TIGER. Bez cenzury - ebook
TIGER. Bez cenzury - ebook
Dariusz Michalczewski w poszukiwaniu swego miejsca w życiu uciekł z komunistycznej Polski do Niemiec, trafił na szczyt zawodowego boksu, 23 razy broniąc tytułu mistrza świata.
„To książka o mnie takim, jakim byłem i jestem naprawdę. Rozmawiamy o wszystkim – o sporcie, o życiu w Polsce i w Niemczech, o wszystkich cudownych rzeczach, które mi się wydarzyły, i o wszystkich zakrętach, które pokonywałem. O baletach, imprezach, życiu celebryty. I o kobietach. Zwłaszcza o kobietach.
Żadnego lukrowania, udawania, pomijania niewygodnych faktów. I choć dziś na wiele spraw patrzę inaczej niż wtedy, to przecież nie wymażę swojej historii, nie jestem w stanie niczego zmienić” – Dariusz Michalczewski
„Poznałem się z Darkiem wiele lat temu w pięknych okolicznościach przyrody, na gdańskim deptaku nad Motławą. I można powiedzieć, że od razu zaiskrzyło. Ja zaskoczyłem go znajomością boksu, a on okazał się fanem Lady Pank. I tak już zostało, a nasza muzyczno-sportowa przyjaźń trwa do dziś. Obaj żyjemy bardzo intensywnie, zastanawiam się tylko, który z nas bardziej… :-)” – Jan Borysewicz
„Dariusz Michalczewski to niewątpliwie wielka postać. Nie tylko fantastyczny bokser, niepokonany przez kilkanaście lat mistrz świata, ale również człowiek o gorącym sercu, nieobojętny na krzywdę ludzi i nierówności społeczne. Zasługuje na najwyższy szacunek” – Maryla Rodowicz
„Te ponad trzysta stron przeczytałem w jedną noc. Non stop! Trudno się oderwać. «Tiger» Darek Michalczewski to świetny bokser, świetny facet i świetna książka pod tym tytułem. Polecam nie tylko miłośnikom boksu” – Daniel Olbrychski
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-778-6 |
Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To książka o mnie takim, jakim byłem i jestem naprawdę. Tak chciałem, żeby wyglądała. Żadnego lukrowania, udawania, pomijania niewygodnych faktów. I choć dziś na wiele spraw patrzę inaczej niż wtedy, gdy byłem młodym, pełnym ambicji sportowcem, szukającym swego miejsca w życiu uciekinierem z komunistycznej Polski do Niemiec, czy już uznanym mistrzem świata, bokserem, który w sumie dwadzieścia trzy razy bronił swojego tytułu, to przecież nie wymażę swojej historii, nie jestem w stanie niczego zmienić. Jedyne, co mogę, to stwierdzić czasami: dziś pewnie postąpiłbym inaczej.
To prawdziwa historia chłopaka z gdańskiego Przymorza, który miał marzenia. I smykałkę do boksu. I może jeszcze tyle ambicji i samozaparcia, by nie bać się dążyć do realizacji wszystkiego, czego zapragnął.
Rozmawiamy o wszystkim – o sporcie, o życiu w Polsce i w Niemczech, o cudownych rzeczach, które mi się wydarzyły, i o wszystkich zakrętach, które pokonywałem – czasem ledwo, ledwo. O baletach, imprezach, życiu celebryty. I o kobietach. Zwłaszcza o kobietach. Zawsze szczerze. Czasem może nawet brutalnie szczerze. Ale tak miało być i z tego cieszę się najbardziej.
Mam fajne życie, trudno byłoby wymyślić sobie lepsze. Przygotowanie tej książki było dla mnie cudowną podróżą do przeszłości. To cały ja. Miłej lektury. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie.
Dariusz Michalczewski
R O Z D Z I A Ł 1
● Ojciec ● Mieszkanie na Kołobrzeskiej ● Smurkul i Dagusia ●
● Pierwsza walka: w przedszkolu ● Szkolny chuligan ●
● Podwórkowe przyjaźnie ● Boks, moja miłość ● Dorota po raz pierwszy ●
● Zawodówka „pod kontrolą” ●
Twoje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
– Jak gram z ojcem w piłkę. Ojciec się na mnie przewrócił i jakoś tak przygniótł, że nie mogę się ruszyć, prawie nie mogę oddychać. Ale to i tak jedno z najszczęśliwszych takich wspomnień, w których on występuje.
Ile miałeś lat?
– Pewnie jeszcze do przedszkola chodziłem. Pięć, może cztery. Zapamiętałem to tak dobrze, bo niestety w mojej pamięci obrazy ojca do najmilszych raczej nie należą. Może jeszcze jak ubieraliśmy razem choinkę. Ojciec, mój brat, siostra i ja... A poza tym pamiętam głównie rygor. Mówię wam, w komunistycznym wojsku tak nie było. Przy ojcu nie można się było potknąć, oblać czymś przy jedzeniu albo zamlaskać.
Czyli krótko was trzymał.
