- W empik go
These Violent Delights. Gwałtowne pasje - ebook
These Violent Delights. Gwałtowne pasje - ebook
Szanghaj, rok 1926. Juliette Cai i Roma Montagow to przyszli bossowie zwaśnionych organizacji przestępczych: Szkarłatnego Gangu i Białych Kwiatów. Cokolwiek łączyło ich kilka lat temu, ustąpiło miejsca zapiekłej goryczy i nienawiści…
Podczas gdy gangsterskie porachunki osiągają punkt kulminacyjny, a w mieście szerzą się zaraza i szaleństwo, z głębin rzeki Huangpu wynurza się… potwór. Śmierć zbiera obfite żniwo, zaś Juliette i Roma muszą zapomnieć o tym, co ich dzieli. Jeśli nie powstrzymają tego chaosu, nie będzie już dłużej miasta, w którym mogliby rządzić. Współpraca między nimi staje się nieuniknioną wręcz palącą potrzebą.
Zapierający dech w piersiach debiut to pełna akcji i szalonego tempa opowieść o Romeo i Julii, której akcja toczy się w Szanghaju w latach 20. XX wieku. W tle powiew egzotyki, rywalizujące gangi i potwór z mrocznych głębin rzeki Huangpu.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-088-3 |
Rozmiar pliku: | 9,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W migotliwym Szanghaju budzi się monstrum.
Otwiera oczy w głębinach rzeki Huangpu i rozwiera paszczę, by posmakować cuchnącej krwi, która sączy się do wody. Smugi czerwieni ślizgają się po nowoczesnych ulicach starożytnego miasta; oplatają bruk jak sieć naczyń krwionośnych, a z naczyń tych kropla po kropli esencja życia miasta ścieka do paszczy z innego świata.
Gdy noc staje się jeszcze ciemniejsza, potwór wznosi się na powierzchnię i leniwie wynurza się z fal niczym jakieś zapomniane bóstwo. Podnosi łeb i widzi wiszący nisko, opasły księżyc.
Oddycha. Prześlizguje się bliżej.
Pierwszy oddech przekształca się w zimną bryzę, która wdziera się w głąb ulic i muska kostki tych, którzy mają pecha chwiejnym krokiem wracać do domu o tej diabelskiej godzinie. Wszystko tu nuci melodię zepsucia. Miasto jest brudne i pogrążone w wiecznym grzechu, tak przesycone pocałunkami dekadencji, że samo niebo grozi, że spadnie i zmiażdży za karę wszystkich żyjących pod nim pełnią życia.
Ale nie spada żadna kara – jeszcze nie teraz. To swobodna dekada jeszcze swobodniejszych obyczajów. Podczas gdy Zachód tańczy na niekończącym się balu, a w Państwie Środka podstarzali watażkowie walczą o władzę z potomkami cesarza, Szanghaj lśni w swej bańce świetności: Paryż Wschodu, Nowy Jork Zachodu.
Mimo trucizny sączącej się z każdego ślepego zaułka miasto tak mocno tętni życiem, że aż przebudziło monstrum.
Tymczasem mieszkańcy Szanghaju, nieświadomi czyhającego gdzieś zła, zajmują się swoimi sprawami. Dwóch mężczyzn, ledwo trzymając się na nogach, wychodzi z ulubionego burdelu. Śmieją się głośno i przeraźliwie. Cisza późnej godziny kontrastuje z hałasem wnętrza, z którego się wynurzyli, uszy z trudem dostosowują się do przemiany i ogłuszają ich uporczywym dzwonieniem.
Jeden z mężczyzn jest niski i krępy, wydaje się, że mógłby położyć się na ziemi i potoczyć po chodniku niczym szklana kulka; drugi jest wysoki i chudy, ze sterczącymi kanciasto kończynami. Obejmując się ramionami, idą w stronę nabrzeża, tam, gdzie rzeka łączy się z morzem, w kierunku portu, do którego kupcy dniem i nocą przywożą wciąż nowe towary.
Dwaj mężczyźni doskonale znają tę portową dzielnicę, bo nawet jeśli bawią się w klubie jazzowym albo piją wino z najnowszej dostawy z jakiegoś odległego kraju, to przy okazji przenoszą w obie strony wszelakie wiadomości, mają oko na kupców, transportują towary w różne miejsca. A wszystko to dla Szkarłatnego Gangu. Znają tę promenadę jak własną kieszeń, choć czują się tu teraz nieswojo, bo pogrążona jest w ciszy pod nieobecność tysięcy języków rozbrzmiewających donośnie pod tysiącami flag.
O tej porze słychać tu już tylko przytłumioną muzykę dobiegającą z pobliskich barów i delikatny łopot wiszących nad sklepami banerów, poruszających się z każdym powiewem wiatru.
Oraz głosy pięciu członków gangu Białych Kwiatów, rozmawiających z ożywieniem po rosyjsku.
– Powinniśmy iść dalej – szepnął niski Szkarłatny do swojego towarzysza. – Wiesz, co lord Cai mówi o wdawaniu się w kolejną bójkę z Białymi Kwiatami.
Chudszy tylko przygryzł policzki od środka, zasysając je, aż zaczął wyglądać jak zadowolony z siebie, pijany ghul.
– Powiedział, że mamy nie zaczynać. Nigdy nie mówił, że nie możemy wdawać się w bójkę.
Szkarłatni rozmawiali w dialekcie rodzinnego miasta, układającym się płasko na języku i ściskającym dźwięki. Chociaż mówili głośno, z pewnością siebie, jaką dawało im bycie na własnym terytorium, czuli się także trochę niepewnie, ponieważ rzadko się teraz zdarzało, by Białe Kwiaty nie znały ich języka, a często ich akcent był nieodróżnialny od akcentu rodowitych mieszkańców Szanghaju.
Potwierdziło się to, gdy jeden z Białych Kwiatów uśmiechnął się szeroko i krzyknął:
– To co, zaczynacie walkę?
Wyższy Szkarłatny burknął coś gardłowo i splunął celnie w stronę Białych Kwiatów. Jego ślina wylądowała na bucie mężczyzny stojącego najbliższej.
W jednej chwili pojawiły się pistolety, ręce uniosły się i wyciągnęły pewnie, palce świerzbiły do naciśnięcia spustu. Scenki takie jak ta były w Szanghaju na porządku dziennym, natrafić na nie można było równie często, co na opiumistów buchających dymem ze swych grubych fajek.
– Hej! Hej!
Pełną napięcia ciszę przerwał policyjny gwizdek. Znieruchomiała nagle grupka mężczyzn z bronią w rękach nie zrobiła na funkcjonariuszu większego wrażenia. Identyczny obrazek widział już trzy razy w tym tygodniu. Wrzucał zwaśnione strony do cel w areszcie i wzywał ekipę sprzątającą, by zabrała z ulicy kolejne martwe, naszpikowane kulami ciało. Był dzisiaj zmęczony, chciał tylko wrócić do domu, wymoczyć stopy w gorącej wodzie i zjeść zimny posiłek, który żona zostawiła dla niego na stole. Chętnie by sięgnął po pałkę i wbił tym ludziom do głowy trochę zdrowego rozsądku, by przypomnieć im, że nie żywią do siebie żadnej osobistej urazy. Że kieruje nimi wyłącznie ślepa lojalność wobec rodzin Cai i Montagow. I ta właśnie lojalność miała doprowadzić ich do zguby.
