- promocja
- W empik go
The cookie affair - ebook
The cookie affair - ebook
Romans o smaku dyniowych ciasteczek, doprawiony sporą dawką sarkazmu!
Wchodząca w dorosłość Hannah mieszka w domu odziedziczonym po rodzicach na obrzeżach malowniczego miasteczka Northing.
Z niecierpliwością czeka na jesień, kiedy z bratem bliźniakiem Berniem, organizują tygodniowy maraton leniuchowania, czytania i oglądania ukochanej sagi „Zamek Mourden”.
Jednak w tym roku nic nie idzie zgodnie z planem. Problemy zaczynają się już podczas zakupów, gdy pewien przystojny mężczyzna zgarnia sprzed nosa Hannah ostatnią paczkę jej ukochanych ciastek dyniowych.
A to dopiero początek afery. Ten sam blondyn chwilę później pojawia się na jej progu, przebrany za głównego bohatera sagi, którego podobiznami ozdobione są ściany jej pokoju.
Dwight, cyniczny samotnik, ulega namowom poznanego online Berniego i przyjeżdża do bliźniaków na jesienny maraton. Dobrze wie, że romans z siostrą przyjaciela to fatalny pomysł, nie wspominając o tym, że dzieli ich ogromna odległość. Czy mimo to wyjazd da mu choć chwilę wytchnienia od bolesnej przeszłości? I czy lód skuwający jego serce stopnieje pod wpływem zadziornej miłośniczki dyniowych ciastek?
„The Cookie Affair” to idealna lektura dla wszystkich jesieniar, które uwielbiają sarkastyczny humor oraz motywy „age gap” i „przyjaciel brata”.
Przygotuj ulubioną herbatę, paczkę ciastek dyniowych i odkryj co przyniesie tentydzień. W Northing jesień jest zawsze najpiękniejsza!
Dla czytelników powyżej 16 roku życia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-969452-8-0 |
Rozmiar pliku: | 718 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hannah
Deszcz przyjemnie dudni o parapet. Spływające po szybie krople błyszczą jak niewielkie diamenty.
Z wysuniętą końcówką języka kończę rysować jedną z bombek na ilustracji do książki dla dzieci. Cieniowanie po prawej stronie, kilka kresek w środku i… gotowe. Wzdycham, przyglądając się swojemu dziełu. To ilustracja do bajkowego kalendarza adwentowego.
Termin oddania ilustracji minął tydzień temu, teoretycznie książka powinna być już dawno w druku, ale najpierw autorka zawaliła deadline, a potem redaktor był na urlopie, w efekcie wszystko się przesunęło.
Podobno drukarnia zdąży. Zobaczymy.
Pakuję wszystkie ilustracje do chmury, po czym wysyłam link do wydawcy.
Wstaję ze stołka i przeciągam się z jękiem ulgi. Ostatnie pięć godzin spędziłam pochylona nad tabletem. Mam wrażenie, że każdy kręg mojego kręgosłupa trzeszczy. Robię kilka skrętów i skłonów, żeby naoliwić stawy.
Skończenie zlecenia wiąże się z pewnym smutkiem, ale też i ulgą.
Nie lubię pracować w pośpiechu. Moja przygoda z rysowaniem zaczęła się od miłości do czytania. Namiętnie rysowałam bohaterów fan fiction i książek, które pochłaniałam. Pierwsze miejsce pod względem ilości i poświęconej cierpliwości zajmują „arty” pewnego platynowego blondyna i rozczochranej księżniczki. Swojego czasu rysunki bohaterów „Zamku Mourden” zdobiły każdy kąt mojego niewielkiego pokoju na piętrze.
Jestem trochę przybita, bo zauważyłam, że jest coraz mniej ofert na zlecenia dla ilustratorów. Nie wiem, czy wiąże się to z mniejszą ilością wydawanych w druku pozycji, czy może część osób używa gotowych obrazów ze stocków albo obrazów wygenerowanych przez sztuczną inteligencję. Dziś nie chcę się tym martwić.
Sprawdzam wiadomości na portalach społecznościowych. Część jest od autorki książki, kilka od mojej bestie Meg. Poznałyśmy się przez internet i niestety widujemy się tylko kilka razy w roku na targach książki, bo mieszka w innym mieście.
Skrzynkę zapycha mi Bernard, mój brat. Starszy tylko o trzy minuty.
Mamy wyjątkową relację, za którą mogłabym zabić.
Nasi rodzice późno zdecydowali się na dziecko i w dodatku okazało się, że los spłatał im figla i obdarzył bliźniakami. Choć jesteśmy dwujajowi i raczej niepodobni, to i tak czuję tę sławną bliźniaczą więź.
Mama była przed pięćdziesiątką, kiedy ujrzała pozytywny wynik testu. Chociaż pamiętam, że zawsze była żywotna i silna, tak samo ojciec, to wiem, że późne rodzicielstwo dało im mocno popalić.
