- nowość
- promocja
The Pairing. Sztuka dobierania - ebook
The Pairing. Sztuka dobierania - ebook
Wyborna podróż po Europie, która pobudzi wasz apetyt!
Theo i Kit byli przyjaciółmi z dzieciństwa, zauroczonymi sobą nastolatkami, zakochanymi dorosłymi, a teraz – cóż, byłymi partnerami. Po nieprzyjemnym rozstaniu na lotnisku przed czterema laty ich drogi rozeszły się na dobre… a przynajmniej tak im się wydaje.
Rozłąka dobrze im zrobiła. Theo wreszcie udało się odnaleźć pewność siebie. Noce teraz spędza za barem, gdzie tworzy niesamowite drinki, a w ciągu dnia zgłębia tajniki sztuki sommelierskiej. Kit nie wrócił do Ameryki i ukończył szkołę cukierniczą, a obecnie pracuje w jednej z najlepszych paryskich restauracji. Jasne, nic tak naprawdę nie może się równać z tym, co kiedyś mieli, ale wspólne życie to już, niestety, przeszłość…
Jest jednak coś, co nie daje im spokoju: niewykorzystany voucher na tour po Europie, ważny cztery lata od daty zakupu.
Dopiero w autokarze okazuje się, że przypadkiem obydwoje wpadli na pomysł, aby wreszcie wyruszyć w wymarzoną podróż. Teraz czekają ich trzy tygodnie wypełnione zachwycającymi widokami, smakowitymi daniami oraz najbardziej romantycznymi miastami Francji, Hiszpanii i Włoch. Trzy tygodnie razem. Żeby jakoś to przetrwać i przy okazji udowodnić sobie, że ich uczucie dawno się wypaliło, Theo i Kit zakładają się, które z nich zaliczy więcej przystojnych europejskich nieznajomych.
A jeśli najlepiej smakuje zakazany owoc?
Casey McQuiston czytelnicy z całego świata znają dzięki dwóm książkom dla dorosłych – zekranizowanej przez Amazon Prime Red, White & Royal Blue (2019) i One Last Stop (2021) – oraz powieści young adult I Kissed Shara Wheeler (2022). Definiuje się jako biseksualna osoba niebinarna, używająca wszystkich zaimków. Ma ADHD i chętnie pokazuje, jak wpływa to na jej proces twórczy. Z zapałem piecze ciasta i pisze książki o mądrych ludziach, którzy zakochują się w kimś zupełnie nieodpowiednim. Urodzone i wychowane w południowej Luizjanie, obecnie mieszka w Nowym Jorku z Pepper, pudlicą na etacie osobistej asystentki.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-576-0 |
Rozmiar pliku: | 666 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(wersja Theo)
Gdy pierwszy raz całuję Kita, smakuje jalapeño i morelami.
Alkohol dodaje nam odwagi. Chłopaki z restauracji wyprawiły przyjęcie halloweenowe w swoim wynajętym domu w Cathedral City i serwują w kuble na śmieci poncz o bliżej nieokreślonym składzie. Mamy po dwadzieścia dwa lata, kiedy to poncz z kubła na śmieci wydaje się świetnym, a nie durnym, pomysłem. Ale dodałam kapkę morelowej brandy, żeby go oswoić.
Od czterech miesięcy, odkąd Kit przeniósł się do Palm Springs i wprowadził do mnie, wałkujemy temat przebrań. Wyuzdane M&M’s. Ralph Macchio i opryszek z Karate Kid. Kit wymyślił Sonny’ego i Cher – on jest Cher, ja Sonnym. Znalazł idealną jedwabną kieckę w sklepie wysyłkowym w LA, musiałam nawet zasznurować mu gorset, zanim ją włożył. Pod palcami nadal czuję dotyk jego skóry, mimo ponczu.
Później, kiedy jemy u siebie zamówioną pizzę, stwierdza, że czas o tym pogadać.
Nie poruszaliśmy tego tematu, odkąd wrócił do Kalifornii do college’u i nasze życia się splotły, jakbyśmy nigdy się nie rozstawali, aż po wspólny rytm serca. Theo-i-Kit, Theo-i-Kit, Theo-i-Kit. Tak łatwo znaleźliśmy puls, że nie wnikaliśmy, gdzie zniknął ani dlaczego.
Spogląda na mnie znad brzeżka z dodatkową jalapeño.
– Czemu nie chciałaś jeździć do Oklahoma City?
Bo to Oklahoma City, mam na końcu języka. Ale nie chodziło o miejsce, tylko o obietnicę. Kiedy mieliśmy po czternaście lat, rok po śmierci mamy Kita, jego tata postanowił przenieść całą rodzinę do Nowego Jorku. Wyjęliśmy mapę i odszukaliśmy połowę drogi między Rancho Mirage i Brooklynem. Oklahoma City. Przyrzekliśmy sobie spotykać się tam każdego lata, ale zawsze znajdowałam wymówki, niezbyt wiarygodne.
Oczy tak mu migoczą w obramowaniu głupiej peruki, że zdobywam się na szczerość, częściowo: zrozumiałam po jego wyjeździe, że niepostrzeżenie zakochałam się w najlepszym kumplu. Potem on znalazł się osiemset kilometrów za daleko, aby to miało znaczenie, opowiadał mi przez telefon o pierwszych randkach, i to było nie do wytrzymania. Oklahoma City złamałoby mi serce.
– Przepraszam – mówię do niego. – To było wstrętne. Byłam dla ciebie wstrętna.
– O – kwituje.
– Już mi przeszło – kłamię. Wcale nie przeszło. Sądziłam, że życie z nim pod jednym dachem skutecznie mnie wyleczy, że nie sposób kochać się w przyjacielu, patrząc, jak drapie się w tyłek przez dresy. Kocham go jeszcze bardziej, jeśli już. – Spokojna głowa. Nie będę świrować.
Kit odkłada swój kawałek pizzy i omiata mnie wzrokiem, przyklejone wąsy, włosy splecione pod peruką na garnek. Powstrzymuje uśmiech i wkłada za ucho kosmyk Cher.