– Zamierzacie przerwać to i wrócić do domów? – zapytał policjant. – Czy chcecie iść ze mną i…
Nagle urwał.
Od strony wody rozległ się ryk.
Nocne powietrze zelektryzowała prawdziwa groza, bez porównania silniejsza od strachu, jaki paraliżuje cię, gdy masz wrażenie, że jesteś śledzony gdzieś w opustoszałej uliczce w jakiejś szemranej dzielnicy. To uczucie było rzeczywiste, namacalne: niemalże parowało wilgocią osiadającą ciężko na nagiej skórze. Wszyscy znieruchomieli, czas jakby się zatrzymał, a nieuchronne zdawało się wisieć nad nimi niczym zatrzymany w pół drogi topór kata. Niski i krępy Szkarłatny złamał się pierwszy i zerknął na brzeg promenady. Pochylił się, by lepiej przyjrzeć się mulistej głębinie. Zmrużył oczy, śledząc drobne, rozchodzące się szybko kręgi fal.
Był akurat odpowiedniej wysokości, żeby jego towarzysz mógł rzucić go na ziemię brutalnym uderzeniem łokcia w czoło, kiedy coś wystrzeliło z rzeki.
Masa drobnych czarnych kropek.
Niski mężczyzna jęknął z bólu, padając na ziemię, a świat wokół niego przesłonił deszcz mikroskopijnych stworów, których nie widział wyraźnie, ponieważ wirowało mu w głowie, a gardło ścisnęły mu mdłości. Czuł tylko swędzące ukłucia na rękach, nogach i szyi, słyszał krzyk swojego towarzysza i Białe Kwiaty ryczące coś w niezrozumiałym rosyjskim, a potem dobiegł go głos policjanta, wrzeszczącego po angielsku:
– Zabierzcie je! Zabierzcie je ode mnie!
Serce mężczyzny leżącego na ziemi waliło jak młotem. Sparaliżowany przez własny puls, przyciskał czoło do desek promenady, nie chcąc spojrzeć na to, co wywołało te straszliwe wrzaski. Bicie serca tłumiło wszystkie zmysły i dopiero gdy coś gęstego i mokrego chlusnęło mu na nogę, mężczyzna zerwał się z przerażeniem, przy czym zachwiał się tak gwałtownie, że aż zgubił but, po który nie zamierzał wracać.
Pędził na oślep, nie oglądając się za siebie. Wymachiwał ramionami, jakby oganiał się od atakujących szerszeni i otrzepywał się z tego, co na niego spadło, zachłystując się w desperackich próbach zaczerpnięcia oddechu.
Nie oglądał się, żeby sprawdzić, co kryło się pod wodą. Nie oglądał się, żeby sprawdzić, czy jego towarzysz nie potrzebuje pomocy, a już z pewnością nie oglądał się, żeby sprawdzić, co wilgotnego i lepkiego wylądowało na jego nodze. Mężczyzna tylko biegł i biegł przed siebie, mijając mrugające neony kin, wyświetlających niezbyt grzeczne filmy, mijając szepty rozkoszy wypełzające spod drzwi burdeli, mijając domy, w których kupcy spali słodkim snem na stosach ukrytych pod materacami pieniędzy.
Tymczasem na portowym nabrzeżu pozostali już tylko martwi ludzie z rozerwanymi gardłami, wpatrujący się w nocne niebo szklistymi oczami, w których odbijał się księżyc.ROZDZIAŁ 1
WRZESIEŃ 1926
W samym sercu terytorium Szkarłatnego Gangu znajdował się kabaret, w którym wypadało bywać.
Kalendarz zwiastował koniec sezonu, a jego zerwane kartki odlatywały szybciej niż żółknące liście drzew. Czas jednocześnie spieszył się i wlókł jak żółw, dni pozostawało coraz mniej, ale każdy ciągnął się o wiele za długo. Robotnicy zawsze się gdzieś spieszyli, niezależnie od tego, czy rzeczywiście mieli cel, do którego mogliby dążyć. W tle wciąż słychać było gwizdki, bezustannie rozbrzmiewał głuchy turkot tramwaju wlokącego się po podniszczonych torach, zagłębionych w ulicznej nawierzchni. Wokół czuć było odór zadawnionych urazów, przesiąkał całe dzielnice i wżerał się w pranie powiewające na wietrze niczym sklepowe banery przed stłoczonymi gęsto oknami mieszkań.
Dzisiaj było inaczej.
Kalendarz zatrzymał się na Święcie Środka Jesieni – dwudziestym drugim dniu miesiąca według zachodniej metody liczenia dni w roku. Kiedyś, zgodnie z tradycją, zapalano tego dnia lampiony i opowiadano szeptem o dawnych tragediach, aby uczcić to, co czcili przodkowie, z blaskiem księżyca odbijającym się w czarkach trzymanych w dłoniach. Teraz nastała nowa epoka, która uważała się za lepszą od swoich poprzedniczek. Niezależnie od tego, na którym terytorium się znajdowali, mieszkańcy Szanghaju świętowali w nowoczesny sposób od bladego świtu, a gdy dzwony wybijały dziewiątą, święto zaczynało rozkręcać się na dobre.
Juliette Cai rozglądała się po wnętrzu klubu, wypatrując zarzewia kłopotów. Wokół panował półmrok i mimo migoczących pod sufitem żyrandoli nastrój był ponury, a powietrze gęste, przepełnione wilgocią. Zapach stęchlizny przypływał do Juliette falami. Kiepski stan lokalu nie psuł jednak humoru gościom, siedzącym przy rozlicznych okrągłych stolikach rozstawionych po sali w nieregularnych odstępach. Ludzie nie zwracali uwagi na niedogodności, byli zbyt pochłonięci bezustannym ruchem. Pary szeptały ponad taliami tarota, mężczyźni potrząsali z wigorem dłońmi towarzyszy, kobiety przechylały głowy i wzdychały, chichotały lub piszczały, reagując na historię opowiadaną w migoczącym blasku gazowych lamp.
– Wydajesz się przygnębiona.
Juliette nie odwróciła się w pośpiechu, aby rozpoznać osobę, która wypowiedziała te słowa. Nie musiała tego robić. Niewiele osób odezwałoby się do niej po angielsku, a co dopiero z płaskim akcentem macierzystego chińskiego i naleciałościami wpojonego w dzieciństwie francuskiego.
– Jestem przygnębiona. Przygnębienie to moja natura. – Dopiero teraz odwróciła głowę i uniosła kąciki warg, spoglądając na kuzynkę zmrużonymi oczami. – Czy ty nie wchodzisz zaraz na scenę?
Rosalind Lang wzruszyła ramionami i splotła ręce, a jadeitowe bransolety na jej szczupłych brązowych nadgarstkach zagrały dzwoneczkami, uderzając jedna o drugą.
– Nie zaczną przedstawienia beze mnie – prychnęła. – Nie mam się o co martwić.
Juliette rozejrzała się po klubie, tym razem w konkretnym celu. Zauważyła Kathleen, bliźniaczą siostrę Rosalind, przy stoliku w głębi sali. Jej druga kuzynka trzymała tacę pełną talerzy i wpatrywała się w brytyjskiego kupca, który próbował zamówić alkohol, pomagając sobie zamaszystymi gestami. Rosalind miała podpisany stały kontrakt na taniec w klubie, Kathleen zaś pojawiała się, kiedy była znudzona, żeby popracować trochę w charakterze kelnerki i w zasadzie dla rozrywki przyjąć jako wynagrodzenie nędzne grosze.
