lepiej od Jana rozumie i nie ruszył się wcale z miejsca. Za chwilę leżał na ziemi, a na nim leżały gęste konary drzewa.
Padając nie krzyknął wcale, a gałęzie przykryły go tak dokładnie, iż znikł Janowi z przed oczu i tenże mimo rozglądania się wkoło, nie widział gdzie się podział jego chlebodawca.
Niebawem posłyszał Jan głos Eryka, którego nawykł słuchać od czasów dawnych. Ale brzmiał on cicho i niewyraźnie, tak, iż ledwo mógł zrozumieć słowa.
— Idź do domu, Janie, i sprowadź ludzi i konia z saniami, by mnie zabrać z lasu.
— Możeby wydostać was wpierw gospodarzu z pod gałęzi? Czy was bardzo przygniatają? — spytał Jan.
— Rób co kazałem! — ozwał się Eryk.
Jan wiedział, że pan jego domaga się w pierwszej linji posłuszeństwa, przeto nie sprzeciwiał się.
Pobiegł ile sił w nogach do Falli. Ale do folwarku blisko nie było, przeto zeszło niemało czasu, zanim się tam dostał.
Pierwszym z pośród członków rodziny Eryka, na którego się natknął, był Lars Gunnarson, ożeniony z najstarszą córką Eryka z Falli, upatrzony na właściciela gospodarstwa, w razie gdyby stary gazda zamknął oczy.
Gdy Lars Gunnarson dowiedział się wszystkiego, rozkazał Janowi udać się do domu i zawiadomić gospodynię o tem co zaszło, potem zaś skrzyknąć młodych parobczaków. Sam Lars udał się zaraz do stajni, by zaprząc jednego z koni do sanek.
— Możeby nie mówić odrazu kobietom o nieszczęściu? — spytał Jan — Zaczną płakać i lamentować i zmarni się dużo czasu. Eryk mówił bardzo słabym głosem, leżąc pod drzewem, i dobrzeby było pospieszyć z pomocą rychło.
Od czasu kiedy Lars przybył na folwark, dbał bardzo o to, by mu oddawano zawsze winny szacunek i spełniano rozkazy, których, podobnie, jak Eryk nigdy nie cofał.
— Idź prędko, zawiadom matkę. Kobiety muszą, przysposobić łóżko, byśmy mogli położyć doń zaraz Eryka, gdy z nim przyjedziemy.
Nie pozostało teraz Janowi nic, jak tylko opowiedzieć wszystko gospodyni, a chociaż się spieszył jak mógł, znowu minęła dobra chwila, bo musiał dokładnie opisywać, jak się wszystko przydarzyło.
Wyszedłszy z powrotem na podwórze, posłyszał Jan klątwy i krzyki Larsa, dolatujące ze stajni. Lars nie umiał obchodzić się z końmi, tak że na sam widok jego wierzgały. Nie udało mu się też wyprowadzić z poza przegrody ani jednego konia przez cały czas rozmowy Jana z gospodynią.
Nie najlepiej byłby Jan wyszedł na tem, gdyby chciał pomagać Larsowi, wiedział o tem dobrze, to też miast tego wykonał drugie zlecenie i sprowadził parobczaków.
Dziwiło go tylko, że Lars nie kazał mu raczej zawołać Börjego, który młócił w stodole zboże, a posyłał go za parobkami, karczującymi krzaki w odległym, brzozowym lasku.
Jan słyszał ciągle ów cichy, słaby głos....CZĘŚĆ TRZECIA.
HYMN CESARSKI.
Na porosłem drzewami wzgórzu, powyż Loby, istnieje jeszcze dotąd część drogi jezdnej, którą dawniej snuły się szeregi wozów, teraz jednak została opuszczona, ponieważ wznosi się na wszystkie grzbiety i stacza w każdą dolinę, miast biegnąć zboczem gór. Część zachowana dotąd jest tak stroma, że niema mowy o przejechaniu tamtędy, a używają jej tylko piechurzy i to chętnie, albowiem stanowi dogodną linję orjentacyjną w wędrówce poprzez lasy.