– Bardzo, bardzo, bardzo. Kochał nas – to na pewno. Kazał się przytulać, całował nas często itd. To tak. Ale wolności to nam nie dawał. Wszystko, co się dla niego liczyło, to była nauka. Dzień w dzień nauka.
Ojciec miał dużo czasu, nie pracował, był na rencie. Ciągle tylko albo leżał w szpitalu – w Akademii, albo wracał z niej do domu, albo się do niej wybierał. Tak to pamiętam: szpital – dom, dom – szpital. A jak „dom”, to lekcje, lekcje, lekcje.
Dzisiaj sobie myślę, że pewnie wiedział, że szybko umrze, i chciał nas wychować, żebyśmy sobie w życiu poradzili. A że wychodziło mu to trochę sadystycznie... Pewnie inaczej nie umiał. Twardziel taki.
W sumie mu się chyba udało. Moja mama ma teraz dobre dzieci. Jesteśmy dobrymi ludźmi, nikogo nie oszukujemy, nikomu krzywdy nie robimy. Ani ja, ani moja siostra, ani mój brat.
Co było ojcu?
– Nowotwór węzłów chłonnych. Jakby dzisiaj żył, bym go wyleczył. Już jak byłem mistrzem świata, dwadzieścia lat temu, już wtedy bym go wyleczył. Ale na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nasza medycyna była jeszcze bezsilna, chemia słaba... Oj, dużo on tej chemii dostawał. Ale i tak wytrzymały był bardzo.
Pamiętam wizyty u ojca w szpitalu. Zawsze jak przyjeżdżaliśmy na oddział, słyszałem rozmowy dorosłych: ten już nie żyje, tamten nie żyje. Mówię wam, padali wokół jak muchy – kostnica to była, a nie szpital. A mój tata cały czas żył.
Męczył się z tym siedem lat. Zachorował jako trzydziestolatek, zmarł, jak miał trzydzieści siedem. Miałem wtedy dwanaście lat... Wiecie, to przecież ja miałem pięć lat, jak zachorował. Dla mnie ojciec zawsze był chory, innego go właściwie nie pamiętałem. Chociaż wiadomo, z roku na rok było coraz gorzej, choroba go zjadała. Był bardzo nerwowy, wszystko go wkurzało coraz bardziej. Jak ktoś za głośno drzwi zamknął, to kazał sto razy otwierać i zamykać. I liczyć przy tym, ale tylko te odpowiednio ciche zamknięcia.
Coraz bardziej się męczył, później w domu już na kolanach chodził, jak miał bóle. Albo długie godziny klęczał przy tapczanie. Masakra. Pod koniec to już go cały czas bolało.
I mimo to tak trzymał rygor?
– No masz. Codziennie trzeba było w domu sprzątać. Wszystko lśnić musiało. A jak nie lśniło, to jeszcze raz – do skutku. Potem zakupy robiliśmy i do nauki. Wszystko musiało być odrobione, powtórzone, wyuczone na śpiewająco. Odrobiłeś, pokaż. Nienauczone? Wracaj! I tak przez dwie albo trzy godziny.
A jak nam to odrabianie lekcji za dobrze szło, to przerabialiśmy w domu materiał na dwie lekcje do przodu. Ojciec zawsze miał jakąś wymówkę. Dopiero jak mama przychodziła, to była szansa na chwilę oddechu, na uwolnienie. Mama ojca zagadała, my się jakoś mu wymknęliśmy – „mamo, możemy?” – i wtedy było sezamie, otwórz się. Nawet i ze dwie godziny na podwórku.
Lepiej bywało tylko w piątki albo soboty, kiedy do rodziców wpadali goście, przynosili flaszeczkę, dorośli trochę sobie popili. Wtedy było więcej luzu. Ojciec już się nie nudził, przy tej flaszce pomagał ludziom pisać pisma do urzędów, bo w tym był dobry, i wtedy już się tak nami nie zajmował. Nie przeszkadzało mu, że nas w domu nie ma. Zwłaszcza że przy gościach i tak nie mogliśmy siedzieć w dużym pokoju. A jak zostawaliśmy w swoim, to miała być totalna cisza.
Oj, ojciec naprawdę nas męczył. Nie tylko chodzi o te lekcje. Nie mogliśmy na biwaki jeździć, późno do domu wracać, z kolegami dłużej pograć w piłkę, w kapsle, podchody urządzić albo ognisko na plaży. U nas też żadnych imprez robić nie było wolno. No, to akurat rozumiem – ojciec był chory. Ale co tam imprezy, skoro nawet na dworze dłużej nie można było zostać. Byliśmy bardzo krótko trzymani, mówię wam. Jeszcze dziś pamiętam, jak musiałem spać w środku dnia. Na siłę. Nie tylko po przedszkolu, nawet jak już zacząłem do szkoły chodzić. Prawdziwy dramat – przecież ja zawsze byłem ruchliwy, szybki, wszędzie mnie było pełno. A tu masz, śpij.
Czyli wracałeś ze szkoły i obowiązkowo jeszcze...