Juliette z westchnieniem wyciągnęła zapalniczkę, żeby zająć czymś dłonie. Zapalała i gasiła płomyk w rytm muzyki kołyszącej salą. Zamachała niedużym srebrnym przedmiotem pod nosem kuzynki.
– Chcesz?
Rosalind w odpowiedzi wyciągnęła papierosa, ukrytego gdzieś w fałdach ubrania.
– Przecież ty nie palisz – powiedziała, kiedy Juliette przechyliła zapalniczkę w dół. – Po co nosisz coś takiego?
– Znasz mnie – odparła z kamienną twarzą Juliette. – Zawsze w ruchu. Żyję pełnią życia. Podpalam, co się da.
Rosalind wciągnęła porcję dymu i przewróciła oczami.
– Jasne.
Strój, w którym Juliette ukrywała zapalniczkę, był nietuzinkowy. Podobnie jak Rosalind i większość dziewczyn w klubie – zarówno tancerek, jak i gości – miała na sobie eleganckie qipao zgodnie z modą, która szerzyła się w Szanghaju z prędkością pożaru. Ze skandalicznymi rozcięciami po bokach, odsłaniającymi nogę od kostki do połowy uda, oraz wysoką stójką kojarzącą się z obrożą, sukienki noszone przez współczesne kobiety łączyły zachodnią ekstrawagancję ze wschodnimi korzeniami.
Juliette znakomicie wpisywała się w nową modę. Drobne paciorki na pozbawionej kieszonek sukience kołysały się z każdym jej ruchem, podkreślając jej starannie wypracowywany wizerunek flapperki. Wyróżniała się wyglądem, to pewne. Była jasną, płonącą gwiazdą, symbolem żywotności Szkarłatnego Gangu.
Juliette i Rosalind spojrzały w milczeniu na scenę, na której artystka nuciła piosenkę w języku, jakiego żadna z nich nie znała. Śpiewaczka miała prześliczny głos, a jej suknia migotała, kontrastując z ciemną skórą. Nie był to jednak rodzaj widowiska, z jakiego słynął ten kabaret, więc nie słuchał jej nikt oprócz dwóch dziewczyn z tyłu sali.
– Nie powiedziałaś mi, że dzisiaj tu będziesz – odezwała się po chwili Rosalind, wydmuchując przy tym potężne kłęby papierosowego dymu. W jej głosie kryła się uraza, jakby fakt, że Juliette nie poinformowała jej wcześniej o swoich planach, był do niej niepodobny. Juliette, która wróciła do Szanghaju tydzień temu, nie była tą samą dziewczyną, którą jej kuzynka żegnała cztery lata wcześniej. Zmiany zaszły jednak po obu stronach. Zanim jeszcze przestąpiła próg domu, Juliette już usłyszała plotki o kwiecistym sposobie wypowiadania się Rosalind oraz jej naturalnej klasie. Po czterech latach spędzonych z dala od domu Juliette musiała zrewidować swoje wspomnienia. Nic, co zapamiętała, nie wytrzymało próby czasu. Miasto odmieniło siebie, a każdy, kto w nim pozostawał, bezustannie podążał naprzód, także bez Juliette. W szczególności jej kuzynka Rosalind.
– To była decyzja podjęta w ostatniej chwili. – Na drugim końcu klubu brytyjski kupiec, gestykulując zawzięcie, próbował wyjaśnić Kathleen, o co mu chodzi. Juliette wskazała Rosalind tę scenkę. – Bàba ma już dosyć kupca Waltera Dextera, który natarczywie domaga się spotkania, więc jestem tutaj, żeby się dowiedzieć, czego chce.
– To nudne – stwierdziła Rosalind. Jej ton zawsze był odrobinę uszczypliwy, nawet gdy mówiła z pozoru monotonnie. Na ustach Juliette zagościł lekki uśmiech. Nawet jeśli Rosalind wydawała się kimś obcym, choć jednocześnie znajomym, to przynajmniej brzmiała tak samo jak kiedyś. Juliette przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że znowu są małymi dziewczynkami, docinającymi sobie co i raz najbardziej obraźliwymi obelgami.
Pociągnęła wyniośle nosem i udała, że jest urażona.
– Nie wszystkie możemy być paryskimi tancerkami.
– Wiesz co, możesz przejąć mój numer, a ja w zamian za to zostanę dziedziczką szanghajskiego podziemia.
Juliette parsknęła śmiechem, krótkim i donośnym. Jej kuzynka się zmieniła. Wszystko się zmieniło. Ale Juliette szybko nadrabiała stracony czas.
Westchnęła cicho i odepchnęła się od ściany, o którą się opierała.
– No dobra – powiedziała, zatrzymując spojrzenie na Kathleen. – Obowiązki wzywają. Do zobaczenia w domu.
Rosalind pomachała jej na pożegnanie, rzuciła papierosa na ziemię i zgniotła niedopałek pantoflem na szpilce. Juliette powinna skarcić ją za to, ale podłoga i tak już była koszmarnie brudna, więc jaki to miało sens? Od momentu, kiedy Juliette weszła do kabaretu, na jej podeszwach rozsmarowało się prawdopodobnie pięć rodzajów opium. Pozostawało jej tylko stąpać ostrożnie i mieć nadzieję, że pokojówki nie uszkodzą skóry pantofli, kiedy będą je czyścić wieczorem.
– Ja się tym zajmę.
Kathleen z zaskoczeniem uniosła głowę, a jadeitowy wisior na jej szyi zalśnił w blasku lamp. Rosalind zawsze powtarzała siostrze, że ktoś kiedyś spróbuje zerwać jej ten cenny kamień noszony tak ostentacyjnie, ale Kathleen go lubiła. Mówiła, że jeśli ludzie mają się gapić na jej szyję, to woli, żeby robili to z powodu wisiora, a nie widocznego ponad nim jabłka Adama.
Zdziwienie na jej twarzy szybko przemieniło się w uśmiech, kiedy rozpoznała Juliette, która zajęła miejsce naprzeciwko brytyjskiego kupca.
– Proszę mnie zawołać, jeśli będę mogła czymś służyć – odezwała się słodko Kathleen nienaganną angielszczyzną z francuskim akcentem.
Kiedy się oddalała, Walter Dexter patrzył za nią z otwartymi ustami.
– Ona mnie od początku rozumiała?
– Niech się pan nauczy, panie Dexter – zaczęła Juliette, podnosząc stojącą na środku stolika świecę, żeby powąchać wonny wosk – że jeśli będzie pan zakładał, że ktoś nie potrafi mówić po angielsku, narazi się pan na śmieszność.
Walter zamrugał i przechylił głowę, jakby zastanawiając się nad tym, kto przed nim stoi. Przeanalizował krój sukienki dziewczyny, jej amerykański akcent i znajomość jego nazwiska.
– Juliette Cai – doszedł do wniosku. – Spodziewałem się pani ojca.
Szkarłatny Gang był w pewnym sensie przedsiębiorstwem rodzinnym, chociaż nie wszyscy jego członkowie należeli do familii. Rodzina Cai stanowiła jego bijące serce, sam gang składał się z sieci gangsterów, kurierów oraz najróżniejszych handlarzy i pośredników, z których każdy podlegał lordowi Cai. Cudzoziemcy nazywali Szkarłatnych tajnym stowarzyszeniem.