– Ja też byłem w tobie zakochany.
– Że… co?
– Mam na myśli wtedy.
Potakuję, usiłując zapanować nad głosem.
– No tak. Wtedy.
On się śmieje, więc ja też, i puszczam Sonny’ego & Cher, żeby ukryć zakłopotanie. Z wargami umazanymi tłuszczem tańczymy po pokoju do I Got You Babe, aż przesuwam ręką po jego wciętej talii.
Chwytam dwoma palcami końce lśniących sztucznych włosów, dotykam go bez dotykania. Unosi rękę i zrywa mi wąsy.
– A gdybyśmy spróbowali? – rzuca ściszonym tonem. – Tylko raz, żeby sprawdzić?
Potem leżę w łóżku najlepszego kumpla i całuję go do nieprzytomności. Żeby sprawdzić.
Czuję w środku, że to mnie na zawsze zmieni. Może to źle, może to kompletnie porąbane się na to godzić, wiedząc, co ja czuję, a on nie, ale to Kit. Uwielbia robić ludziom dobrze, a gdy zanurza twarz między moimi nogami, jest mi dobrze. Tak dobrze, że aż strach.
Jutro to wyśmieje, a każda osoba, z którą się odtąd prześpię, będzie walczyć z jego duchem o moją uwagę.
Rano kuchnia pachnie cynamonem, masłem i drożdżami, a Kit zmywa przy zlewie. Ma na sobie fartuch, który kupiłam mu na wycieczce do Santa Maria Valley, dokąd pojechaliśmy sprawdzić, o co tyle hałasu z tym grillem. „Fajne ciacho, ale już polizane”, głosi napis.
Na stole stoją dwa talerze, złociste ciasto paruje i ocieka lukrem. Kit piecze w każdy weekend, od lat poszukując idealnego przepisu na cynamonki.
Zasypiając obok niego, obiecałam sobie wiele rzeczy. Zachowam zimną krew. To było tylko dla hecy. Dwójka starych przyjaciół spiknęła się na pamiątkę dawnych czasów, wypiła za zakochanych smarkaczy, którymi kiedyś byliśmy.
Uśmiecha się znad zlewu, nadal ma ślad na szyi.
– Kłamałam – rzucam. – Wcale mi nie przeszło.
Robi długi wydech. Zakręca wodę. Następnie mówi najbardziej niewiarygodną rzecz, jaką mógł powiedzieć:
– Mnie też.KONIEC
(wersja Theo)
Na karuzeli bagażowej leży sztuczny penis.
To nie mój. Nie twierdzę, że nie spakowałam naszego, ale Kit nie dopuściłby do tego, aby wypadł z torby w strefie odbioru bagażu. Obowiązują pewne zasady.
Stoję sama na Heathrow i patrzę, jak się kręci. Jest fioletowy, raczej krótki, lecz o przyzwoitej średnicy. Robi czwarte kółko. Wreszcie podchodzę i biorę swoją walizkę, ale nie ruszam się w stronę wyjścia.
Nie wiem, gdzie jest Kit.
Dildo robi siódme, ósme, dziewiąte, dziesiąte kółko, po czym pracownik lotniska wkłada rękawiczki i z kamienną twarzą wynosi je w torebce foliowej.
Sprawdzam godzinę: od wyjścia Kita minęło trzydzieści pięć minut. Złość nie pozwala mi się rozpłakać, ale zostało jakieś pół godziny, zanim się totalnie rozkleję. Później napiszę do organizatora wycieczki list z wyjaśnieniem, dlaczego nie dotarliśmy, i poproszę o zwrot kosztów. Na razie chcę tylko wrócić do domu.
Patrzę, jak dwójka speszonych młodych ludzi opuszcza kolejkę do stanowiska British Airways i idzie do biura rzeczy znalezionych po zgubę. Taka miłość jest warta upokorzenia. Wychodzą zarumienieni, tłumiąc chichot. Jakie to, kurwa, urocze.
– O której następny bezpośredni do Los Angeles? – pytam stewardesę.Londyn
– Nawet za dwieście funtów i orgazm, Trevor. – Ze słodkim uśmiechem odsuwam zmięte banknoty. – Idź do domu. Popracuj nad sobą. Z takim charakterem daleko nie zajdziesz.
Wreszcie Trevor daje za wygraną i pozwala się wyprowadzić dwóm innym kibicom West Hamu, kiedy tłum wita owacją kolejną bramkę na ekranie. Kibic Spursów, któremu się naprzykrzał, w podzięce wznosi kufel. Potrząsam głową i zarzuciwszy ścierkę na ramię, schylam się do beczki.
– Zawsze ten Trevor – wzdycha barman. – Cholerna łajza.
Prycham.
– Każdy bar ma swojego.
Barman mruga współczująco i przygląda się baczniej.
– Chwila. Czy my się znamy?
– Jestem… – W końcu odczepiam beczkę i wyciągam ją ze stęknięciem. – Theo.
– Kiedy cię przyjęli?
– Wpuścił mnie za bar, bo umiem zmienić beczkę. – Wskazuję brodą spoconego menadżera, który uwija się jak w ukropie, żeby nadążyć z zamówieniami. Z chęcią przyjął darmową pomoc, nie dał sobie dwa razy powtarzać. – Ja tu nie pracuję. Nawet tu nie mieszkam. Mój samolot przyleciał dwie godziny temu. Hej! – Zdzielam ścierką kibica Spursów, który próbuje wleźć na stołek. – Puknij się w łeb, człowieku.
Barman z uznaniem ściąga brwi.
– Pierwszy raz w Londynie?
– Tak, ale widziało się sporo filmów.