Bardzo za nimi tęsknię. Ich odejście było jednym z najtrudniejszych momentów w moim życiu i gdyby nie Bernard, to nie wiem, jak bym to przeżyła.
Dziś jest piątek, nie mogę doczekać się wieczora. Obydwoje mamy wolne i zamierzamy spędzić cały tydzień na rozkładanej sofie w salonie, czytając książki i oglądając filmy. Tym razem mamy w planie maraton filmów z wątkiem fantasy.
To taka nasza tradycja na powitanie ulubionej pory roku. Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, jesienią obydwoje się rozchorowaliśmy i spędziliśmy cały boży tydzień w domu, na tej samej sofie. Właśnie wtedy narodziła się nasza miłość do czytania.
Uśmiechając się szeroko, patrzę na zdjęcie piegowatej twarzy brata, który unosi kubek z napisem Jesieniara. Rozpoznaję za nim ulicę koło jego pracy i wiem, że wyskoczył tylko na lunch. Bernard pracuje jako handlowiec. Żadne z nas nie miało możliwości iść na studia, więc musieliśmy sami wyuczyć się zawodów. Nie narzekamy, choć zaczęliśmy pracę w wieku siedemnastu lat, bo już wtedy nie miał kto nas wesprzeć. Owszem, mieliśmy zasiłek, ale każde z nas zdawało sobie sprawę, że to rozwiązanie jedynie tymczasowe. Jestem zadowolona z tych dwóch lat, dużo się nauczyłam. Jakoś udało się skończyć college i żyjemy, więc uważam to za sukces. Rodzice wyznaczyli w testamencie do opieki zastępczej sąsiadów, którzy nas doglądali. Pani Burrows gotowała nam obiady, a pan Burrows pilnował, czy odrabiamy lekcje. Dzięki nim nie wpadliśmy w tarapaty, choć nie zawsze było łatwo, zwłaszcza na początku. Kiedy ja płakałam, Bernie całymi dniami po prostu leżał i wpatrywał się w sufit.
Najpierw odeszła mama, którą dopadł jakiś okropny wirus i w dwa tygodnie z osoby z końskim zdrowiem zamieniła się w cień człowieka. Oficjalną przyczyną zgonu była niewydolność narządów. Ojciec się załamał i niestety zaczął zaglądać do kieliszka. Odszedł pół roku później. Staram się nie myśleć o tym, jak go znaleźliśmy w stodole, wśród miliona butelek, które zapewne od dawna zbierał. Wiedzieliśmy, że ma problem z alkoholem, ale wszystkie nasze prośby o terapię nie padały na podatny grunt. Staram się wymazać te wspomnienia, bo przez ostatnie miesiące ojciec po prostu nie był sobą.
Bernard: Biorę.
Hannah: Jest kubek z napisem Jesieniarz?
Bernard: Nie.
Hannah: Chyba muszę ci taki zrobić.
Bernard: Nie pogardzę, ale jak ci się nie chce, mogę pić z Jesieniary.
Parskam śmiechem. Dla mnie to chwila roboty i to takiej, którą uwielbiam.
Nalawszy herbaty z imbryka, wracam do stanowiska pracy. W pokoju unosi się przyjemna woń goździków i pomarańczy. Po prostu kocham ten klimat. Ja w wyciągniętym swetrze, z podwiniętą na krześle nogą, za oknem deszcz. W jednej dłoni gorąca herbata z konfiturą, a w drugiej piórko.
Zatapiam się w twórczym szale.
Po godzinie wysyłam bratu efekt pracy.
To kreskówkowy hipster w pasiastym szaliku, który siedzi na wielkiej dyni i czyta.
Bernard: Zajebisty. Zamów dwa.
Mrugam zaskoczona, ale potem uświadamiam sobie powód. Bernard na pewno chce jeden zostawić u mnie, a drugi wziąć do domu. Ma mieszkanie w centrum miasta, zakupione ze spadku, ja natomiast mieszkam w domu po rodzicach na obrzeżach Northing. To kamienny, typowy wiejski budynek, pełen nierówności i drewnianych wsporników. Zawsze u mnie spędzamy nasz jesienny tydzień.
Wsiadam do mojego zielonego Volkswagena Beetle, po czym zapinam pas. Odwijam drapiący szalik pod szyją. Wciskam gaz, sprawiając, że auto kaszląc, zaczyna toczyć się po dywanie kolorowych liści na wąskiej drodze.
Zamierzam dziś zrobić gigantyczne zakupy, abym nie musiała ruszać się z domu przez cały tydzień. Upiekę ciasto dyniowe, zrobię też jednogarnkowe danie w Thermomixie. Mam całą listę zakupów w głowie. Pianki marshmallow, kakao, pulpa do dyniowego latte. To będzie wspaniały tydzień, pełen pysznego jedzenia, słodkich grzeszków i świetnej lektury.