Dotąd zachowała ona szerokość gościńca i pokład drobnego żwiru, a nawet piękniejszą się stała, bo niema na niej głębokich kolei kół, błota, ni kurzu.
Rosną na jej brzegach kępy kwiatów, żółtych mleczów, ostróżek i błękitnych gencjan. Tylko rowy znikły całkiem, bo usadowiły się w nich świerki, stając gęstym rzędem po obu stronach. Świerki owe równej wysokości, młode, zielone, okryte od wierzchołka do samej ziemi gęsto gałęźmi, stanęły szpalerem, tworząc jakby aleję wiodącą do pałacu jakiegoś wielmoży, a pośród nich brzęczą latem owady chórem tak rozgłośnym, że przypominają trzmiele polatujące nad łąkami, czy derkacze odzywające się o wieczorze z nad trzęsawisk nizinnych.
Jan wracał tą właśnie drogą z kościoła do domu po owem nabożeństwie, na którem się pokazał po raz pierwszy przybrany w swe dostojne, cesarskie insygnja.
Słońce przygrzewało ciepło, to też muzyka pośród choin brzmiała dnia tego głośniej jeszcze niż zawsze. Zwróciło to uwagę Jana i zdziwił się bardzo. Nie słyszał dotąd by drzewa śpiewały w taki sposób i postanowił sobie dociec, dlaczego się to dzisiaj właśnie stało.
Nie spieszył się nigdzie, przeto usiadł pod zieloną ścianą na żwirze, położył koło siebie laskę, zdjął czapkę, otarł pot z czoła, wyciągnął się na grzbiecie, złożył ręce i słuchał.
Niebo było czyste, bez chmur, nie wiał najlżejszy nawet wiatr, któryby mógł wprawić w ruch gałęzie i wywołać owo granie. Nie było wątpliwości, że świerki te grają same przez się, radując się, iż są młode, świeże, zielone, że im nikt nie broni rosnąć tu wzdłuż starej, opuszczonej drogi, i że tyle jeszcze lat minie, zanim ludziom przyjdzie do głowy ściąć je siekierą.
Wszystko to nie objaśniało jednak jeszcze dlaczego właśnie dzisiaj drzewa wygrywają tak głośno.
Za wszystkie owe dary nieba dziękować mogły także każdego innego, pogodnego dnia. Niewiadomo czemu dzisiaj przyszło im do głowy dać koncert.
Jan słuchał w skupieniu.
Piękne to były dźwięki, mimo, że ciągle wracały te same, nie było też wcale pauz, ni żadnego taktu, czy melodji.
Nic dziwnego, że drzewa czuły się szczęśliwe, czemu jednak nie umiały lepiej grać? Zaiste rzecz to była dziwna wielce. Jan spoglądał na piękne gałązki, nastroszone zielonem igliwiem. Wdychał żywiczną ich woń pełniącą powietrze. Niema zaprawdę rośliny na łące, ni kwiatu, któryby milszy dlań wydawał zapach. Oglądał uważnie małe, miękkie jeszcze szyszki o łuskach misternie ułożonych, tak by chroniły nasienie.
Drzewa, tak znające się nawszystkiem co trzeba, winny były przecież znać się nierównie lepiej na muzyce i grać tak, by człowiek wiedział, co to znaczy i jaki ma sens.
Ale ciągle brzmiały te same tony i Janowi zachciało się spać.
— Możeby dobrze było zdrzemnąć się trochę? — mruknął do siebie.
Ale ledwo przyłożył ucho do ziemi i zamknął oczy, wydało mu się, że coś słyszy innego. Nagle w muzyce tej znalazł się tekst i melodja.
Acha, pomyślał, wszystko tamto było jeno przygrywką, jak się ma rzecz z organami w kościele, zanim popłynie pieśń. I zaraz wydało mu się, że słyszy słowa, słowa zupełnie zrozumiałe.
Tak, tak, objawiło się wyraźnie to, o czem od pierwszej chwili wiedział dobrze, ale nawet w myśli nie chciał przyznać. Oto drzewa wiedziały o wszystkiem co zaszło... tak, nawet one wiedziały! I dla niego to, na jego cześć zaczęły tak głośno grać gdy się tylko ukazał.