Prawdę mówiąc, nie bywałam nigdzie poza Kalifornią. Raz niewiele brakowało, kiedy kilka lat temu Sloane kręciła film w Berlinie i zaproponowała mi darmowe lokum w swoim hotelu, ale nie, było jeszcze za wcześnie. Zwykle nie ufam sobie w obcych miejscach i okolicznościach. Spędziłam w Kalifornii prawie całe dwadzieścia osiem lat swojego życia, bo są tam góry, pustynia, bezkresne niebo oraz kruki wielkości psów i ponieważ już wiem, jak nisko mogę tam upaść.
Ale teraz nadszedł mój czas. Czuję to. Każdy mięsień w moim ciele stroił się od tygodni, gotów się wyzwolić, sprawdzić, do czego jest zdolny. Uwielbiam wiedzieć, na co mnie stać.
Nie licząc jednego katastrofalnego poranka na Heathrow, to mój pierwszy raz za granicą, zapewne stąd moja obecność za barem w zatłoczonym pubie w czasie meczu zwaśnionych drużyn. Prosto z lotniska los cisnął mnie w objęcia Londynu i zamiast do muzeów, pałaców lub Westminsteru udałam się do najbliższej knajpy i rzuciłam w swój żywioł. Właśnie to potrafię: studzić nastroje, walczyć z beczką, kłócić się przyjaźnie z Trevorem, poznawać miejscowe obyczaje i smakować regionalne trunki. Obserwuję faunę u wodopoju jak w National Geographic. Jestem Steve’em Irwinem piwka z chłopakami.
Właśnie na tym polegała idea tej wyprawy, kiedy zabukowaliśmy bilety: na nauce. Marzyliśmy o otwarciu kiedyś własnej restauracji i któregoś wieczoru, po piątym odcinku Bez rezerwacji z rzędu, Kit wpadł na pomysł. Wyszukał europejski gastrotour z przewodnikiem, podczas którego mieliśmy doświadczyć najlepszych, najbogatszych smaków, poznać najstarsze tradycje łamania się chlebem, zanurzyć się wszystkimi zmysłami i znaleźć natchnienie. „Bourdain na całego”, oświadczył, a ja z miejsca zakochałam się w nim na nowo.
Rok odkładaliśmy kasę, po czym zerwaliśmy w trakcie lotu, Kit zwiał do Paryża i więcej go nie zobaczyłam. Rezerwacja była bezzwrotna. Wróciłam do domu ze złamanym sercem, z podróżną wersją czternastoletniej whisky, którą mieliśmy wypić na ostatnim przystanku w Palermo, i voucherem ważnym przez czterdzieści osiem miesięcy. Przyrzekłam sobie, że w czterdziestym siódmym miesiącu pojadę sama, dla siebie. Stanę na plaży i wysączę whisky na cześć tego, jak daleko zaszłam, a Kit to już przeszłość.
I oto jestem, w pubie pięć minut od Trafalgar Square, zakładam nową beczkę, niewiarygodnie dzielna, niezależna i sexy, z własnej i nieprzymuszonej woli.
Dam radę. Jestem Łowcą Krokodyli. Zdobędę wiedzę i będę się dobrze bawić, i wrócę z tym wszystkim do pracy oraz własnej kuchni, gdzie wymyślam przepisy. Stanę się najlepszą, najbardziej przebojową i kompetentną wersją samej siebie. Przestanę co rano pakować rzeczy na chybił trafił, nie upuszczę komórki do Arno i nie zostawię dokumentów w kiblu na lotnisku (raz jeszcze). I nie pożałuję, że nie ma ze mną Kita.
Już prawie o nim nie myślę.
Dosuwam beczkę nogą i dociskam głowicę, ciągnąc za uchwyt.
– Guinness wrócił!
Gdy staję, menadżer obserwuje mnie z osłupieniem na zaczerwienionej twarzy. Napełnia kufel z nowej beczki i mi podaje.
– Pracujesz w knajpie? – pyta.
Biorę łyk.
– Coś w tym rodzaju.
– No cóż – kwituje. – Proszę bardzo, możesz posiedzieć do końca zmiany. Zaraz koniec meczu, ale Liverpool gra o trzeciej.
– O… o trzeciej? – Czuję ukłucie w brzuchu. – Czy to już…?
Zegar w kształcie teriera szkockiego nad wysłużonym, skórzanym siedziskiem przy drzwiach wskazuje za szesnaście trzecią.
Szesnaście minut, zanim mój autokar wyruszy do Paryża. Szesnaście minut, zanim stracę ostatnią szansę na tę wyprawę, i półtora kilometra obcego, niesprawdzonego Londynu między knajpą a miejscem zbiórki.
Zrywam ścierkę z ramienia i robię rzecz niesłychaną: wypijam duszkiem guinnessa.
– Ja… uch. – Tłumię beknięcie o smaku czystej irlandzkiej zemsty. – Za kwadrans mam być na Russell Square.
Menadżer i barman wymieniają ponure spojrzenia.
– To wkładaj wrotki i jedź – radzi ten pierwszy.
– Panowie. – Salutuję. – To był zaszczyt.
I biegnę.
*
Ktoś wciąga mnie z powrotem na chodnik tuż przed maską czarnej taksówki.
– Kurwa! – Tracę dech, życie przelatuje mi przed oczami. Głównie baseny, shakery i przygodny seks. Nieźle. Nic specjalnego, ale nieźle. Patrzę na mojego wybawcę, wieżę flaneli z jasną strzechą. – Strony mi się pomyliły. Zaraz stąd wyjadę, przysięgam, i więcej mnie nie zobaczycie.
Facet przechyla głowę, zaciekawiony blok skalny.
– Wyglądam na Anglika? – pyta na pewno nie z brytyjskim akcentem. Nie jest też szkocki ani irlandzki, więc przynajmniej go nie obraziłam. Fin? Norweg?
– Niezbyt.
Światło się zmienia i ruszamy w tym samym kierunku. Czyżby zaiskrzyło? Nie przepadam za brodaczami. Mam nadzieję, że nie zaiskrzyło.
