Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

This Poison Heart. Zatrute serce - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,99

This Poison Heart. Zatrute serce - ebook

Przeczytaj inspirowaną mitologią grecką opowieść o współczesnych czarownicach!

Briseis ma niezwykłą moc. Odkąd pamięta, może ożywiać zasuszone kwiaty i wpływać na wzrost roślin. Jednak taka moc – jak sama natura – jest trudna do okiełznania i bywa niebezpieczna. Dlatego dziewczyna musi ukrywać swój dar. To się zmienia, gdy Bri otrzymuje w spadku tajemniczy dom, którego historia splata się z losami jej rodziny. W posiadłości odkrywa ołtarz poświęcony starożytnej bogini i ogród porośnięty najbardziej śmiercionośnymi roślinami na ziemi. Zagłębiając się w przeszłość, Bri dowiaduje się, że od pokoleń w rękach jej rodziny spoczywa niezwykła moc, której źródło znajduje się w samym sercu trującego ogrodu. Bri będzie musiała stanąć twarzą w twarz z ciemnością i zawalczyć o swoje dziedzictwo…

KALYNN BAYRON

to wielokrotnie nagradzana autorka powieści dla młodzieży. Z wykształcenia jest wokalistką, a prywatnie miłośniczką teatru muzycznego. Kiedy nie pisze, ogląda straszne filmy, słucha Elli Fitzgerald i spędza czas z dziećmi.

Historia Briseis jest jak tajemniczy ogród, który odkrywamy kawałek po kawałku. Magiczna, wyjątkowa i ze świetnymi motywami: od mitologii greckiej po uświadamianie sobie, kim tak naprawdę się jest. Oczarowuje już od pierwszych stron.

Patrycja Puzik, @

„This Poison Heart” jest książką, która nie tylko wciąga – ona hipnotyzuje! To opowieść o prawdziwej sile i odwadze, pełna tajemnic sięgających dalekiej przeszłości. Piękna i porywająca historia, w której to dziewczyny tworzą swoją własną legendę.

Natalia Angier, @natka_bookish_life

Twórczość Kalynn Bayron to czysta magia. Autorka zatrzymała mnie w fotelu na wiele godzin – nie mogłam odłożyć „Zatrutego serca”, dopóki nie przeczytałam ostatniej strony – i wcale nie potrzebowała do tego zaczarowanego bluszczu.

Eli Paczkowska, @

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-718-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Białe róże. Rodzaj: _róża_. Rodzina: _różowate_. Nazwa potoczna: „Evening Star”.

Pan Hughes w każdy weekend, bez względu na pogodę, zanosił tuzin takich róż na grób swojej żony. Nie obchodziły go ani ich rodzaj, ani rodzina, ważne było jedynie to, by w każdą sobotę czekało na niego dwanaście róż, owiniętych brązowym papierem i związanych sznurkiem. Moja Mama miała go zaraz poinformować, że zamówienie nie dotarło poprzedniego wieczoru zgodnie z planem – wioząca je ciężarówka dachowała na odcinku autostrady pomiędzy Brook­lynem a Queens. Kierowcy nic się nie stało, jednak przeznaczona dla nas partia Evening Star rozsypała się na sześciu pasach drogi.

– Robercie, bardzo mi przykro – powiedziała Mama, gdy pan Hughes, ubrany w odświętny strój, wszedł do sklepu. – Zdarzył się wypadek i nie dotarła do nas dostawa. Spodziewamy się kolejnej w najbliższych dniach.

Pan Hughes chwycił się za klapy świeżo wyprasowanej granatowej marynarki, a jego dolna warga zaczęła drżeć, więc na moment zakrył usta dłonią i westchnął. Sprawiał wrażenie, jakby miał zapaść się w sobie. Żałoba była trudna. Mogła mieć na człowieka taki wpływ.

– Mamy piękne piwonie – poinformowała Mama. – Odmiana Ann Cousins. Są cudne, Robercie. Mogę je dla ciebie za moment przygotować.

Poprawiłam okulary i przyjrzałam się aranżacji, nad którą właśnie pracowałam.

Pan Hughes zmarszczył czoło.

– Sam nie wiem, Thandie. Białe róże uwielbiała najbardziej.

Mama położyła dłoń na dłoni pana Hughesa po tym, jak otarł łzy chusteczką. Na ladzie z tyłu mieliśmy jedną białą różę, pozostałość po bukiecie ślubnym, który przygotowałam wczoraj. Spojrzałam na swoje dłonie, zacisnęłam je w pięść i rozluźniłam. Chciałam pomóc. Ale nie mogłam, to było zbyt niebezpieczne.

– Tak bardzo za nią tęsknię – powiedział pan Hughes, a w jego słowach pobrzmiewał smutek.

– Ludzie, których kochamy, nigdy nie znikają z naszego życia całkowicie – powiedziała Mama. – Postaraj się o tym pamiętać. Wiem, że jest ci ciężko. Ma się wrażenie, że świat powinien przestać się kręcić, ale to tak nie działa. Musimy znaleźć sposób, by się pozbierać.

Mama zawsze wiedziała, co powiedzieć. Pan Hughes i jego żona przychodzili do naszego sklepu razem. Teraz pojawiał się sam, a mnie serce pękało na ten widok. Bukiet na stoliku przede mną zaczął więdnąć.

– Proszę poczekać, panie Hughes – powiedziałam.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Popatrzyłam na Mamę o sekundę dłużej, niż było to konieczne. Na jej twarzy malowało się zaniepokojenie.

Wyjęłam różę z wazonu i pobiegłam krótkim korytarzem w stronę tylnego wyjścia. Właściciel lokalu miał czelność nazywać kawałek ziemi o wymiarach dwa i pół na trzy metry ogródkiem i to tu właśnie trzymałyśmy większe rośliny, które nie mieściły się w kwiaciarni. Postawiłyśmy tu niedawną dostawę niepokalanków, które stały ściśnięte i zaczynały rozchylać swoje szpiczaste kwiatostany w wilgotnym żarze lata.

Ręce mi się trzęsły, kiedy uklękłam i oberwałam aksamitne płatki róży, aż do słupka, gniazda nasiennego kwiatu. Dowolna część rośliny wystarczyłaby do odtworzenia drugiej takiej samej, jednak słupek znacznie ułatwiał sprawę. Znajome mrowienie przesunęło się wzdłuż mojej ręki. Najpierw poczułam je na ramieniu, następnie spłynęło w stronę łokcia, a później przedramienia. Zerknęłam na niedawno zamontowane z tyłu ogrodzenie z drewnianych sztachet. Przypominało, co może się stać, jeśli choć na ułamek sekundy stracę kontrolę.

Wykopałam w ziemi mały dołek i włożyłam do niego słupek. Przykryłam go ziemią i położyłam w tym miejscu dłoń, zagłębiając palce w glebie, a potem zamknęłam oczy.

Po prostu oddychaj.

Mrowienie sięgnęło koniuszków moich palców, poczułam ciepło i dziwną otuchę. Zalała mnie fala wyczekiwania, gdy mocne, zielone łodygi wyrosły z ziemi i natychmiast wypuściły kilka mniejszych odgałęzień. Utorowały sobie drogę między moimi rozpostartymi palcami. Poczułam pot na plecach i czole. Zacisnęłam zęby tak mocno, że poczułam ból w skroniach. Nowe łodygi skierowały się w stronę słońca, były coraz grubsze, wyrastały z nich kolce, ale nie na tyle długie, by ukłuć mnie w palce. Z pąków pomiędzy młodymi, szmaragdowozielonymi listkami rozwinęły się białe jak śnieg kwiaty. Na sekundę przed rozwinięciem się płatków odsunęłam dłonie i przycisnęłam je do piersi. Poczułam zawroty głowy. Na skraju pola widzenia tańczyły kulis­te światła, a ja zrobiłam wdech i napełniłam płuca lepkim letnim powietrzem, po czym je wypuściłam. Serce wróciło do swojego zwykłego rytmu.