Dla niego grały, nie ulegało wątpliwości. Sądząc, że śpi, śpiewać nawet zaczęły, nie chciały bowiem, by słyszał, jak go wielbią.
Co za pieśń! Co za wspaniała pieśń! Leżał z zamkniętemi oczyma ale słyszał, tem lepiej nawet słyszał wszystko! Nie stracił najcichszego tonu...
Po skończeniu pierwszej zwrotki, nastąpiła przegrywka i to było najlepsze.
Co za muzyka! Teraz grały już nietylko młode choinki nad drogą, ale cały las wziął udział w koncercie. Brzmiały organy, bębny, trąby, kosy naśladowały flet, a kawki gwizdały na fujarkach. Do tego przyłączył się plusk strumieni, śpiew rusałek, pobrzęk błękitnych, gencjanowych dzwonków i łopotliwy głos szpaków. Wszystko grało razem.
Nigdy jeszcze nie słyszał Jan tak wspaniałej muzyki, bo też nigdy nie przysłuchiwał się graniu z taką uwagą. Wnikała mu w uszy i jakby osiadała tam, tak, że nie mógł już zapomnieć.
Gdy pieśń się skończyła i las umilkł, zbudził się Jan z marzeń swoich. I zaraz, bez namysłu odśpiewał od początku do końca ową pieśń, ów cesarski hymn lasu, aby nie uleciał z jego pamięci.
Ojciec wielkiej monarchini
Honory królestwa czyni.
Tu miała powtarzać się przy każdej zwrotce przegrywka, której dobrze nie spamiętał, ale śpiewał ją odważnie tak, jak mu została w uszach.
Pisało o tem w gazecie...
Wiecie chyba wszyscy przecie!
Austrja, Metz, Japonja społem
Portugalji biją czołem,
A więc niech muzyka gra!
Ratata! Rata ta!
Bum! Bum! Bum!
Ze złota korona jego,
Rycerze go zbrojni strzegą!
Pisało o tem w gazecie...
Wiecie chyba wszyscy przecie
Austrja, Metz, Japonja społem
Portugalji biją czołem,
A więc nich muzyka gra!
Rata ta! Ratata!
Bum! Bum! Bum!
Już nie jada lichej strawy.
Stoły gną się od zastawy,
Pisało o tem w gazecie...
Wiecie chyba wszyscy przecie!
Austrja, Metz, Japonja społem
Portugalji biją czołem,
A więc niech muzyka gra!
Ratata! Ratata!
Bum! Bum! Bum!
Gdzie się zwróci, dookoła,
Damy uginają czoła,
Pisało o tem w gazecie...
Wiecie chyba wszyscy przecie!
Austrja, Metz, Japonja społem
Portugalji biją czołem,
A więc niech muzyka gra!
Ratata! Ratata?
Bum! Bum! Bum!
Nawet w lesie, gdy tnie śpika
Cesarz, zaraz gra muzyka!
Pisało o tem w gazecie...
Wiecie chyba wszyscy przecie!
Austria, Metz, Japonja społem,
Portugalji biją czołem.
A więc niech muzyka gra!
Ratata! Ratata!
Bum! Bum ! Bum!
Właśnie owo „ratata! ratata“ brzmiało najpiękniej z wszystkiego. Uderzał laską w takt po żwirze i naśladował głos trąbki, usiłując dąć wnią jak najgłośniej.
Śpiewał i śpiewał, aż się echami roztętnił cały las. Pieśń była niezrównana! Zaczynał ciągle od początku, nie mogąc się nią nasycić.
Powstała w sposób niezwykły i była doskonałą, najdoskonalszą z pieśni świata. Dowodem na to, dostatecznym chyba dla każdego, mógł być ten bodaj sam fakt, że pierwszy raz w życiu nie śpiewał jej fałszywie i mógł zachować takt właściwy.
SIEDMNASTY SIERPNIA.
Pierwsza wizyta u porucznika Liljecrony, jaką mu Jan złożył w dniu urodzin, to jest siedmnastego sierpnia.....