– Też na wycieczkę kulinarną? – domyśla się może-Norweg. Zerkam na bagaż na jego rozłożystych plecach. Ma wielki plecak turystyczny podobny do mojego, choć mój wygląda na mnie na dwa razy większy. Natura nie poskąpiła mi wzrostu, ale Wikingowi nie podskoczę.
– Tak! Boże, jak się cieszę, że nie przychodzę na samym końcu!
– No – przytakuje. – Nocowałem na wzgórzu. Nie myślałem, że będę tak długo wracał.
– Do Londynu?
– Tak.
– Czy ty… okej. – Mam kilka pytań, ale brakuje czasu. – Jestem Theo.
– Stig – odpowiada z uśmiechem.
Cztery po trzeciej wpadamy na Russell Square, gdzie starsza kobieta o szpakowatych włosach i praktycznej fryzurze ładuje ostatnią walizkę do luku naszego, jak sądzę, autokaru.
– Pomóc ci z bagażem, Orla? – pyta ktoś z silnym włoskim akcentem. W drzwiach autokaru pojawia się śniada, przystojna twarz.
– Nie zawracaj sobie tym swojej ślicznej główki – odpowiada Orla, nasza kierowczyni, z irlandzkim akcentem, dla odmiany.
– Nie podrywaj mnie, chyba że naprawdę chcesz – ripostuje śmiało mężczyzna, po czym nas zauważa. – Ach! Brakująca dwójka! Meraviglioso!
Kiedy zeskakuje ze schodków, londyńska szarość ustępuje miejsca bursztynowej neapolitańskiej poświacie. To zapewne Fabrizio, nasz przewodnik z wiadomości wysłanej przez organizatora z garścią ostatnich informacji. Jest nieprzyzwoicie przystojny, ciemne pukle wiją mu się na karku, a zarost na rzeźbionym podbródku kunsztownie wtapia we włosy wyzierające spod rozpiętego kołnierzyka koszuli. Wygląda nierealnie, jak facet, który doprowadza Kate Winslet do pierwszego orgazmu w filmie o rozwódce na Sycylii.
Zagląda do swoich notatek i przenosi wzrok na mnie.
– Stig, jak sądzę.
– Uhm…
Odchyla piękną głowę i wybucha śmiechem.
– Żartowałem! Ja tylko żartowałem! Ciao, Stig! – Podchodzi do Stiga i całuje go w skalistą bryłę policzka. – Czyli ty jesteś Theodora!
I też mnie przyciąga, by musnąć ustami mój policzek.
– Theo. – Kładę mu rękę na bicepsie i odwzajemniam pocałunek, uznając, że tak wypada, ale podoba mi się brzmienie tego imienia w jego ustach. Tej-o-dooora, z dźwięcznym „r” i drugim „o” wydłużonym z czułością, jakby zabierał je na drinka. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby tu zaiskrzyło. – Andiamo!
Orla zatrzaskuje luk bagażowy.
– Mamy komplet – oznajmia Fabrizio na pokładzie. – Może miejsce z tyłu? Obok mnie też jest wolne!
Widzę stąd wszystkie rzędy pasażerów, moich towarzyszy przez kolejne trzy tygodnie. Zerkam na Stiga: jesteśmy jedyni, którzy jadą w pojedynkę.
No przecież. Na taką wycieczkę jedzie się we dwoje. Pływa się razem po Sekwanie, degustuje szampana, robi potargane wiatrem zdjęcia na klifach, skubie się z jednego talerza i do końca życia rozpamiętuje ten jedyny w swoim rodzaju smak. To wspomnienia stworzone dla dwojga, a nie jednej osoby.
Zadzieram podbródek i ruszam dalej, ustępując miejsca Stigowi.
Mijam dwóch Australijczyków, którzy śmieją się na całe gardło, leciwe panie w identycznych daszkach, mówiące po japońsku, kilka par w starszym wieku, dwie dziewczyny w kusych bluzkach, kilka kompletów nowożeńców, mamę ze Środkowego Zachodu w towarzystwie dorosłego syna, który wygląda na znudzonego, aż wreszcie je dostrzegam. Wolne miejsce w rzędzie na samym końcu.
Nie widzę twarzy osoby wciśniętej pod oknem, ale nic nie wzbudza mojej czujności. Ma na sobie miękką koszulkę i spłowiałe dżinsy, twarz zakrywają włosy. Możliwe, że śpi. Albo udaje, że śpi, żeby nikt się nie dosiadł. Pewnie zależy jej na towarzyszu podróży tak samo jak mnie, czyli wcale.
Nabieram tchu.
– Cześć! – rzucam, siląc się na serdeczność. – Wolne?
Osoba się porusza i odgarnia brązowe włosy z twarzy. Jedynym ostrzeżeniem, zanim się odwraca, jest smuga farby na lewej dłoni, od pierwszego do trzeciego knykcia.
Znam te dłonie. Zawsze tak samo poplamione, od pigmentów spożywczych albo akwareli.
Kit podnosi wzrok i marszczy elegancką brew.
– Theo?
*
Może ta taksówka jednak mnie skasowała.
Może leżę na przejściu dla pieszych i otacza mnie wianuszek gapiów litujących się nad laską, która tak marnie skończyła przed Bootsem. Ktoś w „The Sun” już kleci nagłówek – SŁODKICH SNÓW, FLOWERDAY! „Theo Flowerday, najstarsza córa marnotrawna pary hollywoodzkich reżyserów, Teda i Glorii Flowerdayów, ginie na przejściu dla pieszych ku niczyjemu zdziwieniu”. Może wszystkie późniejsze wydarzenia były przedśmiertną marą i trafiłam do piekła, gdzie przez trzy tygodnie mam doświadczać najbardziej zmysłowych i romantycznych widoków oraz smaków Europy u boku obcego człowieka, którego krocze znam na pamięć.
Wszystko to zdaje się bardziej prawdopodobne aniżeli możliwość, że osoba w ostatnim rzędzie faktycznie jest Kitem.
– Ty… – Gapię się na niego. Wciąż nie znika. Nagle dzwoni mi w uszach. Nogi mam jak z waty. – Ciebie tu nie ma.