Na nowych łodyżkach pojawiło się sześć białych róż. Rozejrzałam się po ogrodzie. Niepokalanki wypuściły nowe korzenie, niczym macki, które rozsadziły plastikowe doniczki. Wyraziste fioletowe kwiaty pochyliły się w moją stronę. Nie mogłam ryzykować hodowania kolejnych róż, by dać panu Hughesowi cały upragniony tuzin. Te będą musiały mu wystarczyć.

Wyjęłam z kieszeni fartucha sekator, obcięłam kwiaty i pośpiesznie wróciłam do sklepu. Kiedy podałam je Mamie, pan Hughes się rozpromienił.

– Najpierw mówicie, że nie macie białych róż, a później Briseis przynosi najpiękniejsze kwiaty, jakie kiedykolwiek widziałem – powiedział z radością.

– Trzymałam je specjalnie dla pana – wyjaśniłam. Tylko sześć sztuk. Mam nadzieję, że to wystarczy.

Uśmiech na jego twarzy sprawił, że moje kłamstewko wydało się uzasadnione.

– Są idealne – odpowiedział.

Mama uśmiechnęła się do mnie krzywo.

– Zapakuję je.

Owinęła róże w bibułę koloru kości słoniowej i brązowy papier, następnie z dużej szpuli leżącej na ladzie oderwała kawałek białej juty, owinęła go trzy razy wokół łodyg i zawiązała na supeł.

– Angie i ja będziemy tutaj, gdybyś czegoś potrzebował – powiedziała, podając mu kwiaty. – Dzwoń śmiało.

– Nie chciałbym przeszkadzać.

– Proszę, nie mów tak – sprzeciwiła się stanowczo Mama. – Nie przeszkadzasz, nigdy. Czy to jasne?

Pokiwał głową i otarł łzy.

– Podziękuj Mo za wczorajszą kolację. Jestem waszym dłużnikiem.

– Przekażę jej – odpowiedziała Mama. – I nie jesteś nam nic winien, może z wyjątkiem kawałka słynnego placka z brzoskwiniami.

Pan Hughes się roześmiał, a jego oczy były nadal mokre od łez.

– Nie ma sprawy. Przygotuję go od podstaw, z przepisu mojej babki. Nic na świecie nie może się z nim równać.

Był rozpromieniony. Mama wyszła zza lady i objęła go.

Nachyliłam się nad swoją aranżacją florystyczną i wzięłam głęboki wdech. Tym razem byłam w stanie pomóc, jednak takie zachowanie nie mogło mi wejść w nawyk. Poprzednim razem, kiedy wykorzystałam swoje zdolności w pełni, byłam świeżo po kłótni z Mamą. Nawet nie pamiętam, czego dotyczyła, ale moja skłonność do nadmiernego dramatyzowania wzbudziła we mnie gniew i dla rozrywki postanowiłam wyhodować rumianek. Przyniosłam garść herbaty ziołowej i rozrzuciłam ją na ziemi.

Jednak później przesadziłam. Sprawiłam, że wyrosło kilkadziesiąt rumianków przypominających stokrotki, ale też rozrosły się korzenie klonu pospolitego sąsiadów, które przebiły powierzchnię ziemi, elementy małej architektury i zrobi­ły dziurę w ogrodzeniu. Mo wyjaśniła właścicielowi działki, że czasami drzewa rosną tak gwałtownie, podobnie jak dzieci w okresie dojrzewania, i jakimś cudem ten kretyn w to uwierzył.

Pomogłam Mo załatać ogrodzenie, jednak za każdym razem, gdy widziałam nowe, jasne sztachety, czułam ukłucie wstydu.

Kwiaty w bukiecie skierowały swoje delikatne płatki w moją stronę. Zawsze kiedy byłam smutna, przestraszona albo szczęśliwa, dostrzegały to i odpowiednio reagowały. Żal i smutek powodowały więdnięcie, szczęście – ożywienie, a strach i złość – atak.

Hodowałam rośliny w plastikowych pojemnikach po mleku i pustych słoikach już jako mała dziewczynka. Mama mówiła, że nawet kiedy byłam brzdącem, miałam wyjątkową rękę do roślin. O tym, jak wyjątkową, przekonała się, kiedy zostawiła mnie na oszklonej werandzie domu babci, gdy miałam trzy lata. Poszła po torebkę, a kiedy wróciła, byłam opleciona jaskrawozielonymi pędami filodendronu o aksamitnych liściach – roślina ta była martwa i uschnięta, gdy Mama opuszczała pomieszczenie.

Od tamtej chwili Mama i Mo przeprowadzały na mnie drobne testy. Zostawiały mnie w pobliżu uschniętej rośliny, a ta, jeśli zwróciłam na nią uwagę, ożywała i wypuszczała nowe pędy. Gdy byłam starsza, przynosiły mi nasiona, które sadziłam, i w ciągu kilku minut byłam w stanie sprawić, że rozkwitały. Nie wiedziały, w jaki sposób ani dlaczego potrafiłam to zrobić, jednak akceptowały tę moją zdolność, pielęg­nowały ją i pozwalały jej się rozwijać, podobnie jak roślinom – aż do momentu, gdy miałam dwanaście lat.

Wówczas wszystko się zmieniło. Coraz trudniej było mi kontrolować moją moc. Gdziekolwiek poszłam, znajdujące się tam rośliny zachowywały się, jakby włączył się alarm informujący je o mojej obecności. Rośliny pragnęły mojej uwagi, a ja, jeśli mam być szczera, chciałam je nią obdarzyć.

Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał, oznajmiając, że pan Hughes wyszedł, a ja wróciłam do pracy nad aranżacją, która miała zostać odebrana za niecałą godzinę. Przycięłam kilka gałązek gipsówki i ułożyłam je w wysokim wazonie obok wiązek fuksji, lagerstremii, dziurawca i pudroworóżowych róż. Przesunęłam palcami po kwiatach tych ostatnich, by je ożywić.

Mama włączyła przenośny głośnik i zaczęła kiwać głową w rytm piosenki Faith Evans.

– Wygląda świetnie – pochwaliła, przyglądając się stojącemu przede mną bukietowi. – Piękne kolory.

– Dziękuję. Pracuję nad nim od wczoraj. Za chwilę powinnam skończyć.

Podeszła do mnie i objęła mnie ramieniem.

– Dziękuję, że pomogłaś Panu Hughesowi. Te kwiaty wiele dla niego znaczą, ale… – spojrzała w stronę korytarza i tylnego wyjścia – musisz być naprawdę ostrożna.

– Wiem – odparłam, widząc zmartwienie w jej oczach. – Byłam ostrożna. Wyhodowałam sześć róż z jednego słupka.

– Naprawdę? – Mama ściszyła głos i mocniej się nachyliła, choć poza nami w kwiaciarni nie było nikogo. – To nowy rekord, prawda?

Skinęłam głową. Mamę zawsze fascynowały umiejętności, jednak ostrożność nieco hamowała zaciekawienie. Trudno się dziwić.