– ...spanie. Wiecie, najgorzej było, jak dzieciaki za oknem słyszałem. Bo tuż obok było przedszkolne boisko i tam mecze trwały non stop, do późnego wieczora. Leżę i słyszę: „Łysy, podaj”, „Andrzej, wal”. A ja w łóżku. A jak wstanę, to mam jeszcze posprzątać na błysk, a potem do książek.
I wreszcie, na sam koniec, mogłem wyjść na podwórko. No, chyba że ojciec był w szpitalu. Wtedy wychodziłem wcześniej i na dłużej. Jak matka krzyczała przez okno: „Darek, do domu”, to jeszcze zostawałem na godzinkę albo i dłużej. Kilka razy musiała wołać. A jak ojca zobaczyłem w oknie, to nie musiał wołać. Przez wysoki płot przeskakiwałem bez dotknięcia, byle szybciej wrócić.
Kat był straszny, rygor trzymał. Ale kochał nas.
Był system kar?
– Wpierdol na gołą dupę. Sam przynosiłem pasek, krzesło i dostawałem serię pasem.
Ile razy?
– Dziesięć. Ciężko to było wytrzymać, nie myślcie sobie, do dziś to pamiętam.
To pewnie też ty najczęściej obrywałeś? Z tego, co wiemy, opinii najlepszej to ty nie miałeś.
– Eeee, gadanie. Dobry chłopak byłem, grzeczny, pomocny. Do dziś mnie sąsiadki lubią, dobrze wspominają... Spytajcie moich sąsiadów – pani Bendkowska, Klimkowa, Kwaśniewska – wszystkie mnie kochają. Zawsze byłem uczynny: przynieść coś, pomóc, zakupy zrobić, drzwi przytrzymałem od klatki schodowej, „dzień dobry” mówiłem. No dobra, oni wiedzieli, że Darek zawsze coś tam nabroi, ale byłem lubianym łobuzem.
Nie to, że specjalnie coś musiałem zbroić, tak przy okazji wychodziło. No bo wypuść dzieciaka, pełnego temperamentu, siły fizycznej, tylko na godzinę na dwór. Ta godzina musiała mi za cały dzień wystarczyć. I ciągle albo to komuś wtrzepałem, albo szyba jakaś poszła, a woźny akurat widział... I był problem.
Jaka jest różnica wieku między tobą a twoim rodzeństwem?
– Rok. Ja jestem najstarszy, później przyszli oni – rok i miesiąc po mnie. Tomek i Dagusia. Jak ja się urodziłem, ojciec był bardzo dumny. A za drugim razem w szpitalu pyta: „Panie doktorze, no i co jest?”. A doktor na to: „A co by pan chciał?”. „Obojętnie”. „No to ma pan to i to”. Ojciec podobno się załamał (śmiech). Wiadomo, były ciężkie czasy, w domu się nie przelewało...
Dagmara też pasem obrywała?
– No tak. Nyta na nią mówił. Nyta... Tomek był Smurkul, że niby taki obsmarkaniec. A ja byłem po prostu Darek.
Jesteś podobny do ojca?
– Tak, tak. Bardzo. Jestem taki bardzo... Bo ja wiem. Twardy. Niezależny. Głowę wysoko noszę. Jak on... Na wszystko, co mam, sam zapracowałem. Od nikogo nigdy niczego nie chciałem. Poza mamą, trenerem i jeszcze kilkoma ludźmi, którym jestem wdzięczny, że byli ze mną, kiedy tego potrzebowałem, nie jestem nikomu nic dłużny.
Ale tak sobie myślę, że jakby ojciec dłużej żył, to mielibyśmy zgrzyty jak cholera. Czułem do niego szacunek i respekt, ale podejrzewam, że tak by to długo nie funkcjonowało. Ręki na ojca na pewno bym nie podniósł, nigdy, tego jestem pewien. Ale buntowałbym się pewnie, może z domu uciekał... Ja też byłem charakterny – takie mi geny dał. Bałem się go jak cholera. Ale i tak go kochałem.
Mieszkaliście na Kołobrzeskiej na Przymorzu – największym gdańskim blokowisku.
– Kołobrzeska 69, ostatni blok, tuż koło przedszkola. Trzecie piętro, dwa pokoje, jakieś czterdzieści pięć metrów.
To ja ze Smurkulem, jak go nazywał tata, czyli moim młodszym o rok bratem Tomkiem. Zawsze się kochaliśmy, byliśmy ze sobą blisko, ale też często walczyliśmy. Powód zawsze się znalazł, tym bardziej że Tomek ma charakter nie bardziej ustępliwy niż ja.
Niewielkie jak dla małżeństwa z trójką dzieci.
– Eeee, dla mnie było duże... Do dzisiaj nie jestem taki, że u mnie musi być coś wielkiego, jakieś superluksusy... Dzisiaj mamy z Basią te trzysta metrów, ale niepotrzebnie... A w domu zawsze było fajnie, tylko ojciec był chory. I dlatego zachowywał się tak a nie inaczej.
Czyli pokój dzieliłeś z rodzeństwem?
– No tak. Ja spałem z Tomkiem, Dagusia obok.