– Mój ojciec nie ma czasu dla kupców o wątpliwej przeszłości – odparła Juliette. – Jeśli to ważne, przekażę mu wiadomość.
Niestety wszystko wskazywało na to, że Walter Dexter jest bardziej zainteresowany towarzyskimi pogawędkami niż robieniem interesów.
– Słyszałem swego czasu, że postanowiła pani zamieszkać w Nowym Jorku.
Juliette odstawiła świecę na stolik. Płomyk zamigotał, rzucając upiorne cienie na twarz kupca w średnim wieku. Blask ognia pogłębiał tylko bruzdy na jego wiecznie zmarszczonym czole.
– Niestety zostałam wysłana na Zachód tylko po to, aby odebrać wykształcenie – powiedziała Juliette, siadając wygodniej na kanapie z wygiętym oparciem. – W pewnym momencie uznano, że jestem dość dorosła, aby zacząć pomagać w rodzinnym interesie, i zostałam przywleczona jak kurczak na rzeź.
Kupiec nie roześmiał się, jak oczekiwała Juliette. Postukał się tylko palcem w skroń, wichrząc przetykane siwizną włosy.
– Wydawało mi się, że wróciła tu już pani na krótko kilka lat temu.
Juliette pobladła, słysząc te słowa. Goście przy jednym ze stolików za jej plecami wybuchnęli donośnym śmiechem w reakcji na komentarz rzucony przez jednego z nich. Dźwięk załaskotał Juliette w szyję, gorący pot pokrył jej skórę. Poczekała, aż mężczyźni się uciszą, wykorzystując ten czas na zastanowienie, co odpowiedzieć brytyjskiemu kupcowi.
– Tylko raz – odparła ostrożnie. – Nowy Jork nie był zbyt bezpiecznym miejscem podczas Wielkiej Wojny. Rodzina martwiła się o mnie.
Kupiec nie zamierzał porzucać rozpoczętego tematu.
– Wojna zakończyła się osiem lat temu. Pani zaś wróciła do Szanghaju przed czterema laty – stwierdził zaczepnym tonem.
Uprzejmy uśmiech zniknął z twarzy Juliette. Odgarnęła przycięte na boba włosy.
– Panie Dexter, czy jesteśmy tutaj, aby omawiać pańską obszerną znajomość mojego życia prywatnego, czy też to spotkanie ma jakiś konkretny cel?
Walter pobladł.
– Przepraszam, panno Cai. Mój syn jest w pani wieku, więc tak się składa, że wiem… – Urwał w pół zdania, zauważając spojrzenie Juliette. Odchrząknął. – Chciałem umówić się na spotkanie z pani ojcem w sprawie nowego produktu.
Mimo tak niejasnego sformułowania w jednej chwili stało się oczywiste, o co chodziło Walterowi Dexterowi. Szkarłatny Gang był organizacją przestępczą, a gangsterzy – aktywnymi graczami na czarnym rynku. A ponieważ Szkarłatni dominowali w Szanghaju, nie powinno nikogo dziwić, że dominowali także na czarnym rynku: decydowali o tym, kto się pojawiał, a kto znikał, komu pozwalano prosperować, a kto musiał paść trupem. W dzielnicach miasta, nadal należących do Chińczyków, Szkarłatny Gang nie tylko stał ponad prawem, ale też stanowił prawo. Bez gangsterów nikt nie chroniłby kupców. Bez kupców gangsterzy nie mieliby celu ani stałego zajęcia. I byłoby to partnerstwo idealne, gdyby nie zagrożenie ze strony rosnących w potęgę Białych Kwiatów, jedynego gangu w Szanghaju, który miał realną szansę przełamać monopol Szkarłatnych na czarnym rynku. W końcu pracowali na to od pokoleń.
– Produkt, hm? – powtórzyła Juliette. Machinalnie przesunęła wzrok na estrady, gdzie zaczął się kolejny numer. Reflektor przygasł, gdy rozległy się pierwsze dźwięki saksofonu. Na scenę wkroczyła dumnie Rosalind w nowym olśniewającym kostiumie. – Pamięta pan, co się wydarzyło, kiedy poprzednim razem Brytyjczycy postanowili sprzedawać w Szanghaju „nowy produkt”?
Walter zmarszczył brwi.
– Czy ma pani na myśli wojny opiumowe?
Juliette przyjrzała się swoim paznokciom.
– Zaiste, czy to właśnie mam na myśli?
– Nie może mnie przecież pani obwiniać o coś, za co odpowiada mój kraj.
– Och, czyli to tak nie działa?
Tym razem to Walter spojrzał na nią z grymasem niezadowolenia. Tymczasem na scenie zaszeleściły fałdy spódnicy i błysnęło odsłonięte ciało.
– Niezależnie od wszystkiego zamierzam uzyskać wsparcie Szkarłatnego Gangu. Mam hurtowe ilości lernikromu, których chciałbym się pozbyć, a to z pewnością będzie kolejny najbardziej poszukiwany opioid na rynku. – Walter odchrząknął. – O ile wiem, poszukujecie obecnie czegoś, co da wam przewagę.
Juliette pochyliła się do przodu, a paciorki na jej sukience, poruszone gwałtownie, zadzwoniły chaotycznie, zakłócając jazzową melodię w tle.
– A pan naprawdę uważa, że właśnie pan mógłby dać nam tę przewagę?
Bezustanna próba sił pomiędzy Szkarłatnym Gangiem a Białymi Kwiatami nie stanowiła dla nikogo tajemnicy. Wręcz przeciwnie, ponieważ wojna gangów nie ograniczała się do tych, którzy nosili nazwisko Cai lub Montagow. Była sprawą, którą szeregowi członkowie, lojalni wobec jednego z gangów, traktowali osobiście, z nadnaturalną wręcz żarliwością. Cudzoziemcy, którzy po raz pierwszy przybywali do Szanghaju w interesach, na samym początku zostawali ostrzeżeni: muszą obrać stronę i zrobić to szybko. Jeśli raz sprzedadzą coś Szkarłatnemu Gangowi, staną się Szkarłatni do szpiku kości. Będą mile widzianymi gośćmi na terytorium Szkarłatnych i zostaną zamordowani, jeśli zabłądzą do dzielnic, w których dominują Białe Kwiaty.
– Myślę – odezwał się cicho Walter – że Szkarłatny Gang traci kontrolę nad własnym miastem.
Juliette usiadła prosto. Zacisnęła pod stolikiem pięści, aż krew odpłynęła ze skóry na kłykciach. Cztery lata temu spoglądała na Szanghaj rozgwieżdżonymi oczami i patrzyła z nadzieją na Szkarłatny Gang. Nie rozumiała tego, że miasto było w pewnym sensie obce we własnym kraju. Teraz już to wiedziała. Brytyjczycy rządzili jedną jego częścią, Francuzi inną, a rosyjskie Białe Kwiaty przejmowały te dzielnice, które teoretycznie pozostawały pod władaniem Chińczyków. Od dawna spodziewano się utraty kontroli, ale Juliette prędzej odgryzłaby sobie język, niż przyznała rację kupcowi, który niczego nie rozumiał.
– Skontaktujemy się z panem w sprawie pańskiego produktu, panie Dexter – powiedziała po dłuższej chwili i uśmiechnęła się swobodnie. Odetchnęła niedostrzegalnie, aby złagodzić napięcie, które zacisnęło jej żołądek do progu bólu. – Proszę mi teraz wybaczyć…
We wnętrzu klubu zapanowała cisza, więc głos Juliette nagle stał się zbyt donośny. Walter wybałuszył oczy na coś, co zobaczył za jej plecami.