Przyjrzała mi się.

– Jak się czujesz? Masz zawroty głowy?

Potwierdziłam. Na jej twarzy odmalował się niepokój.

– Czy mam dziś coś jeszcze zrobić? – zapytałam, celowo unikając kontaktu wzrokowego.

– Nie, ale jest coś, czym powinnaś się zająć, gdy skończysz ten bukiet. – Pogłaskała mnie po policzku. – Spróbuj trochę odpocząć. Kochanie, zaczęły się wakacje. Wiem, jak trudny był dla ciebie ostatni rok.

Uniosłam brwi w udawanym zdziwieniu.

Mama zmrużyła oczy.

– Racja. „Trudny” to w tym przypadku eufemizm stulecia.

W ubiegłym roku szkolnym ciągle testowano moje zdolności aktorskie. Wcale nie dlatego, że chciałam występować w przedstawieniach, ale dlatego, że rośliny doniczkowe ustawio­ne w rzędzie na parapecie przez nauczycielkę angielskiego wypuściły korzenie równe mojemu wzrostowi, a drzewa na dziedzińcu nachylały swoje gałęzie w stronę przypisanego mi miejsca w sali do przyrody – i wszyscy to dostrzegli. Musiałam udawać, że jestem zaskoczona, że mnie też wydaje się to dziwne. Musiałam głośno się zastanawiać nad przyczyną takiego stanu rzeczy. Być może to z powodu substancji chemicznych przenikających do gruntu po jakimś wycieku substancji trujących. Być może wszystkie te hormony, którymi nasz rząd pozwala faszerować jedzenie, przedostały się z resztek ze stołówki do ziemi i sprawiły, że drzewa rosną w tak dziwny i niespotykany sposób. Takie wyjaśnienia nie miały sensu, jednak niektóre osoby je podchwyciły i w rezultacie musiałam chodzić na protesty, na których domagano się sprawdzenia czystości gleby wokół szkoły, jak gdybym nie zmyśliła tego wszystkiego, żeby nikt mnie nie zdemaskował. Gdyby ktoś uważniej przyglądał się sprawie, odkryłby, że w każdej szkole, do której uczęszczałam, doszło do podobnego „skażenia”.

– Cieszę się, gdy jesteś tu, w kwiaciarni – powiedziała Mama. – Naprawdę. Ale nie czuj się zobowiązana, by tu zostać.

– Uwielbiam tu pracować – zapewniłam. – Dobrze o tym wiesz.

– Chcę, żebyś tego lata trochę się rozerwała. Poradzimy sobie.

– Ale ja mogę wam pomóc. Wiesz, o czym mówię.

Mama pokręciła głową. Obie mamy lubiły udawać, że nie mają nic przeciwko temu, bym obijała się w wakacje, jednak, prawdę mówiąc, potrzebowały pomocy. Miały sporo zamówień, przez cały czas przychodzili też klienci z ulicy, jednak choć przychody były raczej stałe, to rosnący czynsz zjadał coraz większą ich część. Nie stać ich było na zatrudnienie kolejnego pracownika, więc zaoferowałam pomoc.

Znów zadzwonił dzwonek i do kwiaciarni weszła Mo, niosąc plastikowy pojemnik z rogalikami na trzech kubkach kawy ustawionych w mało stabilnej papierowej tacce. Podbiegłam do niej i zabrałam kawę, zanim zdążyła się wylać.

– Niezły refleks – powiedziała Mo. Pocałowała mnie w czoło i postawiła jedzenie na ladzie.

– Duży dziś ruch – powiedziała Mama. – Ktoś przed chwilą dzwonił i pytał o podstawową obsługę ślubu. Chcieli wiedzieć, czy zdążymy na piątek.

– Zdążymy. – Mo złożyła dłonie i odwróciła się w moją stronę. – Pracujesz dzisiaj, kochanie?

– Tak.

– Nie – odparła Mo. Złapała mnie za rękę i wyciągnęła zza lady, wiodąc w stronę drzwi. Rozwiązała paski mojego fartucha i zdjęła go, po czym rzuciła Mamie. – Kocham cię, ale musisz stąd pójść i zachowywać się trochę jak nastolatka.

– Czyli jak? – zapytałam.

– Nie wiem – zwróciła się do Mamy. – Jak teraz dzieciaki spędzają czas?

– Nie pytaj mnie w taki sposób, jakbym była stara – powiedziała. – Lubią oglądać Netfliksa i się ciupciać, prawda?

– Wychodzę. – Zabrałam kubek z kawą i dwa croissanty. – Proszę, nie mów nigdy więcej o oglądaniu Netfliksa.

– O, lubią jeszcze nagrywać filmiki na TikToka, takie, na których tańczą – przypomniała sobie Mo. – Jak to się nazy­wa? The Renegade? – wykonała kilka dziwnych ruchów ręką, po czym złapała się za ramię, sycząc z bólu. – Potrafię tak zatańczyć, ale moje więzadła są tak…

– Mo, nie zdołam tego odzobaczyć – powiedziałam. – Dzięki.

– Nie ma za co, kochana. – Uśmiechnęła się szeroko.

Kiedy Mama i Mo zaśmiewały się do łez, ja zamknęłam za sobą drzwi kwiaciarni i poszłam na trzecie piętro w tym samym budynku.

Mama kupiła w IKE­-i niemal wszystkie meble, które znajdowały się w naszym mieszkaniu. Mo ich nienawidziła, ponieważ – choć wykonanie było solidne, to złożenie ich wymagało pokładów cierpliwości, jakimi żadna z nich nie dysponowała. Mimo to Mama obsesyjnie usiłowała sprawić, by nasze mieszkanie wydawało się większe, niż rzeczywiście było, co trudno osiągnąć na powierzchni niespełna osiemdziesięciu metrów kwadratowych.

Poprawiłam niepasujące do siebie poduszki na sofie i posegregowałam na stole stertę nieotwartej poczty, po czym przeszłam do swojego pokoju. Kiedy otwierałam drzwi, ciepłe, wilgotne powietrze uderzyło mnie w twarz, przez co zaparowały mi okulary. Klimatyzację włączałyśmy tylko wtedy, gdy było to potrzebne, a Mama przykleiła do włącznika karteczkę z napisem: „Masz kasę na klimę?”. Nie miałam, więc temperatura utrzymywała się na męczącym poziomie dwudziestu sześciu stopni. Przyklejone do ścian plakaty i afisze miały zawinięte krawędzie. Wszystko było zawsze wilgotne. Jedynym plusem było to, że takie tropikalne warunki służyły moim roślinom.

Kwiaty stojące pod oknem zwróciły się w moją stronę. Dzwoneczki otworzyły się jak małe gramofony, a krzew gipsówki, który zajmował cały kąt pokoju, sprawiał wrażenie, że oddycha. Aksamitki i lwie paszcze odwróciły się do mnie. Były ciche. Ciche rośliny mogą się w moim towarzystwie wyprostować, ale nie wyrywały się z korzeniami ani nie niszczyły płotów, by być bliżej mnie. Nie zmieniały swoich barw na żywsze, gdy pojawiałam się w pobliżu.

Klapnęłam na łóżko. Bluszcz, który wyhodowałam pod oknem, wił się w moją stronę po podłodze, a następnie wspiął się po słupku łóżka z baldachimem, wypuszczając nowe liście i zakręcone wąsy, by się do mnie dostać. Bluszcz nie był cichą rośliną. Był aktywny i głośny. Mogłam go trzymać jedynie w swoim pokoju, tam, gdzie nikt poza mną i moi­mi mamami nie mógł go dostrzec.