Unosi rękę, jakby na dowód, że jest namacalny.
– Chyba jednak jestem.
– Ale dlaczego?
– Mam bilet.
– Ja też. Dali… dali mi voucher, ale…
– Mnie też i…
– …nie było okazji…
– …szkoda, żeby się zmarnował, więc…
Gdzieś w mrocznych czeluściach mojego umysłu musiała tlić się świadomość, że mamy identyczne vouchery z tą samą datą ważności, lecz nawet mi się nie śniło, że… że możemy…
– Tylko mi nie mów… – przymykam oczy – że jedziemy jednym autokarem.
Który właśnie rusza i tracę grunt pod nogami, lądując w połowie na wolnym siedzeniu, w połowie na kolanach Kita. Mój plecak z rozmachem wali go prosto w twarz.
– A więc nadal się gniewasz – odzywa się stłumiony i lekko rozbawiony głos za moim uchem.
Klnę i przesuwam się na swoje miejsce. Kit ma zaciśnięte powieki i trzyma się za nos.
– Orla ma ciężką nogę. Co ci się…
– Nic takiego – mówi Kit. – Ale nie panikuj, jak ci pokażę.
– Co mi poka… – Opuszcza rękę, odsłaniając spektakularny krwotok z nosa. – Jezu!
– To nic! – Krew kapie mu z lewej dziurki, zbierając się nad górną wargą. – Wygląda gorzej, niż jest.
– Kurwa, wygląda strasznie!
– Teraz tak mam. – Wydmuchuje kilka krwawych bąbelków. – Zaraz przestanie.
Teraz. Teraz, w przeciwieństwie do „kiedyś”, kiedy byliśmy zakochani i znałam jego zwyczaje.
Gdy przyjaźnisz się z kimś szesnaście lat i dwa lata jest twoim chłopakiem, pierwszą i jedyną miłością, nie tak łatwo usunąć go ze swojego życia, ale mnie się udało. Wszystko, co mogło, poszło na złom: zablokowałam wszystkie numery, a zdjęcia i pamiątkowe koszulki trafiły do kartonów w zapasowej szafie Sloane. Tak pokierowałam swoim życiem, aby nie wiedzieć nic o jego życiu, fryzurze, pracy ani o tym, czy skończył szkołę cukierniczą w Paryżu. Przypuszczam, że nadal tam mieszka, lecz aż do tej chwili mógł się zaciągnąć do wojska lub stracić rękę w paszczy rekina i nic bym o tym nie wiedziała.
Jeśli już widzę go w wyobrażeniach, których nie mam, bo nie snuję żadnych fantazji na jego temat, zderzamy się w drzwiach restauracji na Manhattanie. Jest na randce, a mnie zaproszono na degustację wina. Artysta, zapewne tragiczny, u jego boku obrywa drzwiami, kiedy Kit widzi mnie w garniturze na zamówienie i wie, że wreszcie dopięłam swego, spełniam się w każdej dziedzinie i jestem tak poukładana, że ani on, ani nikt inny nie będzie mi więcej potrzebny. A ja go nawet nie zauważam.
Na jawie wszyscy się gapią.
– Nic się nie stało, Brigitte! – Macha do emerytów po drugiej stronie. Zakumplował się już z parą wiekowych Szwedów.
W mojej wizji nie jestem dawną porażką, której nie mógł już znieść. Ma zobaczyć, że teraz jestem kimś. Mężną, nową Theo, która panuje nad każdą sytuacją. Cholernym Łowcą Krokodyli.
Ściągam z szyi bandanę.
– Chodź tu. – Zwilżam materiał wodą z plecaka.
– To naprawdę nic takiego – upiera się Kit. – Już przestaje.
– To cię wytrę.
Przez twarz Kita przelatuje błysk, mieszanina ostrożnej nadziei z niepewnością człowieka osaczonego przez niedźwiedzia.
– Okej.
Sięgam od prawej, ale odwraca twarz w lewo. Sięgam od lewej, lecz szybko zmienia pozycję i odwraca się w prawo. Nie trafiamy jeszcze dwa razy, po czym chwytam go za podbródek i zwracam w swoją stronę.
Nasze zaskoczone spojrzenia się spotykają.
Niedobrze. Steve Irwin nigdy nie łapał krokodyli za przystojną paszczękę. Przynajmniej tych, z którymi uprawiał seks.
– Nie ruszaj się – rozkazuję, uparcie nie odwracając wzroku. Kit powoli mruga, po czym przytakuje.
Wycieram krew i narasta we mnie świadomość, że to był poważny błąd. Z tej pozycji nie mam innego wyjścia – muszę mu się przyjrzeć, szacując zmiany, które w nim zaszły i nie zaszły między dwudziestym czwartym a dwudziestym ósmym rokiem życia. Wygląda z grubsza tak samo, jest tylko odrobinę dojrzalszy i bardziej zdefiniowany. Ma te same rzeźbione kości jarzmowe i zaciekawione brwi, te same miękkie usta i brązowe oczy okolone rzęsami, z błyskiem, który pamiętam, odkąd byliśmy dziećmi. Najbardziej zauważalna różnica to lekkie skrzywienie idealnie prostego nosa, który zapamiętałam, raczej nie z mojej winy.
Patrzy na mnie i zastanawiam się, czy robi to samo. Zmieniłam się bardziej. Zero makijażu, bardziej rozczochrane brwi, więcej piegów. Kilka lat temu porzuciłam próby pogodzenia ze sobą swoich niespójnych rysów i zaczęłam doceniać każdy z osobna. Szerokie usta o uniesionych kącikach, linię policzków i żuchwy, trochę za duży nos. Podoba mi się, jak teraz wyglądam, lecz nie wiem, czy Kitowi się spodoba. Co nie znaczy, że mnie to obchodzi.
Puszczam go i wsuwam rękę pod udo, żeby była grzeczna.
– Hm, miałeś rację – stwierdzam. – Przestało. Szast-prast.