– A niech mnie – stwierdził. – Toż to jeden z tych bolszewików.
Słowa kupca sprawiły, że Juliette przeszło lodowate zimno. Odwróciła się powoli, żeby zobaczyć to, co ujrzał Walter Dexter. Najpierw dostrzegła tylko w dym i cienie tańczące przy wejściu do klubu.
Proszę, byle nie on, błagała w myślach. Każdy, byle nie…
W oczach jej się zaćmiło. Przez jedną przerażającą sekundę oś świata przechyliła się, a Juliette ledwie utrzymywała się na powierzchni ziemi, czując, że zaraz runie gdzieś w dół. Potem podłoga wróciła do właściwej pozycji, a Juliette mogła znowu oddychać. Wstała, odchrząknęła i skoncentrowała wszystkie siły na tym, żeby jej głos wydawał się możliwie najbardziej znudzony.
– Montagowowie wyemigrowali z Rosji na długo przed rewolucją październikową, panie Dexter – oznajmiła.
Zanim ktokolwiek zdążył ją zauważyć, Juliette wycofała się w cień, gdzie ciemność ścian przyćmiła błyskotki na jej sukience, a zawilgocone deski stłumiły stukot obcasów. Te środki ostrożności były zbędne. Wszyscy zgromadzeni nie odrywali wzroku od Romy Montagowa, który wkroczył w głąb sali. Ten jeden raz nikt nie zwracał uwagi na występ Rosalind.
Na pierwszy rzut oka można było pomyśleć, że szok, unoszący się ponad okrągłymi stolikami, spowodowało pojawienie się nowego cudzoziemca. Ale w tym kabarecie bywało wielu cudzoziemców, zaś Roma, z ciemnymi włosami, ciemnymi oczami i bladą skórą, mógł wtopić się pomiędzy Chińczyków tak naturalnie, jak pomalowana na czerwono biała róża pomiędzy maki. Nie chodziło o to, że Roma Montagow był cudzoziemcem. Chodziło o to, że następca bossa Białych Kwiatów był doskonale rozpoznawalny jako wróg na terytorium Szkarłatnego Gangu. Juliette kątem oka dostrzegała już poruszenie – pistolety wyciągane z kieszeni, sterczące ostrza noży, ciała stężałe w nienawiści.
Juliette wyłoniła się z cienia i uniosła rękę, dając znak najbliższemu stolikowi. Przekaz był prosty: czekać.
Gangsterzy znieruchomieli, spoglądając niepewnie po sobie. Czekali, udając, że wciąż są pogrążeni w rozmowie, podczas gdy Roma Montagow mijał kolejne stoliki, rozglądając się po ludziach z uwagą, z przymrużonymi oczami.
Juliette zaczęła powoli wyłaniać się z cienia. Przycisnęła dłoń do gardła i zmusiła się, by przełknąć tkwiącą w nim gulę i oddychać równo, aż w końcu pokonała panikę i przywołała na twarz olśniewający uśmiech. Kiedyś Roma potrafił przejrzeć ją na wylot, ale od tego czasu minęły cztery lata. Zmienił się. Podobnie jak ona.
Juliette wyciągnęła dłoń i dotknęła od tyłu jego marynarkę.
– Witaj, nieznajomy.
Roma odwrócił się. Wydawało się, że przez moment nie wiedział, na kogo patrzy. Wpatrywał się w nią oczami pustymi jak przejrzyste szkło, całkowicie nierozumiejącymi.
Aż w końcu widok dziedziczki Szkarłatnych spadł na niego jak wiadro lodowatej wody. Odetchnął głęboko.
Ostatni raz widział ją, gdy mieli po piętnaście lat.
– Juliette! – zawołał odruchowo, ale przecież nie byli już tak blisko, aby mówić sobie po imieniu. Od dawna już nie byli tak blisko.
Roma odchrząknął.
– Panno Cai. Kiedy wróciła pani do Szanghaju?
„Nigdy stąd nie wyjeżdżałam” – miała ochotę odpowiedzieć Juliette, ale to nie byłaby prawda. Jej serce i duch pozostały tutaj, a myśli wciąż obracały się wokół chaosu, niesprawiedliwości i płonącej furii, która zrodziła się na ulicach jej rodzinnego miasta. Za to jej ciało zostało wyprawione za ocean dwukrotnie, dla jej bezpieczeństwa. Nienawidziła tego, nienawidziła bycia daleko z taką intensywnością, że to uczucie przepalało ją jak gorączka każdego wieczoru, gdy opuszczała przyjęcia i podziemne bary. Szanghaj ciążył jej jak przybita do głowy stalowa korona. W innym świecie, gdyby miała wybór, być może odeszłaby, odrzuciła rolę dziedziczki imperium gangsterów i handlarzy. Ale od początku nie miała wyboru. To było jej życie, jej miasto, jej ludzie, a ponieważ ich kochała, dawno już poprzysięgła sobie, że będzie doskonała w roli tej, którą musiała być, ponieważ nie mogła być nikim innym.
„To wszystko twoja wina” – chciała powiedzieć. „Ty jesteś powodem, dla którego zostałam zmuszona do życia z dala od tego miasta. Od moich ludzi i mojej krwi”.
– Wróciłam jakiś czas temu – skłamała gładko, opierając się biodrem o niezajęty stolik po lewej stronie. – Panie Montagow, proszę mi wybaczyć ciekawość, ale co pan tutaj robi?
Zauważyła, jak Roma ledwie dostrzegalnie przesuwa dłońmi po spodniach i domyśliła się, że sprawdza swoją ukrytą broń. Obserwowała, jak się jej przygląda, poszukując właściwych słów. Juliette miała czas, żeby się przygotować: siedem dni i siedem nocy od przyjazdu do tego miasta, żeby wymazać z głowy wszystko, co się tutaj między nimi wydarzyło. Nie wiedziała, czego szukał Roma w kabarecie, w którym postanowił się pojawić tego wieczoru, ale z pewnością nie była to ona.
– Muszę porozmawiać z lordem Cai – powiedział w końcu Roma, splatając dłonie za plecami. – To ważne.
Juliette zrobiła krok w jego stronę. Jej palce znowu natrafiły na zapalniczkę ukrytą w zakamarku sukienki. Gładziła kciukiem kółko, a myśli huczały jej w głowie. Roma wymówił „Cai” jak cudzoziemski kupiec, otwierając szeroko usta. Chińczycy i Rosjanie wymawiali „Cai” z miękkim „C”, brzmiącym jak zapalana zapałka. Ta zniekształcona wymowa była celowym działaniem ze względu na sytuację. Juliette mówiła płynnie po rosyjsku, Roma mówił płynnie w odrębnym dialekcie szanghajskim, a mimo to rozmawiali teraz po angielsku z różnymi akcentami jak dwójka zwyczajnych kupców. Przejście na jeden z ich ojczystych języków byłoby swego rodzaju oddaniem pola, więc woleli spotkać się na neutralnym gruncie.
– Domyślam się, że to ważne, skoro przyszedł pan aż tutaj. – Juliette wzruszyła ramionami i wypuściła zapalniczkę. – Proszę zamiast tego porozmawiać ze mną, a ja przekażę wiadomość. Jak dziedzic z dziedziczką, panie Montagow. Może mi pan chyba zaufać, prawda?