Przez cały czas byłam spięta, nieustannie musiałam się pilnować i uważać, by nie sprowokować reakcji dębu czerwo­nego albo paproci w doniczkach, co było wyczerpujące. Działało tylko ignorowanie roślin – a czasem nawet i to nie przynosiło takich skutków, jakich się spodziewałam. Najgorsze było to, że ignorowanie ich wydawało mi się czymś złym, jakbym odmawiała sobie czegoś, co było w takim samym stopniu częścią mnie jak kolor moich oczu czy skręt włosów. Dopiero w swoim ciasnym pokoju mogłam się zrelaksować, a poczucie ulgi, jakie mi wtedy towarzyszyło, było jedną z tych rzeczy, których wprost nie mogłam się doczekać.

Promienie słońca wpadały przez okno, wyświetlając na drewnianej podłodze duży jasny prostokąt. Delikatne światło nasycało pokój. Pozwoliłam, by bluszcz owinął się wokół koniuszków moich palców, a później wyżej, aż do ramienia. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego rośliny wolały mnie od światła, choć sięganie do niego leżało w ich naturze. Mo powiedziała kiedyś, że dzieje się tak, dlatego że ja jestem światłem. Była w pewnym sensie sentymentalna i kochałam ją za to, jednak sądziłam, że przyczyna może być inna, że mogłam jeszcze jej nie być w stanie zrozumieć – i właśnie dlatego zapisałam się na letni kurs botaniki w City College.

Kiedy poszłam do gimnazjum, mama podarowała mi książkę o botanice. Pomyślała, że jeśli zostanę naukowczynią, będę mogła się dowiedzieć, skąd się wzięła moja moc i do czego dokładnie służy. Gdy pierwszy raz o tym wspomniała, spodobał mi się jej pomysł, jednak kiedy robiłam się starsza, ważniejsze niż „jak” było dla mnie pytanie „dla­czego”. Nie miałam pewności, że odpowiedzi, których potrzebowałam, można było znaleźć w podręcznikach, jednak nie przychodził mi do głowy żaden inny sposób.

Otworzyłam laptopa i zalogowałam się na stronie szkoły, żeby sprawdzić pocztę. W skrzynce czekała na mnie nowa wiadomość od opiekunki. W czasie roku szkolnego dostawałam od niej dwa rodzaje informacji: przypomnienia, że powinnam się bardziej postarać i poprawić oceny, jeśli chcę skończyć szkołę w pierwszym terminie, albo pochwały za dosko­nałą pracę na zajęciach z przyrody i sugestie, by z taką samą werwą pracować na innych lekcjach. Ale ponieważ zaczęły się wakacje, ta wiadomość musiała dotyczyć kursu botaniki. Serce szybciej mi zabiło.

Witaj Briseis,

mam nadzieję, że świetnie się bawisz tego lata. Otrzymałam Twoje podanie o przyjęcie na kurs „Wprowadzenie do botaniki” w City College, ale niestety wymagana jest średnia ocen co najmniej 3.0. To kurs na poziomie uniwersyteckim. Twoja średnia na koniec semestru wyniosła 2.70, więc niestety się nie zakwalifikowałaś. Ponieważ jesteś doskonała z przyrody, postarajmy się podnieść Twoją średnią, żebyś mogła wziąć udział w tym kursie w późniejszym terminie. Nie poddawaj się, Briseis. Postaraj się. W klasie maturalnej fantastycznie sobie poradzisz.

Pozdrawiam
Cassandra Rodriguez
Doradczyni Akademicka
Liceum Millennium Brooklyn

Zamknęłam laptopa i odsunęłam go od siebie, z trudem powstrzymując łzy. Gipsówka się napuszyła, lwie paszcze odwróciły, a bluszcz zacisnął się wokół metalowej ramy łóżka z taką siłą, że ta aż zajęczała z bólu. Wzięłam głęboki oddech i rośliny się uspokoiły.

W ubiegłym roku szkolnym wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Doskonałe wyniki z przyrody i warsztatów botanicznych nie ocaliły mnie przed wuefem. Próbowałam prze­konać Mamę i Mo, że bieganie wokół boiska i gra w badmintona były dla mnie rodzajem tortury, a mimo to musiałam się przebierać i przebywać w pobliżu kolesi, którzy uznawali, że używanie antyperspirantów nie jest konieczne. Jednak wuef był najmniejszym z problemów. Towarzyszył mi ciągły strach, że ktoś odkryje moje zdolności – albo, co gorsza, że stracę nad nimi kontrolę i komuś stanie się krzywda.

Zerknęłam na swoje biurko, które tak naprawdę było drewnianą półką ustawioną na plastikowych skrzynkach znalezionych przez Mo w antykwariacie. Stał na nim mikroskop, leżały moje dzienniki badawcze, notatniki, kolorowe karteczki wystawały spomiędzy ich kartek. Na blacie znajdowała się otwarta książka do botaniki, którą dostałam od mamy. Była już zniszczona, miała pozaginane rogi, duże fragmenty podkreślone lub zaznaczone flamastrem. Nie chciałam się zawodowo zajmować nauką. Pragnęłam tylko lepiej zrozumieć samą siebie, a pewna rzecz, na którą natrafiłam podczas swoich badań, zrobiła na mnie ogromne wrażenie – aż przeszły mnie ciarki.

Pod koniec książki znajdowała się część zatytułowana _Trucizny_, skupiająca się na roślinach trujących. Wzbudziła ona moją ciekawość i sprawiła, że poczułam dziwne sensacje w żołądku – mieszaninę strachu i ekscytacji.

Kiedy miałam osiem lat, Tabitha Douglass skłoniła mnie do zjedzenia pięciu jaskrawoczerwonych owoców z niskiego drzewa rosnącego za naszą szkołą podstawową. Owoce były kwaśne, barwiły na czerwono moje usta i język, ale zjadłam je. Dokładnie pięć sztuk. Tabitha zjadła sześć, bo chciała być ode mnie lepsza. Kiedy nauczycielka przyszła, by zaprowadzić nas do klasy, Tabitha leżała zwinięta w kłębek, krzyczała z bólu, rzygała jak kot. Zawieziono nas do szpitala. Mama wpadła na oddział ratunkowy, jakby ktoś jej powiedział, że zaraz umrę, zawodziła i płakała. Towarzyszyła jej Mo. Ja jednak czułam się dobrze. Nie miałam skurczów żołądka, nie bolała mnie głowa, moje serce biło regularnie. Tabitha miała biegunkę przez tydzień i nie była w stanie jeść niczego poza zupą albo galaretką.

Lekarz uznał, że nie zjadłam tyle owoców, co Tabitha. Teoretycznie miał rację. Zjadłam dokładnie o jedną sztukę mniej. Jednak powinnam była mieć takie same objawy. Powinnam była cokolwiek poczuć.

Ta sytuacja utkwiła mi w pamięci. Wracałam do niej za każdym razem, gdy dotykałam rośliny choćby lekko trującej: ambrozji, sumaka jadowitego, bieluni dziędzierzawej. Wszystkie sprawiały, że czułam się, jakbym włożyła dłoń pod zimną bieżącą wodę, i doznałam podobnego wrażenia chłodu promieniującego z mojego żołądka tego dnia, gdy w drugiej klasie zjadłam te owoce cisu. Jeszcze nie zbadałam wszystkich aspektów moich dziwnych zdolności, jednak zawsze miałam tę konkretną gdzieś z tyłu głowy.

Kiedy to wspomnienie wirowało w moich myślach, poczułam falę ekscytacji. To była druga rzecz, na którą czekałam tego lata – wyhodowanie bardzo konkretnej, bardzo trującej rośliny. Wzięłam torbę, zeszłam do kwiaciarni i zajrzałam do środka.

– Idę do parku – powiedziałam.

Na twarzy Mamy malowało się napięcie.

– Do parku?

Wybrzmiewająca w jej głosie obawa była zbyt subtelna, by ktoś poza mną ją usłyszał. Dla mojej matki przebywanie w tak pełnym zieleni miejscu jak park, na otwartej przestrze­ni, z drzewami, kwiatami było zbyt wielką pokusą albo zagro­żeniem. Martwiła się, że jeśli przekroczę granicę, zrobię coś, czego nie da się zignorować lub naprawić. Mo nie była przekonana, że muszę przez cały czas być aż tak ostrożna. Spierały się o to z Mamą. Obie pragnęły mojego bezpieczeństwa, jednak zawsze towarzyszył im lęk – o to, co się może zdarzyć, jak wielka jest moja moc czy gdzie leży jej źródło. Nie potrafiły odpowiedzieć na te pytania, ja również nie znałam odpowiedzi. Jeszcze nie znałam.

– Wzięłaś telefon? – zapytała Mo zajęta owijaniem tuzina tulipanów papuzich w złoty celofan.

– Tak – odparłam.

– W takim razie widzimy się na kolacji.ROZDZIAŁ 2

Stałam przy pomniku markiza de La Fayette’a przed Prospect Parkiem i zbierałam się na odwagę, by wejść. Mężczyzna w kapeluszu safari ustawił dzieci przed pomnikiem i robił im zdjęcia, do których pozowały z uśmiechem. Turyści kręcili się przy wejściu, robili selfie, byli irytujący i zupełnie nieświadomi tego, z jakim niebezpieczeństwem wiązało się przebywanie w pobliżu mnie. Wpatrywałam się w swoje trampki i wyłożoną cegłami ścieżkę, na której stałam.

Skup się. Nie wychylaj się. Idź prosto do Jaru.

Obeszłam pomnik de La Fayette’a i weszłam do parku. Trawa przypominała szeroki zielony dywan, upstrzony boiskami do softballa i kępami drzew. Obrałam drogę przecinającą Długą Łąkę, teren zielony, na którym najwięcej się działo. Potrafiłam zrozumieć, dlaczego ludzie ćwiczyli jogę, biegali czy obserwowali ptaki w parku, jednak musiałam pokręcić głową na widok grupy rodziców zaopatrzonych w transparenty wymalowane na kawałkach kartonów, gotowych przepędzić sprzedawców lodów, by ich dzieci nie były wodzone na pokuszenie smakołykami na bazie nabiału.

Zatrzymałam się na skraju lasu po drugiej stronie łąki, w miejscu, w którym zaczynał się Jar. Był to jedyny las na Brooklynie i jedyne miejsce na tyle odosobnione, by móc przetestować kilka bardziej niebezpiecznych teorii na temat mojej mocy.

Weszłam na główny szlak i ruszyłam przed siebie. Cel mojej wyprawy nie znajdował się przy głównej ścieżce, więc gdy się do niego zbliżałam, moje serce biło coraz szybciej.

Opanuj się.

Drzewa rosnące po obu stronach ścieżki trzęsły się, jak gdyby ktoś wybudził je z głębokiego snu. Ich gęste, liściaste korony splotły się wysoko ponad moją głową. Zignorowałam skrzypienia gałęzi wyciągających się w moją stronę.

Idąc z pochyloną głową, gwałtownie skręciłam w lewo i zeszłam z oznakowanego szlaku przez gęstą kępę orlicy, w którą nikt poza mną nie miał zamiaru wchodzić.

Kiedy dotarłam do celu, drzewo, przed którym stanęłam, wydawało się tak samo zwyczajne jak poprzednim razem, gdy tu byłam. Olbrzymi wiąz wyglądał identycznie z kilkunastoma rosnącymi w pobliżu i o to właśnie chodziło. Nie chciałam, żeby ktokolwiek natknął się na to, co tu ukrywałam. Ani pozbawione dostępu do lodów dzieciaki szukające słodyczy, ani psy spuszczone ze smyczy. Nikt ani nic nie zasługiwało na bolesną śmierć, na jaką skazałby świadków mój sekret. Nie powinnam w ogóle hodować tej rośliny. Wyjście do parku było ryzykowne, jednak nie mogłam trzymać jej w domu, gdzie Mama i Mo zorientowałyby się, z czym mają do czynienia, i kazałyby mi się jej pozbyć. Zacienione, puste, nieoznakowane szlaki Jaru były jedynym wyjściem.

Uklękłam u podstawy pnia tego nijakiego wiązu, oddalonego od głównego szlaku, odgrodzonego wystarczającą ilością poszycia leśnego, by zniechęcić nawet najbardziej ciekawskiego wędrowca do podejścia bliżej, i rozdzieliłam kępę wysokich traw, odsłaniając mały krzew upstrzony białymi kwiatkami przypominającymi parasole. Wyglądały jak koronka. Jak coś, co mogłabym dodać do bukietu panny młodej.

Pod warunkiem że chciałabym ją zabić.

Poprzednie dwa dni były deszczowe, więc ziemia przypominała błotnistą zupę, jednak roślina dobrze sobie radziła. Zrobiłam jej zdjęcia i dodałam je do dokumentu Google, który nazwałam _Szalej_. Rejestrowałam jej wzrost, wygląd podczas różnych faz rozwoju, warunki, w których lepiej ros­ła, i notowałam, co jej nie służy.

Uprawiałam szalej od miesiąca i testowałam różne zmienne. Wilgotny piasek gliniasty lepiej zdawał egzamin niż kamienista, przesuszona gleba, a kiedy wbijałam palce w ziemię tuż przy korzeniach krzewu, rósł on większy i gęstszy. Jeśli byłam wystarczająco skupiona, pojawiały się nowe kwiaty, choć uzyskanie ich nie było tak łatwe, jak w przypadku roślin nietrujących. Wyhodowanie szaleju wymagało o wiele więcej wysiłku i musiałam się mocniej skoncentrować, by wszystko poszło zgodnie z planem. Później czułam się o wiele bardziej wyczerpana i oszołomiona niż zwykle. Już samo to powinno mnie zniechęcić do tego niebezpiecznego zadania, jednak tak się nie stało. Coś mnie przyciągało do tej rośliny.

Usłyszałam powiadomienie w telefonie. Na górze ekranu pojawiła się wiadomość od Mo.

Mo: Będziemy zamawiać jedzenie na wynos. Masz ochotę na pad thai?

Bri: Dobry pomysł. Poproszę same warzywa!

Wsunęłam telefon do kieszeni i wyjęłam z plecaka plastikową reklamówkę. Oto do czego doprowadził miesiąc pracy. Miałam zamiar odciąć jedną z mniejszych łodyżek i zabrać ją do domu, by się jej lepiej przyjrzeć. Chciałam zatrzymać ją tylko na kilka godzin, by zrobić notatki, zapisać swoje obserwacje, a później się jej pozbyć. Parę godzin. Tyle wystarczy mi na moje badania.

Przesunęłam dłonią wzdłuż jednej z łodyg i poczułam w koniuszkach palców chłód i mrowienie. Płatki i liście odwróciły się w moją stronę z gwałtownością, jakiej nie doświad­czyłam w przypadku innych roślin. Miałam wrażenie, że szalej wprost nie może się doczekać, by dotknąć mojej skóry. Wyrwałam roślinę w całości, ostrożnie, by nie dotknąć korzeni, i włożyłam ją do reklamówki.

Wyszłam z Jaru z szalejem zawiniętym w plastikową torbę i schowanym w plecaku, po czym wróciłam do domu. Zajrzałam do Mamy i Mo, które były zajęte wkładaniem przygotowanych wcześniej aranżacji do chłodni, i schowałam się w swoim pokoju.

Całymi miesiącami rozważałam wyhodowanie szaleju, zanim w końcu zebrałam się na odwagę, by to zrobić. Obawiałam się, że kiedy będę w parku, inne rośliny zwrócą na mnie uwagę. Poza tym bałam się tego, że mamy się dowiedzą. Byłam raczej pewna, że hodowanie trującego krzewu w parku nie było według nich dobrym pomysłem na spędzanie czasu w wakacje. Chciały, żebym widywała się z grupką moich przyjaciół i robiła to, co ich zdaniem robili ludzie w moim wieku. Wydaje mi się jednak, że nie rozumiały, jak trudno było mi znaleźć równowagę między utrzymywaniem relacji towarzyskich a potrzebą przebywania wśród moich roślin, zwłaszcza że musiałam zachować swoje zdolności w tajemnicy i poruszać się po świecie w taki sposób, by nie skupiać na sobie uwagi każdego źdźbła trawy, każdego drzewa, każdego krzewu.

Gdy znalazłam się w swoim pokoju, zamknęłam drzwi i położyłam plecak na łóżku. Zastanowiłam się, czy nie zamknąć drzwi na klucz, ale wyobraziłam sobie, jak Mama zdejmuje je z zawiasów, i uznałam, że jednak tego nie zrobię. Włączyłam mikroskop i usiadłam przy biurku. Zmieniłam okulary na te z wbudowaną lupą i założyłam foliowe rękawiczki. Wyjęłam szalej z torby, odłamałam jedną gałązkę i położyłam ją na metalowej tacy na blacie. Otworzyłam notes, by zapisać swoje spostrzeżenia.

Niektóre rośliny mogły urosnąć na wysokość nawet dwóch metrów, ale moja próbka miała zaledwie około trzydziestu centymetrów, długość liści sięgała piętnastu centymetrów i składały się one z owalnych blaszek liściowych ułożonych naprzemiennie wzdłuż osadki. Miały ostre krawędzie, a żyłki kończyły się u nasady, nie na czubku liścia.

Najbardziej trującą częścią szaleju był jego korzeń. Z czasem, gdy kwiaty wyrastały coraz wyżej, substancje trujące gromadziły się w dolnej części rośliny, co sprawiało, że liście i kwiaty były stosunkowo nieszkodliwe, pod warunkiem że nie zostały zjedzone.

Rozdzieliłam korzenie. Przypominały małe, blade marchewki i tak zresztą pachniały. Kiedy pocięłam je skalpelem na plasterki, wyciekła z nich gęsta, słomkowa ciecz. To ona wywoływała mdłości, wymioty, ataki serca i w końcu śmierć.

Czyjeś dłonie zacisnęły się na moich ramionach.

Skalpel wyśliznął mi się z dłoni, przeciął rękawiczkę. I kciuk.

– O cholera, Briseis! Strasznie cię przepraszam! – wykrzyknęła Mo. – Chciałam cię trochę wystraszyć. Nie wiedziałam, że się uczysz.

Gwałtownym ruchem zdjęłam rękawiczkę. Rana na palcu rozkwitała niczym róża. Krew cienkimi strużkami ściekała do wnętrza dłoni i wzdłuż przedramienia.

Popatrzyłam na Mo. Nie byłam w stanie myśleć trzeźwo.

– Po… potrzebuję…

– Przyniosę apteczkę. – Mo wybiegła z pokoju.

Poczułam ucisk strachu w klatce piersiowej. Miałam szybki, spłycony oddech. Zimny ból opanował kciuk, nadgarstek, przedramię. Sprawdziłam na telefonie, która godzina.

Mijały kolejne sekundy.

Mo wróciła z apteczką i próbowała złapać mnie za rękę. Wyrwałam się siłą. Nie mogłam pozwolić, by miała styczność z trującą cieczą, bo wtedy umarłaby, tak samo jak ja miałam zaraz umrzeć.

– Muszę to obejrzeć, kochanie – powiedziała.

– Nie, nie… to nic… Mogłabyś mi podać gaziki?

Podała mi kilka sztuk, a ja przycisnęłam je do skaleczenia. Nie zważałam na ranę ani ból. Trucizna zaczęła już działać. Nie dało się jej powstrzymać czy zneutralizować. Nie byłam w stanie wytłumaczyć sytuacji tak, by Mo mnie zrozumiała. Nie miała pojęcia, czym się zajmowałam. Poczułam wyrzuty sumienia. Jeśli umrę, Mo uzna, że to jej wina.

Bluszcz nagle wystrzelił z glinianej doniczki, która pęk­ła z głośnym trzaskiem. Mo odskoczyła, gdy roślina podwoiła swoją długość, by owinąć się wokół moich kostek.

– Mo – zdołałam wymamrotać. – Kocham cię. Bardzo.

Mo okrążyła plątaninę bluszczu przy moich stopach.

– Wszystko w porządku, kochanie? Straciłaś tylko trochę krwi. Wydaje mi się, że nawet nie trzeba będzie szyć tej rany. Zaraz – dotknęła mojego policzka. – Przechodzisz wstrząs?

Pokręciłam głową.

– Możesz zawołać Mamę?

– Uhm, jasne – odparła, zdezorientowana.

Wyszła, a ja znów spojrzałam na zegarek. Minęły trzy minuty. Trucizna potrzebowała piętnastu minut, by mnie zabić. Sama byłam sobie winna. Zamiast zachować ostrożność, jak radziły Mama i Mo, postawiłam na zaspokojenie ciekawości.

Cztery minuty.

Wszystkie rośliny w pokoju zwróciły się w moją stronę.

Mama wpadła do pokoju.

– Pokaż to… Boże, czy odcięłaś sobie palec? Gdzie on jest? Jeśli włożymy go do lodu, lekarze będą w stanie go przyszyć!

Mo weszła za nią.

– Thandie, to skaleczenie, nie amputacja.

Pięć minut.

Przyjrzałam się swojej dłoni. Mrowienie prawie ustało, czułam je już tylko w koniuszku kciuka. Starałam się oddychać wolniej, by móc ocenić swoje samopoczucie.

Nie byłam w stanie stwierdzić, czy mój puls był szybszy ze względu na szalej, czy dlatego, że byłam przerażona. Nadal się nie pociłam, nie miałam problemów z sercem ani wzrokiem. Skalpel leżał na moim biurku. Rozmazana na nim krew zmieniła barwę na czarną. W taki sposób trucizna działała na komórki, rozkładała je. Jeśli to samo działo się w moim organizmie, powinnam już
czuć skutki.

Sześć minut.

Mama uklęknęła przy mnie.

– Bri, kochanie, nic ci nie jest? – Spojrzała na bluszcz splątany wokół moich stóp.

Odsunęłam dłoń, żeby nie była w stanie jej dotknąć.

– Chy… chyba nic. – Wcale nie byłam tego pewna.

– Weźmy głęboki oddech i spróbujmy się uspokoić – zaproponowała Mo. Ujęła Mamę pod rękę i zaprowadziła ją w stronę mojego łóżka. Odwróciła się do mnie. – Briseis, kochanie, tak bardzo cię przepraszam.

– Nie, to moja wina – odpowiedziałam. – Wszystko w porządku.

Dziewięć minut.

Coś było nie w porządku, ale nie w taki sposób, jakiego się spodziewałam. Nic się nie działo.

– Okropnie mnie wystraszyłaś – powiedziała Mama do Mo.

– Siedź i oddychaj głęboko – uspokoiła ją Mo. – Wyglądasz na bardziej przerażoną niż Briseis.

Mama spojrzała na nią z wyrzutem, po czym zwróciła się w moją stronę.

– Jesteś pewna kochanie, że wszystko w porządku?

Skinęłam głową.

– Nałóż trochę maści i naklej plasterek.

Mo podeszła i ujęła moją twarz w dłonie.

– Załatwię ci plakietkę na drzwi z napisem „Uwaga, przyszła botaniczka przy pracy”, żeby pamiętać, by już nigdy tak cię nie nastraszyć.

Zmusiłam się do uśmiechu.

– Kocham cię – powiedziała.

Mo i Mama wyszły z pokoju. Wyplątałam się z bluszczu i założyłam opatrunek. Wrzuciłam resztki rośliny i zakrwawiony skalpel do foliowej torby, którą włożyłam do pustego pudełka po butach, a następnie wrzuciłam je do zsypu w korytarzu.

Usiadłam na brzegu łóżka, czułam się zdezorientowana. Minęło trzydzieści minut i… nic się nie stało.

Zabrałam książkę ze sterty obok łóżka i przerzuciłam kartki na stronę z ilustracją szaleju. Pochodzący z korzenia sok był śmiertelnie groźny, a dostał się do mojego krwiobiegu bezpośrednio przez skaleczenie. Zgodnie z wszelką wiedzą, jaką miałam na temat tej rośliny, powinnam zginąć w męczarniach. Ścianki moich komórek powinny były się rozpaść, krew nie powinna krzepnąć, tylko lać się strumieniem z każdego otwo­ru mojego ciała. Jednak z każdą chwilą oddychało mi się łatwiej. Mrowienie całkowicie ustało. Pozostał tylko tępy ból.

Minęły kolejne godziny. Mama zamknęła kwiaciarnię, przyniosła mi pad thai i wodę w butelce, po czym udała się do salonu, by oglądać z Mo powtórki _Domu grozy_. Grzebałam w jedzeniu, ale nie byłam w stanie nic przełknąć. Przeglądałam telefon i znalazłam w kontaktach Gabby. Zaczęłam do niej pisać, jednak zmieniłam zdanie i zadzwoniłam.

– Hej, Bri. Dawno się nie słyszałyśmy – powiedziała Gabby, a w jej głosie słychać było lekkie napięcie. – Co się dzieje?

– Nic – odparłam. – Chciałam tylko pogadać.

Od naszej poprzedniej rozmowy minął miesiąc. Później pisałyśmy do siebie, ale głos Gabby sprawił, że na nowo obudziły się we mnie mieszane uczucia, których od pewnego czasu starałam się unikać.

Gabby wiedziała co nieco o moich zdolnościach, lecz na ogół udawała, że jest inaczej. Podczas zabawy szkolnej stałam tuż obok niej, w chwili, gdy jej chłopak dał jej kwiat, który wyglądał, jakby wyciągnięto go ze śmietnika. Po kilku sekundach kwiatek odżył i odnosiło się wrażenie, jakby ścięto go przed chwilą. Chłopak Gabby był zbyt zajęty gapieniem się na biust swojej dziewczyny, ale ona sama to dostrzegła.

Był to temat, którego nie poruszałyśmy. Nie rozmawiałyśmy o tym, że trawa dosłownie zieleni się pod moimi stopami, ani o tym, że klon rosnący przed naszym domem miał zielone liście o wiele dłużej niż pozostałe drzewa przy tej samej ulicy, ani o tym, że bukiet, który dałam jej mamie z okazji ukończenia szkoły pielęgniarskiej, zwiądł dopiero po roku. Od lat próbowałam jej powiedzieć o mojej mocy, ale nigdy nie było właściwego momentu, by zagłębić się w szczegóły.

– Mam dziwny dzień – przyznałam.

– Każdy twój dzień jest dziwny, Bri.

Jej słowa sprawiły mi ból. Chciałam jej opowiedzieć o szaleju. Jednak to chyba nie był najlepszy moment. Postanowiłam przedstawić jej wersję, w której nie wspominam ani słowem o moich niezwykłych umiejętnościach.

– Mo wystraszyła mnie, gdy byłam zajęta preparowaniem rośliny. Prawie obcięłam sobie palec.

– O kurczę. – Roześmiała się. – Nic ci nie jest?

– Chyba nie.

– Moment. A dlaczego w ogóle w czasie wakacji zajmujesz się krojeniem roślin?

– Takie mam hobby.

– Ale wiesz, że to nie musi tak wyglądać? – zapytała. – Mogłabyś się zająć czymś, co nie ma nic wspólnego z roślinami. Próbowałaś kiedyś, no wiesz… nie zachowywać się dziwnie w pobliżu roślin?

Zapadła niezręczna cisza. Miałam ochotę nawrzucać Gabby. Nie pozostałaby mi dłużna, a wtedy byłabym wściek­ła, a nie rozczarowana.

– Moje mamy są właścicielkami kwiaciarni – powiedziałam. – Nie bardzo jestem w stanie trzymać się z daleka od roślin.

Gabby parsknęła.

– Czyli będziesz tam pracować w wakacje?

– Taki był plan, ale Mama i Mo wolałyby, żebym odpoczęła.

– Chciałabym, żeby moja mama pozwoliła mi odpocząć – powiedziała. – Poinformowała mnie, że muszę sama zapłacić za swój telefon, więc opiekuję się dziećmi sąsiadów z góry.

– Opieka nad dziećmi? To chyba proste. Łatwa kasa, prawda?

– Nie. Ten dzieciak jest demonem. Wczoraj powiedział babci, żeby się zamknęła, a nikt nie zareagował. Zero szacunku. Moja babcia nogi z tyłka by mi powyrywała.

Zastanowiłam się, czy przeżyłabym próbę rozkazania babci, że ma się zamknąć. Najprawdopodobniej nie, ale nie miałam zamiaru sprawdzać, czy faktycznie tak by się stało.

– O cholera. Lepiej uważaj.

– Niech on lepiej uważa. Już ja usadzę tego gówniaka na karnym jeżyku.

– Karny jeżyk? A co to takiego?

– Rany, to takie miejsce odosobnienia, gdzie wysyła się dziecko, żeby przemyślało swoje zachowanie. I trochę się uspokoiło.

– I to działa?

– Nie. Myśli wtedy o tym, co by tu zrobić, żeby broić jeszcze bardziej, gdy już będzie mógł stamtąd wyjść.

Roześmiałyśmy się. Popatrzyłam na skaleczenie na kciuku. Rwało mnie trochę, ale nie było tak źle.

– Ej, Briseis?

– Tak?

Gabby westchnęła.

