- W empik go
Thomasina, o kotce, która myślała, że jest Bogiem - ebook
Thomasina, o kotce, która myślała, że jest Bogiem - ebook
Koty pokochałyby tę powieść tak samo jak my!
Zawsze, od samego początku, miałam świadomość, że jestem absolutnie niezwykłą kotką… ‒ tak kwituje historię swojego życia ruda piękność i potomkini w prostej linii Jenny, znanej czytelnikom z książki O chłopcu, który był kotem. Thomasina jest ukochaną pupilką siedmioletniej Mary. Kiedy zapada na tajemniczą chorobę, a bezduszny weterynarz, ojciec dziewczynki, decyduje się uśpić kotkę, wydarzenia zaczynają się komplikować, a do akcji wkraczają zarówno przyjaciele Mary, jak i pewna tajemnicza mieszkanka górskiej chatki. Niestety, wszystko wskazuje na to, że pochopna decyzja ojca poważnie naruszyła jego więź z córką, doprowadzając także ją do ciężkiej choroby. Nocą, wśród szalejącej burzy, kiedy zrozpaczony ojciec traci już nadzieję, na parapecie rozlega się znajome miauczenie, a do drzwi ktoś puka...
Czy rzeczywiście przywrócenie harmonii na świecie, a zwłaszcza w rodzinie weterynarza MacDhuiego, zawdzięczamy boskim mocom Thomasiny?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-97-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Willie Bannock, jego energiczny pomocnik w przychodni, sali operacyjnej, biurze i szpitaliku dla zwierząt, już wcześniej przedstawił panu MacDhuiemu listę obecnych. Widniało na niej nazwisko jego przyjaciela i sąsiada, pastora Angusa Peddiego. Przybył on tu oczywiście ze swoim uprzykrzonym mopsem, którego kłopoty gastryczne wynikały z nadmiernego dogadzania i karmienia zakazanymi słodyczami. Kiedy pan MacDhui zerknął na kolana krótkonogiego, okrągłego duchownego, jego oko uchwyciło na chwilę spojrzenie wyraźnie cierpiącego psiaka, w którego mętnych oczach pojawiło się jednak coś w rodzaju nadziei na poprawę samopoczucia. Zwierzę nauczyło się już, że to miejsce, razem z charakterystycznymi zapachami i potężnie zbudowanym gospodarzem z futrem na twarzy, zwiastuje szybką ulgę.
Weterynarz oderwał wzrok od hipnotycznego spojrzenia i pomyślał ze złością, że Peddie mógłby wreszcie posłuchać fachowych porad dietetycznych i przestać marnować jego czas. W poczekalni siedziała też żona bogatego budowniczego z Glasgow, przebywająca tu na wakacjach ze swoim zreumatyzowanym yorkiem – rasy, której Andrew szczególnie nie znosił – ze śmieszną aksamitną kokardką na czubku głowy. I jeszcze pani Kinloch, zakochana po uszy w swoim syjamskim kocie, który leżał na jej kolanach, potrząsając od czasu do czasu głową i skarżąc się na coś chrapliwym głosem. A także pan Dobbie, sklepikarz, o długim, smętnym obliczu, zadziwiająco podobnym do jego szkockiego teriera cierpiącego na parchy – być może bardziej przydałaby mu się wizyta u tapicera niż u weterynarza.
Wśród kilku pozostałych osób znajdował się jeszcze mały chłopiec, którego pan MacDhui gdzieś już widział, a na czele kolejki rozpoznał starą, otyłą panią Laggan, właścicielkę kiosku z gazetami i wyrobami tytoniowymi. Jej opierający się wszelkim opisom kundel Rabbie o posiwiałym pysku i kaprawych ślepiach był stałym elementem krajobrazu Inveranoch.
Siedemdziesięcioletnia pani Laggan, od ćwierć wieku wdowa, miała przez ostatnich piętnaście lat za jedynego towarzysza właśnie tego psa, którego cielsko rozwalone na progu kiosku stanowiło dla stałych mieszkańców i gości górskiego miasteczka coś tak oczywistego jak szal w tureckie wzory na ramionach grubej wdowy. Ponieważ Rabbie wyraźnie uważał ów próg za swoje miejsce na ziemi i leżał tam zawsze z pyskiem między łapami i wzrokiem skierowanym ku górze, klienci pani Laggan po prostu przechodzili nad Rabbiem, wysoko podnosząc nogi. Na High Street mówiono nawet, że potomkowie tych klientów rodzili się już z predyspozycją do takiego odruchu.
Pan MacDhui przesunął wzrokiem po swoich pacjentach, ci zaś obrzucili go spojrzeniami o różnych stopniach niepokoju, nadziei i rezygnacji. Kilku z nich jednak wyraźnie odwzajemniało wrogość, która aż biła z rysów jego twarzy – wysokiego czoła, rudych kępek brwi, władczych niebieskich oczu, wydatnego nosa, pełnych, czasem drwiąco wykrzywionych ust, ledwie widocznych spod szczeciny rudych wąsów i brody oraz agresywnie wysuniętego podbródka.
Oczy, a nade wszystko sposób bycia weterynarza zawsze wyrażały zimną złość, być może dlatego, że jak mówiono w Inveranoch, był on z natury zimnym i agresywnym człowiekiem.
W takim górskim miasteczku jak Inveranoch w hrabstwie Argyll, gdzie praktykował zaledwie od półtora roku, wdowiec olbrzymiego wzrostu i takiej samej ekstrawagancji siłą rzeczy stanowił obiekt nieustających plotek. Ze względu na swój zawód był tam dość ważną postacią, gdyż nie tylko obejmował opieką domowe zwierzęta mieszkańców, lecz także odpowiadał za zdrowie inwentarza żywego na okolicznych farmach – bydła rasy angus, owiec o czarnych pyskach, świń i drobiu. W dodatku mianowano go głównym weterynarzem okręgu z uprawnieniami do kontroli mięsa, mleka i higieny w wytwórniach nabiału.
Plotkarze przyznawali, że Andrew MacDhui to uczciwy, bezpośredni człowiek z zasadami, ale – zgodnie z opinią osób wysoce religijnych – dziwak, który mając do czynienia z bożymi, niemymi stworzeniami, nie przejawiał ani krztyny miłości do zwierząt, bardzo niewiele do ludzi, za Bogiem zaś ani nie przepadał, ani nie miał dla Niego czasu. Wierzył czy nie – jak wielu utrzymywało – z pewnością nikt go nigdy nie widział w kościele, chociaż przyjaźnił się z pastorem Peddiem. Inni twierdzili, że serce MacDhuiego zamieniło się w kamień po śmierci żony i został w nim tylko jeden czuły kącik, w którym królowała jego siedmioletnia córka Mary Ruadh, widywana zawsze w towarzystwie tej cuchnącej rudej kotki Thomasiny.
Ale uwaga: nikt nigdy nie przeczył, że pan MacDhui to naprawdę dobry i skuteczny lekarz. Decyzję „leczyć czy uśmiercić” podejmował szybko, chociaż w obiegowej opinii nieco zbyt pochopnie sięgał po szmatkę z chloroformem. Zwolennicy uważali go za człowieka o humanitarnych zasadach, który nie może patrzeć na niepotrzebne cierpienie nieuleczalnie chorego zwierzęcia; przeciwnicy, którzy nie lubili ani jego samego, ani jego arbitralnych metod, twierdzili, że jest okrutnikiem mającym za nic życie zwierzaka i jawnie gardzącym uczuciami ludzi do ich czworonożnych pupilów.
Natomiast wielu spośród tych, którzy nie zetknęli się z panem Mac Dhuim na gruncie jego profesji, przychylało się do zdania, że jeśli ktoś darzy przyjaźnią i szacunkiem Angusa Peddiego, pasterza prezbiteriańskiej trzódki z Inveranoch, to musi być w nim przecież coś dobrego. Mówiło się, że to właśnie pastor, który znał MacDhuiego od czasów studenckich, odegrał kluczową rolę w przekonaniu go po śmierci żony Anne do zakupu praktyki po odchodzącym na emeryturę tutejszym weterynarzu i tym samym odcięcia się od bolesnych wspomnień z Glasgow.
Kilku mieszkańców Inveranoch pamiętało jeszcze ojca pana MacDhuiego, Johna, weterynarza z Glasgow, srogiego, apodyktycznego starca z wężem w kieszeni i obsesją na punkcie religii, który zmusił syna do pójścia w swoje ślady. Podobno młody Andrew marzył o studiach medycznych i zawodzie chirurga, ale ze względów finansowych ustąpił ojcu i jak on został lekarzem zwierząt.
Jeden z owych mieszkańców odwiedził raz ponury, stary dom przy Dunearn Street w Glasgow, gdzie ojciec i syn wspólnie praktykowali, dopóki ten pierwszy nie umarł. Nie miał o tej wizycie do powiedzenia nic dobrego, poza tym, że wcale go nie dziwi, że młodszy pan MacDhui jest taki, jaki jest.
Pastor Peddie zapamiętał ojca swego przyjaciela jako wyśpiewującego psalmy starego hipokrytę, w którego domu Bóg pełnił funkcję pomocniczego policjanta. Bóg Johna MacDhuiego sprzeciwiał się wszystkiemu, co wydawało się zdrowe albo przyjemne, toteż Andrew z czasem najpierw Go znienawidził, a potem odrzucił. Tragiczna strata żony Anne, która zmarła, kiedy ich córka miała zaledwie trzy lata, utwierdziła go tylko w rozgoryczeniu.
Dokonawszy przeglądu poczekalni, MacDhui skierował brodę w stronę pani Laggan i ruchem głowy wskazał jej drzwi do gabinetu. Przerażona kobieta jęknęła cicho, wzięła na ręce Rabbiego i z wyraźnym wysiłkiem podniosła się, tuląc go do piersi. Leżał w jej ramionach na grzbiecie i z opadniętymi bezwładnie łapami wodził wokół siebie wodnistymi ślepiami. Podobny do upasionego czarno-szarego świniaka, przy każdym oddechu poświstywał jak stary zakatarzony chłop.
Pastor Peddie podciągnął nogi, żeby przepuścić panią Laggan, i przy tej okazji posłał jej ciepły, krzepiący uśmiech; stanowił absolutne przeciwieństwo ponurego typa, z którym zwykle kojarzono szkockich duchownych. Ten niski, dość otyły, dobroduszny i nadzwyczaj energiczny człowieczek miał okrągłą twarz z dołeczkami, oczy psotnego chłopca i uśmiech, którym błyskawicznie potrafił wyrazić najgłębsze współczucie, zrozumienie i troskę.
Mops pastora, cierpiący na chroniczną niestrawność i uginający się pod ciężarem swego imienia Fin du Siècle, był jawnym dowodem na rodzaj humoru, jaki panował w licznej rodzinie Peddiech. Leżał teraz, podobnie poświstując przy każdym oddechu, na kolanach swego pana. Peddie dźwignął go do pozycji siedzącej, żeby móc lepiej się przyjrzeć pani Laggan i jej choremu psu.
– Wiesz, Fin, to jest Rabbie pani Laggan – zawiadomił mopsa. – Biedaczek, chyba nie za dobrze się czuje.
Oczy obu psów spotkały się na chwilę, dokonując wymiany melancholijnych spojrzeń.
Pani Laggan weszła za lekarzem do gabinetu i ułożyła Rabbiego brzuchem do góry na długim emaliowanym stole do badań. Leżał tam bez ruchu z bezwładnymi łapami i płytkim, urywanym oddechem.
Weterynarz podniósł mu wargę, zerknął na zęby i przyłożył na chwilę dłoń do pełnego brzucha.
– Ile lat ma ten pies? – zapytał.
Pani Laggan, ubrana, jak przystało na szanującą się wdowę, w zrudziałą czerń, z szalem w tureckie wzory na ramionach, aż skurczyła się w sobie na te słowa.
– Będzie piętnaście z małym kawałkiem... – rzekła cicho. – No dobrze, czternaście, bo mam go od szczeniaczka – dodała zaraz, jakby tym odmłodzeniem mogła wytargować od losu szansę na kolejny rok. Piętnaście, jak na psa, to dużo, natomiast czternaście pozwala mieć nadzieję, że jednak dożyje piętnastu. Tak jak stary owczarek pani Campbell, który ma już prawie szesnaście.
Weterynarz skinął głową, jeszcze raz rzucił okiem na psa i zawyrokował:
– Trzeba skrócić mu cierpienia. Sama pani widzi, jaką ma straszną astmę, on już ledwie dyszy. – Zdjął psa ze stołu i postawił go na podłodze, gdzie Rabbie od razu opadł na brzuch i przywarował pyskiem, zwracając pełen uwielbienia wzrok na swoją panią. – I nie chodzi.
Wdowa miała kilka podbródków. Teraz wszystkie zatrzęsły jej się ze strachu.
– Skrócić... Znaczy chce pan biedaka uśmiercić? Ale co ja potem zrobię, skoro on jest wszystkim, co mam na tym świecie? Jesteśmy razem od piętnastu lat, a ja owdowiałam dwadzieścia pięć lat temu. Co pocznę bez mojego Rabbiego?
– Sprawi sobie pani drugiego psa. To nic trudnego, w mieście jest ich mnóstwo.
– Ach, co też pan mówi! Przecież to już nie będzie Rabbie! Nie może pan dać mu jakiegoś lekarstwa, które utrzyma go przy życiu, dopóki nie wyzdrowieje? On zawsze był bardzo zdrowym psem.
„Zwierzęta – myślał pan MacDhui – nigdy nie stanowią problemu, to sentymentalizm właścicieli stwarza kłopoty”.
– Ten pies i tak wkrótce zdechnie – powiedział. – Jest bardzo stary i chory. Gołym okiem widać, że życie stało się dla niego ciężarem i że się męczy. Gdybym nawet dał mu lekarstwo, wróciłaby pani z nim do mnie w ciągu dwóch tygodni. Może udałoby się przedłużyć mu życie o miesiąc, góra pół roku. Mam dużo pracy – zakończył, ale po chwili dodał już łagodniejszym tonem. – Lepiej pomóc mu odejść.
Drżenie podbródków pani Laggan rozszerzyło się teraz na jej wargi; właśnie wyobraziła sobie dzień, w którym zabraknie Rabbiego. Nie będzie miała do kogo mówić, przy wieczornej filiżance herbaty nie usłyszy już jego oddechu, w nocy nie poczuje znajomego ciężaru na łóżku. Powiedziała teraz to, co akurat przyszło jej do głowy, ale nie to, co rozsadzało jej serce:
– Moim klientom strasznie go będzie brakowało... Nie będą już musieli przestępować przez Rabbiego w progu... – Ale miała na myśli tylko jedno: „Jestem już stara i niewiele dni mi zostało. Czuję się samotna, a ten pies tak długo był mi towarzyszem i pociechą. Znaliśmy się nawzajem na wylot”.
– Tak, tak, pani Laggan, nie wątpię. Ale musi pani się zdecydować, bo inni pacjenci czekają.
Wdowa patrzyła z zakłopotaniem na wielkiego, energicznego mężczyznę z rudymi wąsami i brodą.
– Ja... chyba nie powinnam myśleć o sobie, skoro biedny Rabbie tak cierpi...
Pan MacDhui się nie odezwał. Po prostu siedział i czekał.
Życie bez Rabbiego... Zimny nos przyciśnięty do jej ręki, koniec różowego języka, który wystawiał, kiedy był w refleksyjnym nastroju, głębokie westchnienie satysfakcji po dobrym jedzeniu... ale nade wszystko obecność; Rabbie zawsze był w zasięgu wzroku, dźwięku, dotyku. Stare psy muszą kiedyś umrzeć, podobnie jak starzy ludzie. Miała na końcu języka prośbę o jakieś lekarstwo, o jeszcze jeden miesiąc, tydzień, dzień z Rabbiem, ale w zdenerwowaniu i strachu powiedziała tylko:
– Ale potraktuje go pan łagodnie...
Zniecierpliwiony MacDhui odetchnął z ulgą i wstał.
– Nic nie poczuje, zapewniam panią. Myślę, że podjęła pani słuszną decyzję.
– No więc dobrze. Proszę z nim skończyć. Ile będę winna?
Na widok drżących warg i podbródków weterynarzowi na chwilę ścisnęło się serce, za co natychmiast sklął się w duchu.
– Nic się nie należy.
Mimo mokrych oczu pani Laggan nagle odzyskała godność.
– Zapłacę za pańskie usługi.
– Więc niech będą dwa szylingi.
Wyjęła monetę z małej czarnej portmonetki i położyła ją na biurku z brzękiem, na który Rabbie zastrzygł uszami. Nie spojrzawszy już ani razu na swego najdroższego przyjaciela, ruszyła prosto do drzwi. Starała się ze wszystkich sił zachować prostą i godną postawę; może jest stara i gruba, ale nie będzie rozpływać się z żalu przed tym nieczułym człowiekiem. Dzielnie wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.
Chude kobiety mają twarze i figury jakby przystosowane do smutku i żałoby, ale nie ma nic bardziej niedorzecznego i wstrząsającego, jak widok otyłej kobiety w nieszczęściu. Małe usteczka, niezdolne uformować klasycznej linii tragedii, potrafią jedynie ściągać się i drgać. Ból wykrzywia rysy twarzy, ale u tęgich kobiet krągłości utrzymują je na miejscu, chyba że ciało nagle poszarzeje i wygląda, jakby wszystkie soki życiowe z niego wypłynęły.
Kiedy wdowa Laggan wynurzyła się z gabinetu, zwróciły się w jej stronę oczy wszystkich obecnych w poczekalni. Wielebny Peddie natychmiast zorientował się w sytuacji.
– Och, moja droga... Tylko nie mów, że coś złego stało się z Rabbiem. Musiał zostać w szpitalu, tak? – A potem powtórzył słowo w słowo jej ostatnią uwagę: – Ale co pocznie to miasto, kiedy na progu zabraknie Rabbiego?
Bezpieczna w przyjaznym kręgu znajomych, pani Laggan nie wstrzymywała już łez, opowiadając o wyroku wydanym na jej przyjaciela.
– Powiedział, że lepiej go uśpić już teraz... Dlaczego wszyscy, których kochamy, odchodzą, a my musimy żyć dalej? Och, bez Rabbiego nic już nie będzie takie samo... Ale myślę, że niedługo pójdę w jego ślady i tylko wyjdzie mi to na dobre. – Przyłożyła do oczu chusteczkę i zdobyła się na uśmiech. – Pamiętacie, jak Rabbie blokował wejście i całe to jaśnie państwo musiało zadzierać nogi?
Takie drobne wydarzenie, a jednak cała poczekalnia zamarła na wieść o tragedii. Pastorowi Peddiemu wydało się, że jakaś dłoń ściska mu serce; poczuł niemal identyczny ból jak ten, który dręczył wdowę. W takich strasznych chwilach nie wiedział, czego Bóg od niego oczekuje, co zrobiłby na jego miejscu, gdyby stał teraz z nimi, słuchając o nieszczęściu pani Laggan.
Dla pastora bowiem ani w jego religii, ani w Bogu nie istniało nic mrocznego, gorzkiego czy melancholijnego. Stwórca i świat, który powstał za Jego przyczyną, były dla niego nieustannym źródłem radości. Za swoją misję uważał dopilnowanie, aby cała jego trzódka należycie doceniała i podziwiała wszystkie cuda natury, człowieka i świata zwierzęcego, tak samo jak wielkie i niewyjaśnione tajemnice kosmosu. Nie próbował objaśniać Boga – Ojca albo Syna – ale starał się sprawić, aby parafianie kochali Go i odnajdywali w Nim radość. Jako człowiek niezwykle tolerancyjny i dalekowzroczny, wierzył, że ktoś może odrzucić Boga na pewien czas, ale nie na zawsze, ponieważ Bóg tak wyraźnie objawia się we wszystkim, co żyje i oddycha, a także w rzeczach nieożywionych, że po prostu jest uniwersalny i niezaprzeczalny.
A jednak, jako ludzka istota, wpadł w panikę, kiedy mu się wydało, że Bóg odwrócił się od takiej wdowy Laggan, i jego własne czułe serce wezbrało litością nad jej niedolą.
Zapłakana gruba kobieta daremnie próbowała maleńką chusteczką powstrzymać łzy, które w nierównych strużkach spływały jej po krągłych policzkach, przy czym wszystkie trzy jej podbródki trzęsły się i podskakiwały. Za chwilę stamtąd wyjdzie i zacznie umierać.
Peddie poczuł silny impuls, by wtargnąć do ambulatorium i krzyknąć: „Przestań, Andrew! Nie zabijaj tego psa, pozwól mu jeszcze pożyć! Kim ty jesteś, że chcesz grać rolę Boga?”. Ale tego nie zrobił. Jakim prawem miałby się wtrącać? MacDhui znał się na swojej robocie, a chirurdzy weterynaryjni, podobnie jak lekarze ludzi, często musieli podejmować trudne decyzje i przekazywać złe wieści. W dodatku weterynarze kierowali się czasem w takich przypadkach chęcią oszczędzenia pacjentom bólu.
Pani Laggan, wychodząc, raz jeszcze powtórzyła do siebie samej:
– Bez Rabbiego nic już nie będzie takie samo.
Zza drzwi gabinetu znów wysunęła się broda MacDhuiego. Weterynarz stał przez chwilę w progu, ogarniając wszystkich wyzywającym spojrzeniem, jakby wyczuwał całe nagromadzone tam współczucie dla starej kobiety.
– Kto następny? – zapytał.
Na widok żony budowniczego z Glasgow, unoszącej się niezdarnie z twardego krzesła z popiskującym yorkiem w ramionach, na jego twarzy odmalowało się jeszcze większe obrzydzenie.
Nagle odezwał się nieśmiały głosik:
– Przepraszam, czy mógłby pan poświęcić mi chwilę?
Ktoś zaraz pośpieszył z wyjaśnieniem:
– To mały Geordie McNabb, chłopak właściciela sklepu tekstylnego.
Geordie miał osiem lat, poważną okrągłą buzię, ciemne oczy i włosy oraz coś dziwnie chińskiego w wyrazie twarzy. Nosił szorty w kolorze khaki, takąż koszulę i chustę skautowskich wilczków. W brudnych rękach ściskał pudełko, w którym spoczywał jego drgający dobry uczynek dnia. MacDhui w paru zdecydowanych krokach podszedł do chłopca i stanąwszy nad nim niczym wielki rudy Magog, pochylił nad pudełkiem bujną brodę.
– No dobra, chłopcze – huknął – czego chcesz?
Geordie mężnie stawił mu czoło. W pudełku była zielona żaba o rozdętych bokach.
– Coś jest nie tak z jej nóżką – wyjaśnił. – Nie może skakać. Znalazłem ją nad stawem. Bardzo chciała podskoczyć, ale nie mogła. Czy mógłby pan tak zrobić, żeby znowu skakała?
Fale starego rozgoryczenia wzbierały w MacDhuim w najdziwniejszych i najmniej odpowiednich chwilach. Mówił wtedy rzeczy, których wcale nie chciał powiedzieć. Teraz na przykład miał pełną klientów poczekalnię i nagle ni z tego, ni z owego, kiedy pochylił się nad pudełkiem, usłyszał w głowie głos: „Doktor od żabich nóżek... oto, kim jesteś, mój stary...”.
W tym momencie wszystkie dawne pretensje i żale wróciły do niego niczym zaraza, budząc straszną złość. Gdyby na świecie istniała sprawiedliwość, całe to towarzystwo, z chłopcem włącznie, oczekiwałoby po nim leczenia ludzkich serc, płuc, gardeł i wątrób, tajemniczych bólów i skurczy, mdłości, chorób, z którymi podjąłby walkę, przywracając pacjentom zdrowie. A tymczasem musi zajmować się ich rozpieszczonymi, prychającymi i miauczącymi pupilami, których trzymają z czystej próżności albo dlatego, że są zbyt leniwi i egoistyczni, by sprowadzić na świat własne dziecko i obdarzyć je uczuciem.
Tuż obok miał chorowitego yorka, a zdążył już poczuć obrzydliwy zapach perfum, którymi spryskała go właścicielka. Dlatego odpowiedź, jakiej udzielił Geordiemu, wypadła wprost z wypełniającej go czarnej chmury gniewu:
– Nie mam czasu na takie głupoty. Nie widzisz, że mam pełną poczekalnię? Wrzuć tę żabę z powrotem do stawu, i tyle. No, zmykaj stąd!
W okrągłych ciemnych oczach Geordiego pojawił się wyraz zarezerwowany dla dzieci głęboko skrzywdzonych i zawiedzionych przez dorosłych.
– Ale ona jest chora, źle z nią. Ona nie umrze?
MacDhui bezceremonialnie skierował chłopca ku drzwiom i klepnął go na pożegnanie w tyłek.
– Już cię tu nie ma. Zanieś żabę tam, gdzie ją znalazłeś, a natura zrobi swoje. Pani Sanderson, zapraszam...
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------