– Dwa lata temu złamałem nos – wyjaśnia. – Czasem leci mi krew, ale krótko.
Czuję dziwne ukłucie żalu, jak wówczas gdy oglądaliśmy razem serial i zaliczył odcinek beze mnie. Jakbym powinna o tym wiedzieć.
Nie drążę tematu. Siedzimy trzydzieści centymetrów od siebie, trzymam zakrwawioną bandanę, autokar mija białe, gipsowe rzędy Notting Hill Gate. Próbuję sobie przypomnieć miejsca, na które tak bardzo jeszcze rano się cieszyłam. Bordeaux, Barcelona i Rzym, ale Kitowi wpadają kosmyki do oczu.
– Masz krótsze włosy – rzuca dziwnym, neutralnym tonem.
– A ty dłuższe – zauważam.
– Mamy prawie…
– …identyczną fryzurę.
Kit ni to wzdycha, ni to się śmieje, i muszę zacisnąć zęby, żeby nie krzyczeć.
To ma być mój powrót Saturna, moja podróż w poszukiwaniu własnej tożsamości. Tymczasem Kit rozpycha się w każdym kadrze, Kit, który jest Kitem do kwadratu. Czaruje wiekowych Szwedów, pieje nad sfogliatellą, miętosi listki, wspina się na toskańskie wzgórza o zmierzchu i pachnie… czy to lawenda? Nadal?
– Niesamowite. – Potrząsa głową, jakby wpadł w sklepie na starą znajomą, a nie dawną miłość, którą porzucił na lotnisku w obcym kraju. – Co u ciebie?
– Dobrze – informuję. – Naprawdę dobrze. A przynajmniej było jeszcze… – sprawdzam godzinę – piętnaście minut temu.
Kit bierze to na klatę.
– Jasne. To świetnie.
– A u ciebie? Wyglądasz… zdrowo.
– Tak, z grubsza nienaruszony – mówi z zagadkowym uśmieszkiem. Żałuję, że mój plecak nie uszkodził go bardziej. – Ja…
Z głośnika płynie natchniony głos Fabrizia.
– Ciao a tutti! Jak się dzisiaj macie? Dobrze? Tak, dobrze! Jeśli nie wiecie, mam na imię Fabrizio, przez kolejne trzy tygodnie będę waszym przewodnikiem i z radością podzielę się z wami smakami Francji, Hiszpanii i Włoch… a także widokami!
W tej samej chwili Kit robi coś niebywałego: wyjmuje z plecaka książkę, otwiera ją na zaznaczonej stronie i zaczyna czytać. Jakbyśmy właśnie nie rozmawiali po raz pierwszy od czterech lat. Jakby dwugodzinna podróż z Londynu do Dover stanowiła wymarzony czas na lekturę. Ja tu się wyrywam z osobistego nawiedzonego dworu, a Kit czyta Pokój z widokiem.
Strony są pożółkłe, jakby pochłonięty paryskim życiem zostawił książkę na parapecie na kilka miesięcy. Jestem dla niego mniej interesująca niż książka, o której istnieniu zapomniał.
Fabrizio opowiada nam o swoim dzieciństwie w neapolitańskiej restauracji rodziców, tłumaczy, że spotkaliśmy się w Londynie, bo wycieczka jest anglojęzyczna, ale oficjalnie zaczyna się jutro w Paryżu. Zrobimy przystanek w Dover, aby obejrzeć klify o zachodzie słońca, po czym wyruszymy do Miasta Świateł, gdzie spędzimy dwa dni.
Przechodzi do anegdoty o najbardziej pamiętnej nocy w Londynie, gdy barman uzbrojony w butelkę przegonił go z pubu za podrywanie swojej dziewczyny. („Moja ulubiona dziewczyna w Londynie, całowała bajecznie, ale nie mogliśmy być razem. Uczulona na czosnek!”) Autokar je mu z ręki.
Słucham jednym uchem. Oburącz ściskam kolana, wpatrzona w punkt przed sobą. Nie rozmyślam, w czyjej kuchni piekł Kit, nie ciąży mi jego obecność, nie czekam, aż przewróci kartkę, aby dać mi do zrozumienia, że nie udaje. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Nie powinno mnie to dziwić.
Przewraca kartkę.
Jeśli on może, to ja też.
*
W filmie nie widać klifów w kolorze.
Znam Dover tylko z filmu z Irene Dunne z 1944 roku, o młodej Amerykance, która wychodzi za angielskiego baroneta w czasie pierwszej wojny światowej. Nie pamiętam, kiedy go widziałam – pewnie, gdy Este była mała, bo zdaniem rodziców wszystkie filmy sprzed 1960 roku nadawały się do oglądania bez ograniczenia wieku. Na początku Irene stoi na pokładzie statku i spogląda łzawo w stronę kredowych klifów.
W rzeczywistości jest znacznie więcej owiec, a trawa zieleni się bardziej niż w technikolorze. Ląd wije się, kołysze i oddycha z wiatrem, po czym urywa się niespodziewanie. Falujące angielskie pejzaże kończą się nagle i w miejsce pagórków pojawia się biały jak ząb prosty spadek, blisko stumetrowa przepaść, a w dole morze.
Ależ to byłby piękny widok, gdyby nie Kit. Przedsmak tego, co nas czeka.
Tak się składa, że idę z dwoma Australijczykami. Wszyscy połączyli się w pary, nawet Stig i Fabrizio, choć ten pierwszy ma minę, jakby tego żałował. Fabrizio pilnuje, żeby nikt się nie zapodział, więc niesie drążek teleskopowy wetknięty w tyłek maskotki przedstawiającej Pinokia. (Ponieważ, jak wytłumaczył, Pinokio jest włoski i „niektórzy Włosi lubią od tyłu… żartuję! Żartuję!”) Zatem Fabrizio i Stig prowadzą, ten drugi krokiem alpejskiego turysty na krótkiej smyczy, z kukiełką penetrowaną wesoło metr nad jego głową.