– Sama nie wiem, Bri. Może powinnaś posłuchać swoich mam. Spróbuj się trochę rozerwać w te wakacje, co? Nie musisz hodować kiełków fasoli, ziemniaków i tak dalej. A przynajmniej nie przez cały czas. Przecież większość ludzi i tak tego nie robi. Mogłybyśmy pójść na jakiś spektakl, koncert czy coś w tym stylu. Wiem, że wszystko już widziałaś, ale…

Nie hodowałam ziemniaków ani kiełków fasoli. Lubiłam kwiaty, pnącza, a od czasu do czasu śmiertelnie trujący szalej. Miałam to już na końcu języka. Mogłam jej o tym opowiedzieć i może – być może – wreszcie by zrozumiała.

Gabby się roześmiała.

– Gdybyś potrafiła na chwilę oderwać się od tych swoich chwastów…

Nie. Nic się nie zmieniło. Właśnie dlatego nie mogłyśmy rozmawiać jak kiedyś.

– Rozmawiałaś ostatnio z Marlon? – spytałam.

– Wczoraj – odparła Gabby. – A ty?

– Trochę minęło od ostatniej rozmowy.

Marlon przeprowadziło się z babcią na Staten Island w czasie ferii wiosennych i coraz rzadziej ze sobą rozmawialiśmy. Jednak moja przyjaźń z Gabby przechodziła trudny okres i nie miało to nic wspólnego z odległością. Nie opuszczało mnie wrażenie, jakby cały poprzedni rok szkolny był jednym wielkim odliczaniem do końca czegoś. Jakbyśmy miały zaraz wysiąść z rollercoastera, którym jeździłyśmy od piątej klasy, czyli od momentu, gdy się poznałyśmy i zaprzyjaź­niłyśmy. Teraz z całą pewnością nie byłyśmy już najlepszymi przyjaciółkami – nasza relacja coraz mniej przypo­minała przyjaźń, a coraz bardziej byłyśmy jak znajome, które nawet niespecjalnie się lubią.

Położyłam głowę na poduszce i przyglądałam się ustawionej w kącie pokoju gipsówce, która otwierała i zamykała pączki. Przez chwilę starałam się zapomnieć o moim kciuku i o szaleju. Próbowałam udawać, że moje zdolności nie rozprzestrzeniły się na wszystkie aspekty życia niczym inwazyjne chwasty. Pragnęłam kontrolować tę moc, czymkolwiek ona była, pomagać mamom w kwiaciarni i być może zaprzyjaźnić się z kimś, kto mnie lepiej zrozumie. Wydawało mi się, że nie oczekuję zbyt wiele.

– Sądzę, że coś znajdziemy – powiedziałam, desperacko pragnąc powstrzymać falę smutku. – Biblioteka albo muzeum? Jakieś spokojne miejsce.

– Bez żadnych roślin – dodała Gabby.

Westchnęłam do słuchawki. To było wredne i Gabby o tym wiedziała.

– Jasne – odpowiedziałam z poczuciem porażki. Zmieniłam temat. – Mówiłam ci, że nasz budynek został sprzedany? Znów podnoszą czynsz w kwiaciarni i w naszym mieszkaniu.

– Cholera. Co zrobicie?

– Nie wiem.

Atmosfera była ciężka i martwiłam się tym, co się może wydarzyć, jeśli nie zaczniemy zarabiać więcej. Wszystko było takie popieprzone.

Usłyszałam wrzask w słuchawce:

– Gabby! Nie wyjęłaś kurczaka z zamrażalnika?

– O w mordę – mruknęła Gabby.

Znałam to przerażenie w jej głosie. Mama Gabby, panna Lindy, traciła poczucie humoru, gdy w grę wchodziło jedzenie. Jeśli kazała córce rozmrozić kurczaka, a Gabby tego nie zrobiła, znaczyło to, że będzie miała problem.

– Lepiej użyj suszarki do włosów czy coś.

– Mamo, przepraszam! Już go wyjmuję!

– Cały dzień byłam w pracy, a ty nie zdążyłaś nawet wyjąć kurczaka? – dało się słyszeć pannę Lindy w tle.

– Briseis, muszę lecieć – powiedziała Gabby i się rozłączyła.

Położyłam się na łóżku, czułam bicie swojego serca i słuchałam swojego oddechu. Może trucizna wcale nie przedostała się do rany; może tak mała ilość nie miała na mnie żadnego wpływu. Popatrzyłam na swój kciuk. Z rany pod plastrem sączyła się krew.

Wróciłam myślami do chwili, gdy poznałam Gabby i Marlon. Nasz nauczyciel wuefu, pan Cates, przydzielił nas do jednej drużyny w sztafecie wokół boiska. Udawaliśmy, że podczas pierwszego okrążenia wszyscy doznaliśmy kontuzji, i przez resztę lekcji siedzieliśmy na ławce, rozkoszując się chłodnym jesiennym powietrzem, omawiając ulubione filmy i naśmiewając się z nauczyciela ubranego w zdecydowanie za małe spodenki i jego wiecznie ziemistych kolan i łokci. Drzewa, które rosły na te­renie ogrodzonego boiska, straciły już liście, były przygotowane na zimę – z wyjątkiem tego najbliżej nas. Kiedy się śmialiśmy, zakwitło. Gabby dostrzegła to jako pierwsza. Klepnęła Marlon w ramię i wskazała drzewa palcem. Mieli szeroko otwarte oczy, malowało się w nich przerażenie. Skoro wystraszyli się drzew, bali się także mnie. Od razu zorientowałam się, że będę musiała ukrywać swoje zdolności.

Nienawidziłam tego. Powinnam była odpuścić, sprawić, by wszystkie drzewa się zazieleniły, by wyrosła trawa, i przyznać się do tego, że to moja sprawka. Być może by­łoby to lepsze niż udawanie. Chciałam wiedzieć, jak to jest być sobą, w pełni, od samego początku. Żadnych sekretów, żadnego ukrywania się.

Ale na to było już za późno. Moi przyjaciele odsuwali się ode mnie, mamy się o mnie martwiły, szkoła była porażką, a drzemiąca we mnie siła próbowała się uwolnić. Ile jeszcze byłam w stanie znieść, zanim osiągnę punkt krytyczny? Zanim zrobię coś, czego nie da się cofnąć?ROZDZIAŁ 3

Następnego ranka siedziałam na krawędzi łóżka, opiera­jąc gołe stopy o podłogę. Rozejrzałam się po pokoju, ocie­rając z oczu resztki snu, i poczułam pulsowanie w skaleczeniu na kciuku. Błyskawicznie ogarnął mnie strach, który towarzyszył mi poprzedniego dnia.

Powinnam już nie żyć.

W nocy pędy bluszczu przesunęły się na środek podłogi i splotły, tworząc dywan z liści. Potknęłam się o nie, gdy wstałam, by zabrać okulary z biurka, i wyszłam na korytarz, by odprawić moje poranne rytuały. Umyłam zęby i z ogromnej sterty kosmetyków do włosów wyjęłam odżywkę bez spłukiwania i butelkę z atomizerem. Moje loki po sześciu dniach od umycia były już mocno potargane, ale uznałam, że wytrzymam jeszcze dzień lub dwa, jeśli je odpowiednio wystylizuję. Zaczesałam włosy z boków do tyłu, wygładzając je Eco Stylerem i płaską szczotką. Jeśli tutaj będzie w miarę gładko, lekki bałagan z tyłu głowy nie będzie nikomu przeszkadzał. W najgorszym przypadku mogę owinąć je chustą i tyle.

– Jak? – usłyszałam dobiegający z salonu szorstki głos Mamy. – Nie stać nas na to.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: