- promocja
- W empik go
The Red Harlequin. Barwy i maski - ebook
The Red Harlequin. Barwy i maski - ebook
Wejdź do świata, w którym liczy się tylko twój kolor.
Asheva, 14-letni Chromianin z Czarnego Narodu, zobaczy, jak jego świat się rozpada, i będzie musiał uciekać z rodzinnego miasta Axyum. W czasie desperackiej ucieczki przez wzgórza i lasy Czarnego Narodu do rozległych Błękitnych Równin miasta Ayas, Asheva nauczy się stawiać czoła niebezpieczeństwom. Dopiero wtedy zorientuje się, że pod maskami, które noszą wszyscy Chromianie, nic nie jest tym, czym się wydaje.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8967-4 |
Rozmiar pliku: | 978 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Nie wspominają o nich Prawa Zbiorowe._
_Nie opisują ich żadne święte księgi._
_Jednak oni istnieją._
_Niektórzy powiadają, że powstali w wyniku krzyżowania się_
_przedstawicieli różnych barw._
_Inni mówią, że zostali zesłani przez Bogów, aby nam przypomnieć,_
_Jak wiele mamy szczęścia jako Chromianie._
_Wiadomo tylko, że Arlekini imitują każdą z naszych barw._
_Potrafią mówić jak my, zachowywać się jak my, a czasem nawet_
_walczyć jak my._
_Ale nie są tacy jak my._
_Kiedy zarzyna się zwierzę albo znajduje się martwe niemowlę,_
_To znak, że wśród nas na pewno jest Arlekin._
_Dlatego trzeba szybko go znaleźć._
_I natychmiast uśmiercić._ROZDZIAŁ 1
ŚMIERĆ ARLEKINA
Kiedy osiągnąłem wiek czternastego przesilenia, mój ojciec zdecydował, że nadszedł czas, abym po raz pierwszy stał się świadkiem egzekucji. Egzekucji Arlekina.
– Musisz nauczyć się rozpoznawać Arlekina, kiedy go zobaczysz – powiedział.
Myśl o tym, że na własne oczy zobaczę prawdziwego, żywego Arlekina, tak mnie przeraziła i podekscytowała, że gdy pewnego zimnego i pochmurnego poranka ojciec przyszedł mnie obudzić, byłem już ubrany i gotowy. Prawie w ogóle nie spałem.
Kilka chwil później okutani w peleryny i pokrzepieni gorącym, wonnym rosołem, który miał nas uchronić przed zimnem, stanęliśmy przed drzwiami, aby założyć maski. Kiedy to zrobiliśmy, mój ojciec obrzucił mnie spojrzeniem z góry na dół i uśmiechnął się.
– Mógłbym przysiąc, że z każdym wschodem słońca stajesz się coraz wyższy, Ashevo.
– I coraz bardziej podobny do ciebie – dodała moja matka.
Wymknęła się cicho z sypialni. Wyczułem, że mój widok był wtedy dla niej czymś ważnym. Jakby wiedziała, że moje oczy mają zostać wystawione na brutalną rzeczywistość i chciała mnie do tego choćby w najmniejszym stopniu przygotować; nawet jeśli oznaczało to jedynie nałożenie mi maski na twarz, umocowanie jej i zaczesanie mi włosów do tyłu.
– To chyba dobrze, prawda? – zagadnął ją ojciec z kpiącym uśmiechem.
– Tak – odpowiedziała, a jej wzrok utkwił w krwistoczerwonej, pąsowej masce śmierci z czarnymi ustami i łzami, mascezrobionej dla mnie przez jej matkę. – To dobrze. – W jej głosie słychać było drżenie i niepokój, które ojciec zignorował. Może jemu także nie podobało się to, co mnie czeka, ale wiedział, że tak trzeba.
Zerkając w lustro, nałożył swoją prostą, czarno-białą maskę i dopasował ją do twarzy. Budowa jego ciała świadczyła o sile i potędze: począwszy od wzrostu, poprzez ramiona, szerokie plecy, a skończywszy na masywnych rękach i grubych palcach, które z delikatną zręcznością umieszczały maskę na swoim miejscu. Był naszym przewodnikiem i obrońcą: silnym, sprawiedliwym, odważnym i niezniszczalnym. Był bohaterem, weteranem wojen zarówno z Niebieskimi, jak i Czerwonymi. Trudno opisać ten wielki przypływ dumy, którą dawał mi sam fakt bycia jego synem. Odkąd sięgam pamięcią, jedyne, czego pragnąłem, to być taki jak on. Po raz ostatni uścisnąłem matkę, po czym wyszliśmy na zewnątrz – w chłodny, posępny świt.
Ramię w ramię z ojcem kroczyliśmy w dół po stromych, brukowanych ulicach Axyum, naszego wielkiego, historycznego miasta. Chociaż było jeszcze wcześnie, ulice wypełniły się mieszkańcami, Czarnymi Chromianami w długich, wełnianych pelerynach, które zamiatały ziemię wokół ich nóg. Wyglądaliśmy niczym korowód niezgrabnych, niepotrafiących latać wron. Z każdym krokiem w moim żołądku rosło palące uczucie niepokoju – przerażenie mieszało się z ekscytacją. Kiedy dołączyliśmy do ogromnego tłumu zgromadzonego na Placu Zwycięstwa, pod czujnym spojrzeniem posągów i pomników poległych bohaterów minionych wojen, ze wschodu zaczął wiać chłodny wiatr i poczułem pierwsze lekkie krople deszczu. Zaczynał padać deszcz.
Na środku placu wznosiła się szubienica. Solidna i poplamiona krwią stanowiła złowieszczą zapowiedź tego, co miało się wkrótce wydarzyć. Wokół, na obrzeżach placu stały trybuny: ambony wzniesione dla dygnitarzy, by mogli oglądać egzekucję z podwyższenia. Wszystkie były pełne widzów, Czarnych Chromian, poza jedną, na której stała gromada postaci ubranych w różne odcienie bieli, fioletu, żółci i błękitu. Na tle pozostałych wyraźnie przyciągali wzrok.
Zwróciłem się do ojca.
– Dlaczego oni tu są?
– Zawsze zapraszamy dygnitarzy z innych terytoriów, aby mogli być świadkami egzekucji Arlekina – odpowiedział. – To również ich wróg.
Dostojników było czterech. Jeden w białej opończy, ale jego maska i pas sygnalizowały, że jest wysłannikiem Fioletowych; dwóch ubranych w niebieski aksamit oraz czwarty w kosztownej, szafranowej pelerynie z cielęcej skóry i w złotej masce reprezentował Żółtych. Wyczułem wokół nich niepokój. Stali zamknięci w swojej małej trybunie otoczeni przez morze ponurych, prostych Czarnych.
– Gdzie są wysłannicy Pomarańczowych i Czerwonych? – zapytałem ojca.
Zanim odpowiedział, przez chwilę uważnie przyglądał się im wszystkim.
– Nie wiem.
Zaniepokoiło go to. Było dla niego jasne, że nieobecność przedstawicieli dwóch innych barw ma duże znaczenie i że nie jest to dobry znak; zwłaszcza w przypadku Czerwonych, naszych największych wrogów, z którymi na przestrzeni wieków stoczyliśmy tak wiele wojen. Miałem zamiar go poprosić, żeby powiedział mi coś więcej. Ale zanim to zrobiłem, po przeciwnej stronie placu rozległ się wielki ryk, który dobiegł naszych uszu. Przybyła procesja egzekucyjna.
Widziałem dwie czarne flagi, które trzepotały i powiewały w kierunku szubienicy. Wszyscy wokół tłoczyli się i napierali na siebie, by mieć jak najlepszy widok. Poczułem w piersiach lekki niepokój na myśl o tym, czego miałem być świadkiem. Ciała gapiów przysuwały się coraz bardziej, z każdym momentem robiło się ciaśniej i czułem się, jakbym był w imadle. Kiedy wokół mnie podniosły się stłumione, gardłowe okrzyki gniewu, a wszystkie spojrzenia skierowały się na flagi, byłem niemal pewien, że nikt by nawet nie zauważył, gdybym został zmiażdżony przez tłum lub stratowany pod jego stopami. Żeby utrzymać równowagę, chwyciłem ojca za ramię. Zobaczył w moich oczach strach.
– Zachowaj spokój – krzyknął wśród narastającego gwaru. – Bez względu na to, co się stanie. Rozumiesz?
Przytaknąłem mu i zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by mu pokazać, że się nie boję. Nic nie przerażało mnie bardziej niż obawa, że mógłbym go rozczarować.
Łopotaniu flag towarzyszył akompaniament bębnów. Ich rytmiczne odgłosy były tak potężne, że wibrowały mi głęboko w piersiach, niczym nagłe bicie serca. W ciągu kilku chwil głośne szmery i wrzawa głosów ustały i w tłumie zapanowała cisza. W momencie, kiedy bębny przestały dudnić, na placu zaległa tak martwa cisza, jakby sami Bogowie rzucili na miasto nieme zaklęcie.
Nie pamiętam, jak długo to trwało. Wydawało się, jakby mijały godziny, ale mogły to być zaledwie trzy lub cztery uderzenia serca. Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy ciszę przeszył przenikliwy krzyk trwogi, gdy ponad tłumem pojawiła się postać.
To był Arlekin.
Niesiono go na drewnianej platformie podtrzymywanej na ramionach kilku strażników. Przywiązano go do drabiny, a ręce związano za plecami. Kiedy się szarpał i chwiejnym krokiem ruszył przez plac w naszą stronę, zobaczyłem, że założono mu na głowę świński łeb; wokół skroni i na czoło skazańca naciągnięto ciasno skórę wieprza. Świńska krew kapała i spływała po twarzy Arlekina, mieszała się z jego własną krwią, która sączyła się z ran wokół oczu i na policzkach, gdzie go bito. Miał na sobie szaty w wielu kolorach, jakich nigdy dotąd nie widziałem. Jaskrawe, krzykliwe łaty czerwieni, żółci, zieleni i błękitu zszyto razem w gryzące się, niepokojące wzory. To był okropny widok.
Arlekin znowu zawył. Ze strachu żałośnie płakał. Tym razem odpowiedział mu pełen wściekłości i jadu ryk tłumu. Rozpoczęło go kilka osób w miejscu, gdzie przechodził skazaniec, a potem rozprzestrzenił się, kiedy gorączkowa nienawiść ogarnęła już cały plac. Ponownie zwróciłem się do ojca.
– Czy to może być Czerwony Arlekin? – wyszeptałem mu do ucha.
W całej Krainie Barw nie było bardziej napiętnowanej i przerażającej postaci. Wieść niesie, że jest on przywódcą i panem wszystkich Arlekinów. Gdy byliśmy mali, już sama wzmianka o nim budziła w nas grozę. Na jego temat krążyło wiele legend i opowieści; i choć część z nich została zmyślona po to, by nas przestraszyć, to utkwiły nam one w pamięci. Przez długi czas naprawdę wierzyłem, że Arlekin stawał się czerwony po wypiciu krwi wyssanej z dzieci. Bez względu na to, czy była to prawda, czy też nie, jedno wiedziałem na pewno: Arlekin naprawdę istniał.
Mój ojciec nie odpowiedział. Jego wzrok, podobnie jak wszystkich wokół nas, utkwiony był w osobie nieszczęsnego skazańca. Spojrzałem raz jeszcze na przesiąkniętą krwią, groteskową postać. Mimo że Arlekin był związany i pilnowany, to czy mogłem mieć pewność, że nie będzie w stanie się uwolnić i zabić nas wszystkich?
– Co będzie, jeśli odleci? – zapytałem.
– Nie odleci. Dobrze go przywiązali. Bądź silny, Ashevo.
Przytaknąłem i znowu spojrzałem na Arlekina. Zbliżał się do nas i za chwilę będę mógł lepiej mu się przyjrzeć. Nie byłem pewien, czego się spodziewać. Ale gdy podszedł do szubienicy, zdziwiłem się, że zobaczyłem Chromianina, który wyglądał niemal tak samo jak ja, i był zaledwie o kilka przesileń starszy, wyglądał może na dwadzieścia. Pamiętam, że uderzyła mnie jego odsłonięta twarz. W miejscach publicznych Chromianie noszą maski, niezależnie od ich koloru. To jedno z Praw Zbiorowych. Dlatego ten ostry kontrast – karmazynowa krew na jego bladej, białej twarzy – wydawał się najbardziej szokującą rzeczą ze wszystkich. Zostać wystawionym w tym stanie na widok publiczny było ogromnym upokorzeniem. Wyobrażałem sobie, jak ogromny wstyd musiał odczuwać.