Jakiś idiota nie potrafi korzystać z lusterka bocznego i zajeżdża mi drogę, więc hamuję z piskiem opon na parkingu przed niewielkim centrum handlowym. Parkuję, siląc się na cierpliwość. Poprawiam włosy nerwowym ruchem, powtarzając sobie, że to nic takiego, choć korci mnie, żeby pokazać panu w kraciastej, czarno-zielonej marynarce środkowy palec.
Najpierw odwiedzam punkt fotograficzny, w którym pracuje pan Burrows, sąsiad, który sprawdzał nam lekcje. Staruszek wita mnie uśmiechem, akurat ma klientów, więc zostawiam mu pendrive z projektem na blacie i wskazuję kubek.
W markecie jest mnóstwo ludzi, przeważnie takich, którzy robią zakupy na dzisiejszy mecz. Głównie chipsy i cydr. Ale przeważają emeryci, którzy uznali, że piątkowe popołudnie to najlepszy moment na takie sprawunki akurat wtedy, kiedy normalny człowiek kończy pracę. Jest też kilka rodzin. Lubię dzieci, ale mam dziś wyjątkowo ograniczoną cierpliwość.
Teraz na przykład na oko siedmioletni smarkacz przebiega i trąca mój koszyk z takim impetem, że rączka wbija mi się w brzuch. Stękam, coraz bardziej poddenerwowana i masuję bolące miejsce.
Po kwadransie jestem już mocno sfrustrowana, bo chciałam zrobić szybko zakupy, a przez tłok wszystko się wydłuża. Zakładam słuchawki w kształcie uszu kota, prezent od Bernarda, następnie włączam audiobooka. Snuję się między regałami, wrzucając smakołyki do wózka. Dostrzegam ostatnie pudełko moich ukochanych ciastek „Pumpkin Spice”. Są absolutnie wyjątkowe, kruche na zewnątrz i mięciutkie w środku. Podchodzę do regału i wspinam się na palce, ale nie mogę dosięgnąć. Podskakuję, staję na nóżce wózka, ale zamiast znaleźć się bliżej ukochanego pudełka odjeżdżam smętnie kilka centymetrów.
Dostrzegam pracownika w pomarańczowej koszulce, który wychodzi spomiędzy regałów i znowu znika za półką.
– Proszę pana! – lecę za nim, porzucając wózek i robiąc ślizg na zakręcie. Tyczkowata sylwetka odziana w pomarańcz szybko się porusza, ale ja też jestem szybka. Nie uciekniesz mi. – Potrzebuję pomocy!
Facet odwraca się i patrzy na mnie jak na wariatkę. Wędruje wzrokiem na moje słuchawki, więc natychmiast zdejmuję je na szyję. Podbiegam do niego, trochę już dysząc.
– Dzień dobry. Nie mogę sięgnąć paczki ciastek z najwyższej półki – mówię z żalem i nutą pretensji. – Poproszę o pomoc.
Pracownik sklepu uśmiecha się z politowaniem i rusza w kierunku działu ze słodyczami. Depczę mu po piętach. Kiedy docieramy do regału, orientuję się, że ktoś przesunął mój wózek.
Niezwykle wysoki mężczyzna, który to zrobił, zasłania swoim ciałem regał. Mam nadzieję, że nie ma ochoty na moje „Pumpkin Spice”.
Widzę tylko fragment platynowej czupryny wystającej nad golfem, na który zarzucił kraciastą marynarkę. Ach, to chyba ten sam człowiek, który prawie spowodował wypadek na parkingu. W myślach daję mu punkt za świetny gust i jesieniarski outfit, ale odejmuję za fatalną kulturę jazdy.
Obraca się jakby w zwolnionym tempie, zupełnie jak w komedii romantycznej, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Rozchylam usta, widząc szalenie przystojną twarz z wyrazistą szczęką i trójkątną brodą z dołkiem. Na pełnych ustach wykwita cień uśmieszku, ale jest tak nikły, że może mi się wydawać. Zachwyt tym ponadprzeciętnie atrakcyjnym mężczyzną trwa dobre kilka sekund.
– Przepraszam – mówi z nutką zniecierpliwienia, mając zamiar przejść w kierunku kas. Wtedy mój wzrok pada na pudełko, które facet przyciska do piersi. Wszędzie je poznam. Pomarańczowo-żółte z wielkim ciastkiem i napisem „Pumpkin Spice”.
Opada mi szczęka, ale szybko biorę się w garść.
– To są moje ciastka –mówię stanowczo.
Pan Kraciasta Marynarka zerka na opakowanie zaskoczony, a potem przenosi wzrok na mnie. Trochę przypomina mi aktora, który gra w „Zamku Mourden”.
– Nie sądzę.