To pytanie budziło pusty śmiech. Jej słowa mogły mówić co innego, ale zimne, nieustępliwe spojrzenie miało własny przekaz: „Jeden fałszywy ruch na moim terytorium, a zabiję cię gołymi rękami”. Była ostatnią osobą, której on by zaufał, i vice versa.
Czegokolwiek jednak potrzebował Roma, sprawa musiała być poważna. Nie próbował się z nią spierać.
– Czy możemy…?
Machnął ręką w bok, wskazując cienie i słabo oświetlony kąt, gdzie mniej gapiów mogłoby ich obserwować. Juliette zacisnęła wargi, okręciła się na pięcie i skierowała w głąb klubu. Poszedł za nią bez wahania, jego szybkie i równe kroki rozlegały się tuż za nią. Zdawało się, że paciorki sukienki Juliette podzwaniają w gniewnym poruszeniu.
Nie wiedziała, dlaczego zawraca sobie nim głowę. Mogła zostawić go swoim Szkarłatnym i pozwolić, żeby się nim zajęli.
Nie, zdecydowała. To ja się nim zajmę. To ja go zniszczę.
Juliette się zatrzymała. Tylko ona i Roma Montagow byli tu i teraz, wszystkie dźwięki stały się przytłumione, a obrazy przyćmione. Potarła nadgarstek, starając się zmusić puls, żeby zwolnił, jakby to było coś, nad czym miała kontrolę.
– Proszę mówić – rzuciła.
Roma rozejrzał się ukradkiem na boki. Pochylił głowę, zanim się odezwał głosem tak ściszonym, że Juliette z trudem go słyszała. Musiała wysilić słuch, ale nie zamierzała się do niego zbliżać.
– Zeszłej nocy pięciu członków Białych Kwiatów zginęło w porcie. Mieli rozerwane gardła.
Juliette zamrugała.
– No i?
Nie chciała zabrzmieć bezdusznie, ale członkowie obu gangów zabijali się nawzajem każdego tygodnia, czasem każdego dnia. Sama Juliette przyczyniła się do zwiększenia liczby ofiar. Jeśli zamierzał oskarżać jej Szkarłatnych, to tracił czas.
– Oprócz nich – powiedział przez zaciśnięte zęby Roma, wyraźnie przełykając „daj mi skończyć” – był tam także jeden z waszych. I municypalny policjant. Brytyjczyk.
Teraz Juliette zmarszczyła lekko brwi i spróbowała przypomnieć sobie, czy poprzedniego wieczoru w domu słyszała kogoś mówiącego coś o śmierci Szkarłatnego. Rzadko się zdarzało, by oba gangi pozostawiły ciała na ulicy, ponieważ większa liczba trupów oznaczała zazwyczaj zasadzkę. Prawie nigdy ofiarą nie był policjant. Nie nazwałaby tego jednak czymś niespotykanym. Uniosła więc lekko brwi i spojrzała obojętnie na Romę, który kontynuując relację, oznajmił:
– Wszystkie rany były wynikiem samookaleczenia. To nie wygląda na zwykły zatarg terytorialny.
Juliette potrząsnęła głową, pochylając ją na bok, żeby upewnić się, że dobrze go usłyszała. Kiedy sprawdziła już, że nic nie utkwiło jej w uchu, zapytała:
– Siedem trupów ze śladami po samookaleczeniu?!
Roma skinął głową. Ponownie rzucił spojrzenie na to, co znajdowało się za jej plecami, jakby sam fakt, że miał oko na gangsterów przy stolikach, mógł ich powstrzymać przed zaatakowaniem go. Być może starał się unikać patrzenia prosto na Juliette.
– Jestem tutaj w poszukiwaniu wyjaśnień. Czy pani ojciec nic o tym nie wie?
Juliette prychnęła z pogardą i nienawiścią. Czy on chciał jej powiedzieć, że pięciu z Białych Kwiatów, jeden Szkarłatny oraz policjant spotkali się w porcie i rozerwali sobie gardła? To brzmiało jak wstęp do okropnego żartu pozbawionego puenty.
– Nie możemy panu pomóc – oznajmiła Juliette.
– Każda informacja może być kluczowa w ustaleniu, co się stało, panno Cai – nalegał Roma. Kiedy był zirytowany, pomiędzy jego brwiami tworzyła się niewielka bruzda przypominająca sierp księżyca. Pojawiła się i teraz. W tych śmierciach musiało chodzić o coś więcej, niż powiedział. Zwyczajna zasadzka tak by go nie wytrąciła z równowagi. – Wśród zabitych był jeden z waszych…
– Nie będziemy współpracować z Białymi Kwiatami – ucięła Juliette. Wszelkie udawane rozbawienie już dawno zniknęło z jej twarzy. – Proszę pozwolić, że wyrażę się całkowicie jasno. Niezależnie od tego, czy mój ojciec wie coś o tych ofiarach, nie będziemy dzielić się tymi informacjami z wami i nie będziemy nawiązywać żadnych kontaktów, które mogłyby stanowić przeszkodę w prowadzonych przez nas interesach. Życzę panu dobrego dnia.
Roma został jednoznacznie odprawiony, ale mimo to nie ruszył się z miejsca i wpatrywał się w Juliette z taką złością, jakby właśnie zjadł cytrynę. Ona zaś odwróciła się na pięcie i już zamierzała odejść, kiedy Roma wyszeptał z wściekłością:
– Co się z tobą stało?
Mogła udzielić wielu różnych odpowiedzi. Mogła zawrzeć w słowach całą śmiercionośną truciznę, jaka nagromadziła się w niej podczas lat nieobecności tutaj, i wypluć ją na niego. Mogła przypomnieć mu, co zrobił cztery lata temu, wbić w niego ostrze poczucia winy aż do krwi. Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, w klubie rozległ się wrzask, tłumiąc wszystkie inne dźwięki, jakby został wydany na jakiejś nieludzkiej częstotliwości.
Tancerki na scenie zamarły, muzyka umilkła w pół taktu.
– Co się dzieje? – mruknęła do siebie Juliette. Kiedy chciała to sprawdzić, Roma syknął ostro i złapał ją za łokieć.
– Juliette, nie idź tam.
Jego dotyk wstrząsnął nią jak bolesne oparzenie. Wyrwała rękę szybciej, niż gdyby naprawdę dotknęła płomienia, i spojrzała na mężczyznę oczami pełnymi furii. Nie miał prawa. Utracił prawo do tego, by udawać, że kiedykolwiek chciał ją chronić.
Juliette pomaszerowała na drugi koniec klubu, ignorując Romę, który podążył jej śladem. Odgłosy paniki stawały się coraz głośniejsze, chociaż Juliette nie mogła zrozumieć, co wywołuje taką reakcję, dopóki nie przedostała się do centrum całego zamieszania, przepchnąwszy się brutalnie przez tłum gapiów.
Zobaczyła mężczyznę, który miotał się na podłodze, drapiąc się gwałtownie po grubej szyi.
– Co on wyprawia?! – wrzasnęła Juliette i postąpiła krok do przodu. – Niech ktoś go powstrzyma!
Ale paznokcie mężczyzny zdążyły się już zagłębić w mięśniach. Nieszczęśnik szarpał swoje gardło ze zwierzęcą siłą, jakby coś tkwiło w środku, jakby coś niewidocznego dla innych pełzało pod jego skórą. Coraz głębiej i głębiej, aż zanurzył w ciele całe palce i zaczął wyszarpywać ścięgna, żyły i tętnice.
W klubie zapanowała całkowita cisza. Słychać było tylko szczątki oddechu niskiego, krępego mężczyzny, który leżał na podłodze z gardłem rozszarpanym na strzępy i dłońmi ociekającymi krwią.ROZDZIAŁ 2
Cisza przemieniła się we wrzaski, wrzaski przemieniły się w chaos, a Juliette zawinęła błyszczące rękawy, zacisnęła usta i zmarszczyła brwi.
– Panie Montagow! – powiedziała, przekrzykując zgiełk. – Powinien pan już iść.
Juliette skinęła na stojących najbliżej Szkarłatnych, żeby podeszli do niej. Posłuchali, ale z dziwnym wyrazem twarzy, który uznała niemal za obraźliwy, dopóki – dwa uderzenia serca później – nie zamrugała i nie obejrzała się przez ramię. Roma nadal tkwił za jej plecami, nie zamierzając wyjść. Wręcz przeciwnie, wyminął ją, jakby to miejsce należało do niego, przykucnął przy umierającym mężczyźnie i z niewiadomych powodów zaczął się przyglądać jego butom.
– Na litość boską – mruknęła Juliette półgłosem. Wskazała Romę dwójce Szkarłatnych. – Wyprowadźcie go.
Tylko na to czekali. Jeden z nich natychmiast brutalnie popchnął następcę bossa Białych Kwiatów, zmuszając go, żeby się podniósł z klęczek. Roma syknął, starając się uniknąć upadku na zakrwawioną podłogę.
– Powiedziałam: „wyprowadźcie go” – warknęła Juliette do podwładnego. – Dzisiaj jest Święto Środka Jesieni. Nie zachowuj się jak barbarzyńca.
– Ale, panno Cai… – bąknął jeden ze Szkarłatnych.
– Sama pani widzi – wtrącił Roma zimno, wskazując umierającego mężczyznę. Odwrócił się i zaczął się w nią wpatrywać. Zupełnie jakby w zasięgu jego wzroku nie było nikogo oprócz Juliette, jakby dwaj gangsterzy nie przyglądali mu się z wściekłością, jakby cały klub nie rozbrzmiewał panicznymi krzykami, a ludzie nie miotali się chaotycznie, omijając rosnącą kałużę krwi. – Właśnie to wydarzyło się zeszłej nocy. To nie jest pojedynczy wypadek, to szaleństwo…
Juliette westchnęła i machnęła ręką. Dwaj Szkarłatni ujęli Romę mocno pod ramiona, co sprawiło, że ten ze słyszalnym stuknięciem zacisnął zęby i przełknął dalsze słowa. Nie mógł zrobić sceny na terytorium Szkarłatnych. I tak miał szczęście, że mógł odejść bez kulki wpakowanej w plecy. Wiedział o tym. Tylko dlatego tolerował przytrzymujących go gangsterów, których zabiłby, gdyby spróbowali tego na ulicy.
– Dziękuję panu za wyrozumiałość – syknęła Juliette.
Roma bez słowa pozwolił się wywlec na zewnątrz. Juliette patrzyła za nim zmrużonymi oczami i dopiero gdy miała już pewność, że został wypchnięty za drzwi kabaretu, skoncentrowała się na tym, co miała przed sobą. Z westchnieniem zrobiła jeszcze krok i przyklękła ostrożnie przy umierającym mężczyźnie.
Przy takiej ranie nie było szans na ratunek. Nadal sączyła się z niej krew, powiększając pulsującymi falami czerwoną kałużę na podłodze. Poplamiła także z pewnością sukienkę Juliette, ale ona niemal nie zwróciła na to uwagi. Mężczyzna próbował coś powiedzieć. Juliette go nie słyszała.
– Najlepiej pani zrobi, skracając jego cierpienia.
Walter Dexter zbliżył się i spoglądał teraz przez ramię Juliette z zagadkowym wyrazem twarzy. Nie ruszył się o krok nawet wtedy, gdy kelnerki zaczęły odsuwać tłum, by jakoś odgrodzić miejsce tragedii, pokrzykując przy tym na gapiów, żeby się rozeszli. Ku irytacji Juliette, żaden ze Szkarłatnych nie spróbował odciągnąć Waltera: kupiec wyglądał jak ktoś, kto ma absolutne prawo tu być. Juliette spotkała w Ameryce wielu podobnych do niego mężczyzn. Mężczyzn, którzy uważali, że mogą iść, dokąd tylko zechcą, ponieważ świat został stworzony po to, aby traktować priorytetowo ich cywilizowaną etykietę. Ten rodzaj pewności siebie nie znał granic.
– Cisza – warknęła Juliette i nachyliła się bliżej do umierającego mężczyzny. Gdyby chciał wypowiedzieć jakieś ostatnie słowa, z pewnością zasługiwały na to, by ich wysłuchać.
– Widziałem to już wcześniej. To delirium z uzależnienia. Być może spowodowane metamfetaminą lub…
– Cisza!
Juliette wytężyła słuch, aż dotarły do niej dźwięki płynące z ust umierającego, a otaczająca ją histeria przycichła, stając się pogłosem w tle.
– Guài. Guài. Guài.
Guài?
Juliette czuła, że kręci jej się w głowie, kiedy gorączkowo poszukiwała słów przypominających to, co powtarzał mężczyzna. Jedyne, które mogłoby mieć sens…
– Potwór? – zapytała, ściskając jego ramię. – Czy to chcesz powiedzieć?
Mężczyzna znieruchomiał, a jego spojrzenie na moment stało się zaskakująco przytomne. Połykając słowa, powiedział szybko:
– Huò bù dān xíng.
Po tym jednym wdechu, wydechu i ostrzeżeniu jego oczy się zaszkliły.
Juliette machinalnie wyciągnęła rękę i zamknęła mu powieki. Zanim zdążyła się zastanowić nad słowami martwego mężczyzny, podeszła do nich Kathleen i przykryła ciało obrusem. Wystawały spod niego tylko stopy w zniszczonych butach, w które wcześniej wpatrywał się Roma.
Są nie do pary, zauważyła nagle Juliette. Jeden but był gładki i wypolerowany, nadal lśniący po wypastowaniu, drugi o wiele za mały i zupełnie innego koloru, z tkaniny przytrzymywanej cienkim kawałkiem sznurka, owiniętym wokół palców.
Dziwne.
– O co chodziło? Co on powiedział?
Walter nadal stał jej nad głową. Najwyraźniej nie rozumiał, że to właściwy moment, żeby się pożegnać. Nie obchodziło go, że Juliette patrzy przed siebie, oszołomiona, i zastanawia się, w jaki sposób Roma zaplanował swoją wizytę, żeby zbiegła się w czasie z tą śmiercią.
– Nieszczęścia przychodzą zazwyczaj jednocześnie. – Juliette przetłumaczyła słowa konającego, gdy w końcu powróciła do pełnej zgiełku rzeczywistości.
Walter Dexter popatrzył na nią z zaskoczeniem, usiłując zrozumieć, dlaczego umierający człowiek miałby powiedzieć coś tak skomplikowanego. Nie rozumiał Chińczyków i ich umiłowania do przysłów. Otworzył usta, szykując się do nowej przemowy o swojej obszernej wiedzy dotyczącej narkotyków lub złośliwego przypomnienia o ryzyku wiążącym się z kupowaniem produktów od tych, których uznawał za niegodnych zaufania, ale Juliette uniosła palec, żeby go powstrzymać. W tym momencie miała pewność, że to nie były ostatnie słowa człowieka, który zażył zbyt wiele narkotyków. To było przedśmiertne ostrzeżenie człowieka, który zobaczył coś, czego nigdy nie powinien zobaczyć.
– Proszę pozwolić, że się poprawię. Macie już własną wersję tego powiedzenia – oznajmiła. – Nieszczęścia chodzą parami.
Wysoko ponad przeciekającymi rurami i przesiąkniętymi wilgocią dywanami w domu Białych Kwiatów Alisa Montagow siedziała na drewnianej belce stropowej i opierała podbródek na kolanach, podsłuchując spotkanie, które odbywało się poniżej.
Montagowowie nie mieszkali w wielkiej, wystawnej rezydencji, na jaką mogliby sobie pozwolić dzięki swoim workom pieniędzy. Woleli pozostać w sercu miasta, być takimi, jak pokryci brudem ludzie, zbierający na ulicy śmieci. Ich kwatera z zewnątrz nie różniła się od innych kamienic stojących przy ruchliwej ulicy. W środku zaś zwyczajny układ mieszkań właściciele zamienili w labirynt połączonych schodami niezliczonych pokoi i gabinetów. A zarządzali nimi nie przy pomocy pokojówek i służących, ale dzięki przestrzeganej skrupulatnie hierarchii. Mieszkali tutaj nie tylko Montagowowie, ale też każdy Biały Kwiat, który pełnił jakąś funkcję w gangu, jednak wśród przybywających i opuszczających ten dom ludzi panował określony porządek. Lord Montagow rządził ze szczytu, zaś Roma, przynajmniej formalnie, był drugi w hierarchii, dalej role stale się zmieniały, a decydowały o tym nie więzy krwi, lecz wola szefostwa. Szkarłatny Gang z kolei cenił pochodzenie i pokrewieństwo – to, czyja rodzina miała korzenie sięgające najdalej w przeszłość, zanim kraj stoczył się z cesarskiego tronu.
Dla porównania struktura Białych Kwiatów oparta była na chaosie, charakteryzowała się ciągłymi zmianami. Sięgnięcie po władzę było możliwe dla każdego, kto tego chciał. Ci, którzy pozostawali nisko w hierarchii gangu, robili to z własnej woli. Białym Kwiatem zostawało się nie po to, żeby zdobyć władzę i bogactwa. Ludzie wiedzieli, że mogą odejść w dowolnym momencie, jeśli nie spodobają im się rozkazy wydawane przez Montagowów. Wystarczyła pięść przyciśnięta do piersi, porozumiewawcze spojrzenie i skinienie głową – to sprawiało, że rosyjscy emigranci, którzy przybywali do Szanghaju, byli gotowi zrobić wszystko, by dołączyć do Białych Kwiatów. Wszystko, aby znowu poczuć, że mają własne miejsce, które utracili, kiedy do ich drzwi zapukali bolszewicy.
Przynajmniej mężczyźni mieli taką opcję. Rosjanki, które miały pecha nie urodzić się w rodzinie Białych Kwiatów, szukały zatrudnienia jako tancerki i kochanki. Zaledwie w zeszłym tygodniu Alisa podsłuchała Brytyjkę narzekającą na stan zagrożenia w Osiedlu Międzynarodowym – na to, że rodziny rozpadają się z powodu ślicznotek przybyłych z Syberii, pozbawionych pieniędzy i mających tylko twarz, figurę i wolę przeżycia. Uchodźcy robili to, co konieczne. Kompas moralny przestawał się liczyć w obliczu głodu.
Alisa drgnęła. Mężczyźni, których podsłuchiwała, nagle zaczęli szeptać, a ta zmiana natężenia dźwięku zwróciła jej uwagę na odbywające się w dole spotkanie.
– Frakcje polityczne pozwalają sobie na zbyt wiele kąśliwych uwag – mruknął ponury głos. – Jest prawie pewne, że za szaleństwem stoją politycy, ale w tym momencie trudno powiedzieć, czy odpowiedzialność ponosi Kuomintang, czy komuniści. Wiele źródeł wskazuje na Zhang Gutaia, ale… cóż, trudno mi w to uwierzyć.
Inny głos uzupełnił kwaśno:
– Zhang Gutai jest tak nieudolnym sekretarzem generalnym Partii Komunistycznej, że wydrukował na jednym z plakatów złą datę wiecu.
Alisa widziała trzech mężczyzn siedzących naprzeciwko jej ojca poprzez cienką siateczkę zastępującą sufit. Nie mogła przyjrzeć się ich twarzom, nie ryzykując upadku z belki, ale zdradzał ich akcent, z jakim mówili po rosyjsku. Chińscy szpiedzy.
– Co wiemy o ich metodach? Jak rozprzestrzenia się to szaleństwo?
To głos jej ojca, powolne słowa doskonale odróżnialne jak gwoździe drapiące tablicę. Lord Montagow mówił w tak władczy sposób, że wydawało się grzechem nie poświęcać mu pełnej uwagi.
Jeden z Chińczyków odchrząknął i zaczął gwałtownie wycierać dłonie o koszulę. Alisa wychyliła się i przyjrzała mu się poprzez siatkę, żeby mieć pewność, że dobrze interpretuje ten ruch.
– Potwór.
Dziewczyna omal nie spadła na ziemię. Chwyciła się belki w ostatniej chwili, żeby złapać równowagę, i odetchnęła z ulgą.
– Słucham?
– Nie udało nam się potwierdzić niczego w kwestii źródła szaleństwa poza jedną rzeczą – powiedział trzeci i ostatni z mężczyzn. – Jest powiązane z pojawieniami się potwora. Widziałem go. Widziałem srebrne oczy w rzece Huangpu, mrugające jak żaden człowiek nie…
– Wystarczy, dosyć! – przerwał lord Montagow. Mówił szorstko, wyraźnie poirytowany kierunkiem, w jakim zmierzała ta rozmowa. – Nie interesują mnie bzdury o jakimś wyimaginowanym potworze. Jeśli to wszystko, czekam na dalsze wieści na następnym spotkaniu.
Alisa zmarszczyła brwi i przesunęła się po belce, żeby towarzyszyć wychodzącym mężczyznom. Miała już dwanaście lat, ale była bardzo drobna i potrafiła przemykać w cieniu jak małe zwierzątko. Kiedy na dole zamknęły się drzwi, zaczęła przeskakiwać z belki na belkę, aż w końcu zaległa płasko, dokładnie nad głowami mężczyzn.
– Wydawał się przestraszony – powiedział cicho jeden z nich.
Mężczyzna pośrodku uciszył go, ale te słowa już wyrwały się na świat jak ostre strzały, wypuszczone bez żadnego celu, po to tylko, żeby niszczyć. Mężczyźni owinęli się ciasno płaszczami i opuścili pełen dusznego chaosu dom Montagowów.
Alisa pozostała w swojej kryjówce pod stropem.
Strach. Nie przypuszczała, że jej ojciec jest jeszcze zdolny do takiego uczucia. Strach był czymś, co należało do ludzi bez pistoletów. Strach był zarezerwowany dla osób takich jak Alisa, małych, delikatnych i wiecznie oglądających się przez ramię.
Jeśli lord Montagow czuł się przestraszony, to oznaczało to, że czasy się zmieniają.
Alisa zeskoczyła z belki i popędziła przed siebie.