Tuż za nimi podąża Kit, z tą samą płócienno-skórzaną torbą na ramię, którą nosił, gdy miał czternaście lat, następnie reszta grupy, a na końcu ja i Australijczycy.
– Dla mnie Florencja – mówię w odpowiedzi na pytanie, na które miasto czekam najbardziej. – Będą mieli najlepsze wino. I najlepszą kolekcję marmurowych tyłków.
– Ach, pewnie nigdy nie byłaś w Hiszpanii – oznajmia blondyn o imieniu Calum. – Nie ma to jak hiszpański wermut, odmieni twoje życie.
– Też tam nie byłeś! – stwierdza rudy, również Calum.
– Pojechałem z tobą do Bilbao przed dwoma laty – upiera się Blond Calum.
– Nieprawda!
– A właśnie, że tak, po prostu nie pamiętasz, bo chlałeś trzy dni z rzędu. To ja cię znalazłem, gdy zasnąłeś z krowami.
Podczas gdy się tak beztrosko spierają, korzystam z okazji, aby napisać do Sloane, bez Kita, który wisi mi nad głową.
„Powiedz mi”, piszę, „co tu robi zasrany kit fairfield”.
Czuję w ustach dziwny smak. Dawno nie pisałam tych liter w takiej kolejności. Nie mogąc znieść ich widoku, patrzę na horyzont, gdzie majaczy Francja.
Kit zawsze marzył o powrocie do Francji, odkąd jego rodzina przeniosła się do Stanów, kiedy miał osiem lat. Urodził się pod Lyonem jako owoc związku Francuzki z Amerykaninem, dwujęzyczny od kołyski, i ilekroć się nudził, podwójne obywatelstwo czekało za szybką awaryjną. Że też nie widziałam, co się święci.
Pamiętam dzień, gdy w Timo zadzwonił telefon. Minęły trzy dni, odkąd Kit zostawił mnie na Heathrow, brałam dwie zmiany z rzędu, żeby nie siedzieć w pustym mieszkaniu. Usłyszałam, jak kierownik wypowiada jego imię – załatwiłam Kitowi robotę w weekendy przy deserach i wyrabianiu ciasta – i oznajmia cukiernikowi, że Kit zrezygnował, bo przenosi się do Paryża.
Tak się dowiedziałam. Tyle wspólnych lat i nawet nie powiedział mi prosto w oczy.
Weszłam do magazynu i okrzyczałam ziemniaki, po czym urwałam się wcześniej, żeby spakować jego graty. Wyjęłam z kuchennych szuflad jego przybory do pieczenia i ciuchy z szafy, zdjęłam z parapetów doniczki. Zablokowałam numer i napisałam do jego siostry, że wszystko jest do odebrania, bo nie będę płacić za wysyłkę do Francji, mam czynsz do opłacenia, jego i swoją część.
Z czasem wściekłość przeszła w niemrawą, śmieszną urazę, z której się żartuje. Na pytanie znajomego, co porabia Kit, odpowiadam: „a skąd mam, kurwa, wiedzieć?”, i wybuchamy śmiechem. Ale trafił w punkt. Nadal się gniewam.
– Hej, Theo – zagaduje Rudy Calum.
Wracam do Dover.
– Tak?
– Czy ktoś ci mówił, że wyglądasz jak ta laska z filmu o Beatlesach, który miał premierę w ubiegłym roku? Ta, która grała dziewczynę George’a w latach sześćdziesiątych? Joan jakaś tam?
Kurwa. Tylko nie to, nie teraz.
– Sloane. – Miałam nadzieję, że po tej stronie Atlantyku ludzie wolniej załapią. – Sloane Flowerday.
– Właśnie! – mówi Blond Calum. – Wypisz wymaluj! Albo ta druga, jej siostra, też aktorka. Jak ona ma na imię?
– Este.
– Tak jest! Kurczę, mogłabyś być ich siostrą. Jak trzeci Hemsworth.
Zaciskam zęby, z różnych powodów.
– Często to słyszę.
Odwracam się, mrużąc oczy w słońcu, podczas gdy Calumowie debatują, która z moich sióstr jest ładniejsza.
– Hej, Theo?
Kit wyrasta przed nami, słony wietrzyk targa mu włosy, ręce trzyma grzecznie w kieszeniach. Wygląda jak żywcem wyjęty z jednego ze swoich romansów, zaraz oczaruje kogoś na łące pełnej fiołków. Już mam dosyć.
– Masz chwilę?
Na pogaduszki mu się zebrało.
Odchodzimy na bok, w stronę skał za drewnianym ogrodzeniem wzdłuż szlaku. Widzę stąd owce, które pasą się opodal zamku, i nade wszystko pragnę stać się jedną z nich. Bez cienia troski, bez chałtur i słynnych krewnych, bez dramatycznych spotkań z byłymi, którzy tak zjebali ci życie, że trzeba było zacząć od zera. Tylko trawa i nic poza tym.
Rozsiada się na niewielkim głazie i kładzie kostkę na kolanie. Czekam, aż coś powie, zacznie przepraszać za to, co między nami zaszło, zachowa się tak, jakby przyjmował to do wiadomości. Nic z tego.
– O czym chciałeś gadać? – pytam.
– Och – rzuca Kit. – Nie chciałem. Ja tylko… podsłuchałem.
Podsłuchał.
Tu nie chodzi o nas. Ratuje mnie przed obcymi, którzy wypytują o moją rodzinę, bo wie najlepiej, co wtedy czuję. A ja muszę tu sterczeć i znosić jego wkurwiającą empatię.
– Mam ci dziękować?
– Czemu? Nie, chciałem tylko oszczędzić ci durnych komentarzy o Este i Sloane.
Wzruszam ramionami.
– Mam to na co dzień.
– Na pewno – mówi Kit. – Po prostu…
– …zrobiło ci się mnie żal, rozumiem – rzucam. – Ale wiedz, że przestałeś być częścią mojego życia, więc się nie wtrącaj, gdy przychodzi ci na to ochota.
Kit unosi palec do ust.
– W porządku.
– Gdybyś naprawdę chciał mnie chronić – ciągnę z narastającą wściekłością – w ciągu ostatnich kilku lat znalazłoby się parę okazji.
– Theo.
– Jeżeli zatem masz mi coś do powiedzenia, to może… – przedrzeźniam jego głos, z lekkim francuskim akcentem, który w Paryżu powstał z martwych. – „Przepraszam za wszystko, Theo, naprawdę cię wychujałem”.
– Theo.
– „Żałuję, że cię zosta…” Śmiejesz się? Naprawdę?
– Chodzi…
Coś miękkiego trąca mnie w udo.
– …o to.
„To” okazuje się przysadzistą, białą owcą, która odłączyła się od stada. Dzwonek na szyi świadczy, że to nie jej pierwszy skok w bok.
– Ach – mówię. Spogląda na mnie mokrymi, czarnymi oczami i ponownie trąca nosem. Słychać brzęk dzwonka. – Czołem.
Klepię ją po kędzierzawej łepetynie jak psiaka. Beczy z uznaniem.
– Jak powiedziałam…
Owca znowu mnie trąca, tym razem mocniej.
– Hej! Dobrze, już dobrze. – Chcę ją pogłaskać, lecz uchyla się i znowu mnie bodzie. – Serio?
– Bee – odpowiada.
– Chodzi o to… au… że nie możesz udawać, że się nie zmieniliśmy i że wszystko gra, bo…
– Bee!
– …bo nie gra.
Kit zachowuje kamienną twarz, nawet gdy owca wgryza się w moje ogrodniczki.
– Zmieniłem się – ustępuje. – I ty na pewno też. Chętnie bym z tobą pogadał, ale zablokowałaś mój numer, więc chyba sobie tego nie życzyłaś.
Patrzę na owcę w chwili, gdy wypluwa na mój but kłąb trawy. Prawie spóźniłam się na autobus, prawie potrącił mnie samochód, dokonałam czynnej napaści, usłyszałam, jak obcy facet nazywa moją młodszą siostrę „laską”, zostałam obrzygana przez owcę, a mój były niestety ma rację.
– Przepraszam – oznajmia Kit. – Za wszystko.
Ma z natury szczerą twarz. Zawsze mówi poważnie, a jego mina to potwierdza.
Patrząc na niego, wierzę, że naprawdę żałuje. Za mało, ale tak jest.
– I przepraszam, jeśli za dużo sobie pozwalam – dodaje. – To z przyzwyczajenia.
Widzę, jak Kit, lat jedenaście, wyciąga mi żądło ze stopy. Kit, lat dwadzieścia trzy, budzi mnie, kiedy zaspałam do pracy.
Otwiera torbę i owca w końcu przenosi na niego uwagę. Obserwuje z zaciekawieniem, jak wyjmuje z woreczka coś pomarańczowego i kładzie na rozpostartej dłoni.
– Hej, piękna – mówi łagodnie Kit. – Może zostawisz biedną Theo w spokoju i coś przekąsisz?
Podchodzi i je mu z ręki, zadowolona i potulna jak owieczka.
– Suszone morele – wyjaśnia Kit.
Mimowolnie rozluźniam szczęki. Jeśli mam być szczera, chyba wolałam Kita z dala ode mnie, bo przy nim trudno się złościć. Gniew nie wytrzymuje jego obecności.
– Słuchaj – rzucam. – To, że tu jesteś… nie chodziło mi o taką wycieczkę.
– Mnie też nie – odpowiada, wciąż karmiąc owcę.
– Ale to dla mnie ważne, jasne? – ciągnę. – Dlatego to zrobię.
– Oczywiście. Powinnaś – potakuje, nadal do bólu szczery. – Przyszło mi do głowy, że jeśli źle się z tym czujesz, mógłbym… wysiąść w Paryżu? Zostać w domu?
A więc dalej tam mieszka.
Co gorsza, naprawdę ma taki zamiar. Dostrzegam to nie tylko w jego twarzy, ale w zwieszeniu ramion, smętnym nachyleniu podbródka.
Faktycznie się zmienił. Coś w nim stężało, jak środek crème brûlée, płynny, kiedy go widziałam ostatnio. Wydaje się… jakby kompletny. Kit, którego znałam, był głodny i niespokojny. Ten człowiek jest zrównoważony, samowystarczalny.
Ten nowy Kit myśli, że wyświadcza mi przysługę. Myśli, że to zniesie, a ja nie mogę.
Zasrany pastuszek chce dorosnąć.
– Nie, to głupie – mówię. – Nie rób tego.
Mruga.
– Dlaczego?
– Bo oboje zapłaciliśmy za bilety – zaznaczam. – A poza tym nie znam tu nikogo innego. A ty?
Kit zaprzecza.
– No więc, gdyby coś się stało, będziemy mieli… – W jaki sposób niezobowiązująco opisać to, kim dla siebie jesteśmy? – Kogoś, kto zna naszą grupę krwi, i tak dalej.
Kit się zastanawia. Owca liże go po ręce.
– Mówisz, że między nami zgoda?
– Mówię, że nie po to przeleciałam pół świata, żeby trzy tygodnie czuć się do bani. Przyjechałam pić szampana i jeść cannelloni, póki nie zwymiotuję. Dlatego moglibyśmy… spokojnie koegzystować.
Kit przygryza od środka policzek, który uroczo się zapada.
– Chętnie.
– I może nie musimy gadać o wszystkim, co zaszło – dodaję. – Może po prostu przez to przebrniemy. I będzie po sprawie.
Po długiej chwili Kit podaje mi nieoślinioną rękę.
– W porządku – mówi. – Jeśli tego sobie życzysz.
Biorę jego dłoń i wymieniamy uścisk.
– AB Rh plus – oznajmia Kit. Moja grupa krwi.
– 0 Rh minus – odpowiadam. Jego.
– Bee – dorzuca owca.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI