Tischner. Biografia - ebook
Tischner. Biografia - ebook
Ktoś mi kiedyś powiedział, że jak Tischner wchodził do pokoju, to jakby się drzwi otwierały w człowieku. Drzwi się otwierały – i żyć się chciało. Każdy z nas nosi w sobie pragnienie, że przyjdzie taki ktoś, kto mu powie: „Słuchaj, cała ta twoja szamotanina ma sens”. Każdy chce to usłyszeć – czy to będzie poeta, czy gość, który ma budę z warzywami, polityk, który już nie wie, za czym głosuje, czy zdesperowana matka niepełnosprawnego dziecka…
Tischner. Biografia to nowa książka. Choć można też powiedzieć – zmieniona i znacznie poszerzona wersja książki Tischner opubli¬kowanej w 2001 roku. Dodałem wiele wątków, bo przez ostatnich dwadzieścia lat zebrałem mnóstwo nowych informacji, dotarłem do kolejnych dokumentów, wysłuchałem nowych opowieści.
/Wojciech Bonowicz/
Jest to nie tylko rzetelna relacja o życiu i kształtowaniu się wybitnego filozofa, ale przede wszystkim pasjonujący reportaż biograficzny, pełen zabawnych anegdot i mało znanych faktów. Dzięki nim możemy lepiej poznać człowieka, który – jak sam twierdził – starał się dawać innym przede wszystkim nadzieję. Właśnie jako „nauczyciel nadziei” Tischner jest odpowiednim bohaterem na nasze czasy.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6121-1 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podobno zdarzyło się to w Watykanie podczas kolacji z Janem Pawłem II. Przy stole, wśród innych gości z Polski, siedział ksiądz Józef Tischner. Rozmowa meandrowała, jednak w pewnym momencie zeszła na temat tego, czy Tischner mógł, czy nie mógł zostać prymasem. Po śmierci kardynała Stefana Wyszyńskiego rzeczywiście mówiło się, że jego nazwisko jest „na liście”, a potem okazało się, że nie była to tylko plotka. Ostatecznie wybór padł na innego kandydata. Kiedy przy posiłku zaczęto się spierać, czy Tischner nie byłby lepszy na tym stanowisku, sam zainteresowany milczał. W końcu papież zwrócił się bezpośrednio do niego: „Pamiętasz, Józiu, kto był prymasem Niemiec w czasach Hegla? Ty masz być Heglem”.
Usłyszałem tę anegdotę z dwóch różnych źródeł, ale żaden z opowiadających nie był bezpośrednim świadkiem zdarzenia. Niewykluczone więc, że to apokryf. Przy jakiejś okazji spytałem o to także księdza Michała Hellera. – Nie wiem, co powiedział papież. Przypominam sobie natomiast, że ja sam powiedziałem kiedyś Józkowi: „Czy pamiętasz, kto był papieżem za czasów świętego Tomasza z Akwinu? No właśnie. Nikt nie pamięta”. –
Może więc źródłem anegdoty jest prywatna rozmowa dwóch przyjaciół. A może ktoś papieżowi powtórzył słowa Hellera. Może nawet sam Tischner, który lubił przy stole żartować, także i z siebie. Podczas jednego z obiadów w Castel Gandolfo – to akurat jest nagrane, więc nie ma wątpliwości, że tak było – Tischner opowiadał papieżowi o swojej mamie, która wypytywała go o jego działalność w Wiedniu. Tischner był wówczas prezesem Instytutu Nauk o Człowieku, który założył wspólnie z Krzysztofem Michalskim. Starał się wytłumaczyć mamie, jakie są cele tej instytucji i czym ona się właściwie zajmuje. Mama słuchała cierpliwie. „No zakładacie te instytuty nauk o człowieku – powiedziała w końcu – a ludzie jakie chamy byli, takie są”.
Nawet jeśli anegdota z Heglem jest zmyślona, dobrze oddaje napięcie, jakie nosił w sobie sam Tischner. Kim był? Czy był tym, kim chciał być? Czy robił to, do czego czuł się najbardziej powołany, czy raczej to, czego oczekiwali od niego inni? I czy rzeczywiście miał szansę zostać Heglem swoich czasów?
Pewne jest, że nie chciał władzy w Kościele. Powtarzał przy różnych okazjach, że jedyna władza, jaka go interesuje, to ta, która płynie z myślenia. Myślenie, mówił w jednej z audycji radiowych, jest „rodzajem duchowej siły, dzięki której człowiek uwalnia się od złudzeń: złudzenia pozornej wiedzy i fałszywej pewności. Myślenie nie przepowiada przyszłości, nie opowiada o niewidzialnej stronie świata, nie uczy człowieka panować nad żywiołami tej ziemi. Ono oczyszcza śmietnik, jaki codzienność robi nam z głowy”1.
Cezary Wodziński w książce rozmowie _Między anegdotą a doświadczeniem_ wspomina, że w połowie lat dziewięćdziesiątych bezskutecznie próbował umówić się z Tischnerem na dysputę o filozofii, która także miała zaowocować książką. Pomysł narodził się wcześniej, ale ożył na nowo po wydaniu rozmów _Między Panem a Plebanem_. „Tischnerowi – wspomina Wodziński – nie podobał się jego własny portret, który wyłaniał się z tej książki. To nie był portret filozofa. Dyskurs polityczny i historyczny zdominował rozmowę. Przesłonił Tischnera filozofa, a przecież na tej roli zależało mu, co często podkreślał, najbardziej. Mieliśmy spróbować innego dyskursu. Filozoficznego w sensie ścisłym”2. Nie udało się; mimo dobrej woli obu potencjalnych rozmówców do takiego spotkania nie doszło.
W tym okresie – w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku – Tischner był jednym z najchętniej czytanych polskich publicystów. Może i zależało mu na rozwijaniu własnej filozofii, ale temperament pchał go w stronę komentowania życia politycznego i społecznego. Jego książki, będące zbiorami artykułów na tematy bieżące, z miejsca stawały się bestsellerami. Owszem, Tischner to, co się działo, starał się ujmować z szerszej perspektywy. Pisząc o budowaniu demokracji, miejscu religii w zmieniającej się rzeczywistości czy rozterkach społeczeństwa posttotalitarnego, skupiał się na zasadach i procesach, a nie na takich czy innych lokalnych wydarzeniach. Ale podczas publicznych spotkań oczekiwano od niego raczej, że odniesie się do tej czy innej wypowiedzi, skomentuje list biskupów albo kampanię wyborczą, niż że przybliży zgromadzonym myśl Hegla czy Lévinasa albo wyłoży własną filozoficzną koncepcję.
We wstępie do pisanej w tym czasie książki _Spór o istnienie człowieka_, będącej kontynuacją _Filozofii dramatu_, Tischner przyznaje, że w latach dziewięćdziesiątych starał się przede wszystkim odpowiadać na rozmaite potrzeby chwili. Skupiając się na tym, co wiązało się z polską transformacją, miał poczucie, że jednocześnie coś istotnego traci, że zaniedbuje wieczne pytania filozofii. „Byłem często jak ogrodnik – pisał – który grzebie w ziemi ze świadomością, że grzebie o kilka metrów obok miejsca, w którym znajduje się jego »złota żyła«”3.
Z pewnością Tischner nie zamknął swego dzieła tak, jak o tym marzył. Z ostatniego tomu jego filozoficznej summy – zatytułowanego _Inny _– zachowało się zaledwie kilka rozdziałów. Widać z nich, że autora nadal nurtował problem „odkrywania siebie w innym i innego w sobie”. Wracał do wątków poruszonych w _Filozofii dramatu_, w pewien sposób pisał ją na nowo, bogatszy o kolejne przemyślenia. Co jeszcze wydobyłby ze swojej „złotej żyły”, gdyby nie przeszkodziła mu najpierw polityka, a potem choroba? Czy powstałoby coś, co przekonałoby doń tych, którzy widzieli w nim kaznodzieję, pisarza, poetę – ale nie filozofa?
„Ty masz być Heglem…” Przyjmijmy, że Jan Paweł II mógł tak powiedzieć. Ostatecznie zawsze Tischnera chronił – najpierw jako biskup, a potem jako papież. Wiedział, że ma do czynienia z umysłowością niebanalną, dobrze zorientowaną w tym, co się dzieje w myśli współczesnej, i z tego powodu przyciągającą także ludzi spoza Kościoła. Kraków lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był filozoficznie bardzo mocny – i bardzo spluralizowany. Tischner prowadził w tym czasie jedną ze swoich najgłośniejszych polemik, nazwaną później sporem z tomizmem. Można by powiedzieć – nieco upraszczając – że w ten sposób wszedł w spór z całą filozofią chrześcijańską w Polsce. Także z własnym „tygodnikowo-znakowym” środowiskiem. Podobno inni biskupi zwracali Wojtyle uwagę, że powinien uspokoić niepokornego autora. Dlaczego tego nie zrobił?
„Wojtyła był z krwi i kości pluralistą” – powie po latach Tischner. „Ten pluralizm nie był u niego grą. Różnica zdań, polemika, dyskusja była jego żywiołem. Chciał tej dyskusji, czekał na nią. Ja osobiście narobiłem trochę rozmaitych dyskusji w kraju, przeważnie polemizując z rozmaitymi ujęciami filozofii tomistycznej, która bardzo w Polsce jest zakorzeniona. Bardzo interesował się tymi dyskusjami, nigdy nie zajmował stanowiska, ale też nigdy mi nie mówił, żebym ich nie prowadził. Dlatego czułem tutaj jakieś takie mądre zaplecze u niego. Mówi się o polskiej tolerancji. Rzeczywiście, jest coś takiego. Tyle że to jest coś więcej niż tolerancja. Tolerancja oznacza: ja cię toleruję jakoś… A tu było coś więcej: ja cię pielęgnuję w tej twojej różnicy zdań. Nawet wtedy, kiedy się z tobą nie zgadzam”4.
Po śmierci Tischnera zaczęło rosnąć zainteresowanie nim przede wszystkim jako myślicielem religijnym i kimś, kto reprezentuje „inne oblicze” Kościoła. Jego wpływ na polską religijność jest jednak raczej podskórny, ogranicza się do tych, których wiara „szuka rozumienia”, w niewielkim stopniu odcisnął się natomiast na Kościele jako instytucji. Zresztą on sam tak naprawdę instytucją mało się interesował. Piętnował pewne postawy – triumfalizm, „poczucie sytej cnoty” (by zacytować sformułowanie arcybiskupa Grzegorza Rysia), niechęć do autorefleksji, podatność na integrystyczne i nacjonalistyczne pokusy – ale rzadko krytykował struktury jako takie. „Nie usiłuję krytykować czegoś, na co nie mogę wpłynąć” – tłumaczył w jednym z wywiadów. „Ja usiłuję wpłynąć na chrześcijańską filozofię w Polsce i zrobić ją filozofią szerokich horyzontów, szerokiego serca, która rozumie niepokój człowieka. Bo rozumieć człowieka to podzielać jego niepokój”5.
Z dzisiejszej perspektywy może się nam wydawać, że zrobił mało. Że nie dostrzegł problemów, o których zaczęto głośno mówić w ostatnich latach. Biorąc jednak pod uwagę kontekst, trzeba przyznać, że Tischner i tak miał więcej odwagi niż ktokolwiek. O swoich sporach z tomistami powiedział: „Z punktu widzenia tego, co działo się na Zachodzie, był to zaledwie pisk myszy w klatce lwów. Ale ta mysz żyła w Polsce”6. Zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych zaczęło mu przybywać przeciwników. Choć, jak pisał Michał Bardel, „zasłużył na szacunek niewierzących i wielu z nich zdołał przyciągnąć przynajmniej na przedproże wiary, nie przebił się przez mur toruńskiej ideologii”. Wizja chrześcijaństwa wolności i dialogu, chrześcijaństwa, które nie boi się pytań, przegrała – twierdzi młody krakowski filozof – w starciu z „chrześcijaństwem zerojedynkowym”, odwracającym się od ludzi będących w pół drogi do Boga, dzielącym świat na „swoich” i wrogów. „W wymiarze myślenia o Kościele Tischner właściwie nie pozostawił następców” – zauważa Bardel; „to szczególnie bolesne, jeśli wspomnimy tłumy uczęszczające na jego wykłady. Kilka ważnych postaci krakowskiej filozofii i może dwie, trzy wyróżniające się figury w polskim Kościele to doprawdy niewiele”7.
Trudno się z tym nie zgodzić. A z drugiej strony, można odnieść wrażenie, że wpływ Tischnera na świadomość religijną – i kościelną – polskich katolików jest jednak widoczny i szerszy, niżby się wydawało. Śmiałość dzisiejszych krytyków jest po trosze także owocem jego ówczesnej bezkompromisowości. Stał się znakiem sprzeciwu, symbolem kogoś, kto z wnętrza Kościoła nie boi się nazywać po imieniu zła, które się tam zalęgło. Charakterystyczne, że pisząc w 2010 roku słynny list do nuncjusza apostolskiego w Polsce, ojciec Ludwik Wiśniewski zaraz na początku przywołuje przykład Tischnera: „To prawda, z komunizmu Kościół polski wyszedł silny. Z biegiem jednak lat pojawiły się zjawiska, które powinny napełnić nas troską, a może nawet wstydem. I zabrakło nam refleksji. My, ludzie Kościoła, a zwłaszcza duchowni, uważaliśmy, że jesteśmy ciągle wspaniali, zwycięscy i że należą się nam oklaski, a nawet przywileje. Nieżyjący już ks. Józef Tischner próbował księży i biskupów sprowadzić na ziemię. Okrzyknięto go liberałem i odtąd słowo »liberał« stało się przekleństwem i synonimem »lewaka«, który tak naprawdę działa na szkodę Kościoła, nawet wtedy, kiedy jest gorliwym księdzem”8.
Co ciekawe, na polu filozofii Tischner także może się wydawać wielkim przegranym. Owszem, bibliografia prac na jego temat powstałych w ostatnich dwóch dziesięcioleciach robi wrażenie; chyba żaden inny współczesny polski filozof nie doczekał się tylu rozpraw i artykułów poświęconych dziełu, które stworzył. Gdyby jednak przyjrzeć się bliżej temu, co do tej pory napisano, trzeba ze skruchą przyznać, że ilość znacznie przewyższyła jakość. Kontynuatorów właściwie nie widać, samodzielnych filozofów, którzy przyznawaliby się do Tischnera, jest jak na lekarstwo. W świecie filozofia dramatu jest w zasadzie nieznana; Tischner pozostaje przede wszystkim autorem _Etyki solidarności_, ciekawym dla badaczy reprezentujących różne dyscypliny (socjologów, teologów moralnych), ale dla samych filozofów niezbyt pociągającym. Rozmaite czynniki mają tu znaczenie: od faktu, że Tischner był katolickim księdzem, po dość powszechną w akademickich środowiskach filozoficznych rezerwę w stosunku do filozofii dialogu, z którą jest identyfikowany.
Wpływ Tischnera na współczesną filozofię – przynajmniej w Polsce – mierzyć trzeba jednak zupełnie inaczej. Gdyby nie jego zaangażowanie, niektóre wielkie nazwiska dwudziestowiecznej myśli dotarłyby nad Wisłę z opóźnieniem tak znacznym, że bylibyśmy dopiero w połowie nadrabiania intelektualnych zaległości. W dodatku Tischner był niezrównanym popularyzatorem: jego teksty o Heideggerze, Ricoeurze czy Lévinasie do dziś pozostają znakomitymi wprowadzeniami w świat ich myśli, doskonałymi merytorycznie i przystępnymi językowo. Jakby na marginesie tej służebnej działalności budował filozofię własną, troszcząc się nie o oryginalność, lecz o precyzyjne nazwanie problemów, które go nurtowały.
W połowie lat osiemdziesiątych Tischner napisał przejmujący tekst o myśli Norwida – _Ptakom na wędrówce_. Zestawił w nim Norwida z Heglem, twierdząc między innymi, że gdyby Norwid „żył w innych warunkach i kierował swe myśli do innych adresatów, mógłby napisać »polską fenomenologię ducha«”. Tymczasem myśl Norwida „nie wyszła poza prolog, ale nie dlatego, że brakło jej prawdy lub odwagi, ale dlatego, że nie było to potrzebne. Umierała nie z braku duchowej mocy, ale z braku pytań, jakie zazwyczaj żądni wiedzy słuchacze stawiają mistrzom po skończonym wykładzie”9.
Czytając ten tekst, można wyczuć, że między losem Norwida i własnym Tischner widział dalekie podobieństwo. Dane mu było wprawdzie przemawiać do dziesiątków tysięcy, ale jego filozoficzna praca również „nie wyszła poza prolog”. Nie został Heglem naszych czasów. Czy to źle? Nie wiem. Może bardziej niż nowej _Fenomenologii ducha_ potrzebowaliśmy kilku myśli, które – jak niegdyś te Norwida – pomogłyby nam zrozumieć źródła naszego niepokoju?
I jest jeszcze coś. O tym najpełniej napisał, w pośmiertnym wspomnieniu o przyjacielu, Krzysztof Michalski. Potrzebny będzie dłuższy cytat.
„Tak bardzo chciałbym – pisał Michalski – postawić go przed oczyma tych z was, co go nie znali. Jego obecność bowiem zmieniała przestrzeń, w którą wchodził, nadawała nową spójność i nową, dodatkową siłę przekonywania jego myślom. Trzeba było wiele złej woli i daleko posuniętego stępienia duszy, by nie odczuć tej bijącej od Józka siły, co otwierała innym oczy i serce, wyzwalała w nich to, co lepsze, ogrzewała dusze.
Jakże często, pracując w tym samym budynku, chodziłem do jego pokoju, by po prostu sobie koło niego posiedzieć – i przez to nabrać na nowo ochoty do życia, co się gdzieś zapodziała, odkryć ludzką stronę w złośliwym kretynie, który doprowadzał mnie do szewskiej pasji, pokrzepić serce. Kiedyś, w obcym dla nas obu mieście, czekałem z Tischnerem przez parę dni na kogoś, nie mając nic specjalnego do roboty; chodziliśmy więc sobie po nieznanych nam ulicach, rozmawialiśmy o tym i o owym, zabijaliśmy czas – i wyjechałem jak nowy, z potężną, świeżą dawką otuchy, energii, optymizmu. Nic specjalnego się nie stało – a jednak to jedno z najpiękniejszych wspomnień w moim życiu.
Nigdy nie zapomnę też sceny sprzed paru lat przy watykańskiej Spiżowej Bramie: idąc na obiad do papieża, spotkaliśmy wychodzącą z audiencji bardzo dużą grupę Polaków, bodaj ze Śląska. Zobaczywszy Tischnera, Ślązacy otoczyli go od razu, zagadując, dotykając, wyrażając sympatię w taki czy inny sposób. Prawie każdy, kto go dostrzegał, rozpromieniał się od ucha do ucha; jakaś kobieta powiedziała do swego towarzysza: »Popatrz, Wacek, dwóch za jednym zamachem!«.
Jak często obserwowałem podobne sceny także z obcokrajowcami – nawet wtedy, gdy porozumienie wydawało się trudne, bo nie było wspólnego języka, wspólnego doświadczenia, wspólnego zaplecza kulturowego. Jakże często ten ksiądz z Podhala, tak głęboko zanurzony w nieinteresujących przecież prawie nikogo prócz nas polskich problemach, robił głębokie wrażenie na niemieckich, francuskich czy amerykańskich intelektualistach, których z nim spotykałem – także na tych, co nigdy przedtem nie widzieli z bliska ani katolickiego księdza, ani Tatr i nie mieli żadnego zrozumienia dla cierpień narodu polskiego. Nie tylko zresztą na intelektualistach; gdy Tischner przyjeżdżał do instytutu w Wiedniu, gdzie pracuję, było to święto dla wszystkich: zaglądającej zbyt często do kieliszka recepcjonistki (co już od nas odeszła), austriackiego administratora, niemieckiej ostro lewicowej feministki, wstrzemięźliwego i raczej konserwatywnego węgierskiego ekonomisty, mojej asystentki z głębokiego, na wskroś katolickiego Tyrolu i wielu innych. Moją asystentkę, która także jemu czasem pomagała, Józek ostatecznie podbił prośbą, by nie budziła go pod żadnym pozorem z poobiedniej drzemki, »chyba że zniosą celibat, wtedy natychmiast!«.
Opisuję to wszystko nie po to, by dowieść, iż Tischner był miłym, zabawnym i mądrym człowiekiem. Tym wszystkim był także. Ale jego obecność – wszystko jedno, czy opowiadał o _Fenomenologii ducha_, czy (zmuszając słuchaczy do nieopanowanego śmiechu) o swoim rzekomym sąsiedzie Franzu Wurmie – znaczyła też o wiele więcej. Dzięki niej my, szczęśliwcy, co go spotkali, dostawaliśmy dodatkową szansę odkrycia urody życia, słodkiego smaku świata, dzięki niej mogliśmy dostrzec ślad słońca także tam, gdzie spodziewaliśmy się tylko kurzu, błota i brudu. Poczuć dotknięcie dobra, gdy nikt z nas nie mógł się tego spodziewać. Tischner pomagał nam otworzyć się na świat, co przede wszystkim znaczy: rozumieć innych ludzi – i tym samym mobilizował nas wszystkich do nieustannego wyłamywania się z niewoli zeskorupiałych idei, narosłych latami przyzwyczajeń i głęboko ukrytych przesądów. Pomagał być wolnym”10.
Może o tym chciałbym przede wszystkim napisać w tej książce: że Tischner był po prostu życiem.
To będzie biografia, tak obiektywna, jak to tylko możliwe. Ale będzie to też próba zatrzymania i utrwalenia pewnej aury, która go otaczała. Było i jest na świecie wiele wybitnych intelektualistek i intelektualistów, ludzi, którzy myślą przenikliwie, znakomicie analizują i wyciągają inspirujące wnioski. Niektóre i niektórzy z nich potrafią tym, co mówią i piszą, porwać tłumy, a ich książki – tak jak jego – rozchodzą się w wysokich nakładach. Jednak Tischner, mając te umiejętności, był jeszcze życiem – co znaczy po prostu, że przy nim miało się ochotę żyć i obdarzać życiem innych. Że miało się poczucie sensu i sensownym chciało się czynić świat wokół siebie. Że ten świat naprawdę zaczynał smakować i że „smaczne” i „słodkie” okazywało się to, co najprostsze i w zasięgu ręki.
Jeśli coś z tego udzieli się Wam, którzy to będziecie czytać, to znaczy, że mój cel został osiągnięty.SZKŁO Z ZIEMI ŚWIĘTEJ
Tę opowieść można by zacząć rozmaicie. Na przykład w roku 1897, kiedy w Jurgowie na Spiszu, wtedy będącym częścią monarchii austro-węgierskiej, pojawia się czterech „studantów”: Leon Szkocki, Marcin Samlicki i dwaj bracia Stokłosowie, Jan i Józef. Szkocki i Stokłosowie to przyszli działacze na rzecz związania Spiszu z niepodległą Polską, Józef Stokłosa napisze wiele artykułów poświęconych kulturze tych ziem, a Samlicki zostanie uznanym malarzem, uczniem między innymi Józefa Mehoffera (i zginie krótko po zakończeniu II wojny światowej pod kołami sowieckiej ciężarówki). Czterej gimnazjaliści wybrali rzadko wówczas odwiedzany Spisz na miejsce wakacyjnych przygód. Może zresztą było ich więcej niż czterech – to nie jest jasne. I może scena, którą chcę opisać, rozegrała się rok później, kiedy znów pojawili się w Jurgowie, już w większej grupie. Jedno jest pewne: na kamienistej drodze prowadzącej do wsi „studanci” spotkali Jana Chowańca „Tomlana”. On sam we wspomnieniach nazwie ich „polskimi pankami”. „Okropnie my się ucieszyli, że tu do nas przyszli polscy pankowie, co umią po naszemu gwarzyć” – powie.
„Czy moglibyśmy u was odpocząć, bo idziemy piechotą aż z Krakowa i jesteśmy bardzo głodni?” – zapytali „pankowie”. „Nie mam czasu z wami wracać do mojej chałupy – odparł „Tomlan” – bom zajęty robotą, ani nie mam gospodyni. Więc tam na moim domie jest figura Matki Boskiej, to znajdziecie i traficie tam na węgle przy drzwiach klucz. Odmykajcie i w chałupie znajdziecie ziemniaki, mleko w garnku, może i masła łyżkę. Ugotujcie sobie sami i pojedzcie, bo ja nie wrócę aż wieczór z pola. A potem możecie wyjść na szopę do słomy i wyspać się, pokiel będziecie chcieli”11.
Dlaczego ta scena jest tak ważna? Jan Chowaniec „Tomlan” to krewny babki księdza Józefa Tischnera, Krystyny Chowańcówny; w styczniu 1894 roku wyszła ona za Sebastiana Chowańca, który po latach spisał w swoim notesie niektóre opowieści „Tomlana”, nadając im efektowny tytuł: _Życiorys Jana Tomlana, obywatela z Jurgowa_. Ale naprawdę ważne jest tu oczywiście co innego: gotowość do otwarcia własnego domu przed obcymi. „Tomlan”, mieszkający samotnie stary kawaler, nie zastanawia się, czy pozwolić nieznanym młodym ludziom urzędować przez cały dzień w swoim gospodarstwie. Po prostu mówi, gdzie trzyma klucz. Ci zresztą po latach odwdzięczą się za gościnę. Będą namawiać zdolnych jurgowian – w tym dzieci Krystyny i Sebastiana – do kontynuowania nauki w Krakowie i pomagać im.
To dobra scena na początek – ale są i inne. Ze spisanych przez Sebastiana Chowańca wspomnień można się dowiedzieć, że wspomniany „Tomlan” – którego Sebastian nazywa „ujkiem” – lubił chodzić na pielgrzymki. Któregoś roku wybrał się nawet do Jerozolimy. Bardzo mu się na tej pielgrzymce podobało, przeszkadzały mu jedynie dwie rzeczy: to, że ostrzyżono go do gołej skóry (a włosy miał niestrzyżone od dziecka, mówił o nich: „śrybelne, bo były żółte a długie”, sięgające połowy policzka), oraz to, że księża kazali mu po Ziemi Świętej chodzić w butach. Na przekór temu nakazowi „Tomlan” przez większość czasu nosił buty w rękach, „bo jak wrócił, to było mało poznać na nik, że były obuwane” – wspomina Sebastian.
„Tomlan” zjawił się z powrotem w Jurgowie tuż przed rozpoczęciem prac w polu. „Poszliśme do orki” – czytamy dalej. „Ja się z ujkiem sprzągnął, bo mnie ujek prosił, żebyśme wraz orali. Tak jednego dnia wspólnie posiadaliśme na ziemię, dali koniom obrok i rozmawia ujek o Jerozolimie i o tej wycieczce, jak się im tam na morzu wiedło. I ukazuje mi nogę, a mówi mi, że czuje coś w tej nodze jeszcze z Jeruzalemu. Ja patrzę, a tam w nodze, w pięcie, kawałek wielgi szkła wbitego. I ja mu go wybrałem. A potem się go : »Ujku, gdzie się wam to wbiło? Dy to jest zastarszałe«. On mi mówi, że w Jerozolimie. Przyniósł szkło w pięcie z Jerozolimy, a nie mówił, że go boli!” Jak wynika z tego, co pisze dalej Sebastian, „ujek” miał niezwykle silny charakter: nie tylko nie skarżył się na ból czy głód, ale we wszystkie piątki i przez cały Wielki Post (z wyjątkiem niedziel) potrafił obejść się bez nabiału, żywiąc się jedynie pieczonymi ziemniakami z kapustą.
Zachowało się zdjęcie z wycieczki jurgowian do Wieliczki z 2 czerwca 1920 roku. Jan Chowaniec „Tomlan” jest na nim w kompletnym stroju góralskim, z cuchą narzuconą na ramiona, w kierpcach i suknianych portkach. Włosy ma znów długie i spięte z tyłu, a w rękach trzyma książkę, która może być równie dobrze książeczką do modlitwy, co przewodnikiem. Na zdjęciu są też Krystyna i Sebastian Chowańcowie z najmłodszym synem, również Sebastianem, który stoi na baczność i spod opuszczonych brwi wpatruje się z napięciem w obiektyw.
A może jednak zacząć od zdarzenia o wiele późniejszego, o którym wnuki i prawnuki Sebastiana Chowańca będą opowiadać jeszcze następnym pokoleniom? We wrześniu 1939 roku w Jurgowie nastała Słowacja. Polacy oddali Spisz bez walki; w przygranicznej Jaworzynie dwaj polscy policjanci zwyczajnie wsiedli na rowery i odjechali w stronę Bukowiny Tatrzańskiej12. 2 września do Jurgowa weszło słowackie wojsko, a za nim słowaccy urzędnicy. Którejś niedzieli przyjechał pochodzący z Jurgowa ksiądz Alojz Miškovič, pełniący w rządzie księdza Jozefa Tisy funkcję komisarza ziem odzyskanych. Dowiedziawszy się, że Sebastian Chowaniec co niedzielę prowadzi w kościele śpiew godzinek po polsku, całe kazanie podczas sumy poświęcił jego antypaństwowej działalności. „Nam tu agitatorów nie trzeba!” – grzmiał z ambony po słowacku. „Dla takich jak on miejsca w kościele nie ma!” Kiedy przeszło siedemdziesięcioletni Chowaniec zorientował się, że ten młodszy o trzydzieści parę lat ksiądz mówi o nim, wstał i aż do końca kazania słuchał oskarżeń pod swoim adresem na stojąco13. Po mszy cała rodzina zebrała się w domu najstarszego syna, Józka, który niedaleko kościoła miał sklep. „Tato, po coście stoli?” – pytał wzburzony Józek. „Jak o kim rozprawiają, to musi i stanąć” – odpowiedział spokojnie ojciec.
Według księdza Józefa Tischnera dziadek mówił po góralsku z charakterystycznym dla tamtych stron zaśpiewem. We wsi cieszył się szacunkiem: ceniono jego mądrość i doświadczenie, zasięgano u niego rady, zwłaszcza gdy trzeba było godzić zwaśnionych. Urodził się 14 stycznia 1868 roku. Miał siedmioro rodzeństwa – pięciu braci i dwie siostry. Ojciec, również Sebastian, był dwukrotnie żonaty; matką Sebastiana syna (czyli prababką księdza Tischnera) była Maria Dudaško, prawdopodobnie córka miejscowego nauczyciela i organisty14.
Sebastian syn nie tylko uprawiał pole i, jak wielu jurgowian, zajmował się pasterstwem, ale również znał się na murarce, potrafił budować i naprawiać piece, a także wykonywać z drewna naczynia potrzebne w gospodarstwie. Równocześnie był człowiekiem światowym, umiał czytać i pisać, dwa razy był za oceanem. W Ameryce pracował ciężko w kamieniołomach, a później w browarze; za zarobione pieniądze kupił między innymi polany pod Hawraniem. Do Ameryki pojechali zresztą wszyscy jego bracia i wszyscy potem wrócili. W podróż do Ameryki wysłano też brata Krystyny, Jana, który był rówieśnikiem Sebastiana. Kiedy miał szesnaście lat, spakowano mu najpotrzebniejsze rzeczy, na szyi zawieszono kartkę z informacją, kim jest i do kogo się udaje, i wysłano w drogę. W odróżnieniu od Sebastiana i jego braci Jan Chowaniec (Hovanec) do rodzinnej wsi już nie wrócił. Znalazł pracę w kopalni węgla w Pensylwanii, osiedlił się w niewielkim miasteczku Swoyersville. W wieku dwudziestu pięciu lat ożenił się z Karoliną Matušek, pochodzącą z Orawy, z którą miał dwanaścioro dzieci: dziewięciu synów i trzy córki.
W czasie I wojny światowej Sebastian Chowaniec walczył za cesarza na froncie włoskim; przed odjazdem kazał sobie zrobić zdjęcie w mundurze, żeby dzieci wiedziały, jak wyglądał ojciec. Nie wiemy jednak, jak długo był w armii, gdzie dokładnie przebywał i czy został ranny. W archiwum rodzinnym Tischnerów zachowało się zdjęcie grupy żołnierzy wraz z dwiema pielęgniarkami z lazaretu; mężczyzna w ostatnim rzędzie to zapewne Sebastian. Co ciekawe, jako jedyny na zdjęciu pozuje nie w stroju szpitalnym, lecz w koszuli i kamizelce. Być może zdjęcie zostało zrobione tuż przed jego wyjściem ze szpitala, nie ma jednak informacji gdzie i kiedy.
Po powrocie z wojny Sebastian działał na rzecz przyłączenia północnego Spiszu do Polski, za co w 1937 roku odznaczono go Medalem Niepodległości. „Należał do pokolenia, które przy pomocy grabi walczyło z orłami porywającymi owce” – powie o nim po latach jego sławny wnuk. Granica na Spiszu przesuwała się bowiem w ciągu pierwszego półwiecza kilkakrotnie, a w Jurgowie mieszkała ludność i polska, i słowacka. Konferencja Ambasadorów w 1920 roku przyznała Jurgów Polsce, ale część ziem należących do jego mieszkańców znalazła się w Słowacji. Niektórzy gospodarze przychodzili do Chowańca z pretensjami, że to przez niego ich kapusta została po polskiej stronie, a grule – po słowackiej. Korekta z 1924 roku uwzględniła część z tych protestów.
W 1938 roku, podczas aneksji Sudetów przez Hitlera, Polacy zajęli jeszcze kawałek Spiszu; na krótki czas jurgowianie odzyskali wtedy swoje polany w Tatrach. Po wejściu Słowaków we wrześniu 1939 roku Sebastian Chowaniec, który optował za polskością tych ziem, stał się wrogiem państwowym numer jeden. Skończyło się jednak tylko na awanturze z Miškovičem: upomniany z ambony dziadek Tischnera do końca wojny godzinek nie śpiewał, ale do kościoła chodził regularnie. Nawiasem mówiąc, jego konflikt ze słowackim księdzem miał zaskakujący epilog: wnuczka Sebastiana Karolina Vargošova, która po wyjściu za mąż zamieszkała w Bratysławie, opiekowała się Miškovičem (wówczas już szanowanym profesorem historii) przed jego śmiercią w 1967 roku.
W rodzinie powtarzano anegdotę, że Sebastian Chowaniec miał pojechać wiosną 1919 roku na konferencję pokojową do Paryża jako reprezentant spiskich Polaków, żona jednak bała się i kazała mu zostać w domu – „bo kto będzie grule sadził”. W efekcie na konferencję pojechał Wojciech Halczyn z Lendaku i to on, wraz z Piotrem Borowym z Orawy i księdzem Ferdynandem Machayem, został przyjęty na słynnej audiencji przez prezydenta USA Woodrowa Wilsona.
Nie jest wykluczone, że u podstaw tej anegdoty tkwi nieco inne zdarzenie. Zachowała się relacja Leona Szkockiego, który w roku 1920 odnowił swoje kontakty z jurgowianami. Opowiada on o próbie zorganizowania delegacji spiskiej do Genewy dla poparcia starań rządu polskiego o przyłączenie do Polski Jaworzyny. W delegacji mieli się znaleźć reprezentanci trzech wiosek, których mieszkańcy mieli w Jaworzynie swoje pola i polany: Czarnej Góry, Jurgowa i Rzepisk. Propozycja wyszła od profesora Władysława Semkowicza z Towarzystwa Kresów Południowych. „Znając nastroje ludności, wahałem się, ale wiedząc też, że bez Jaworzyny trudno będzie ludziom wegetować – pisze Szkocki – misję przyjąłem. I pełen dobrej myśli pojechałem do Jurgowa”.
Namawianie chłopów na wyprawę szło jednak opornie. „Nawet Chowańcowie odmówili mi wręcz z obawy przed szykanami i dokuczliwościami swych krajan. Po 2 dniach nużących nalegań i tłomaczeń, że tu chodzi o ich własny interes, zdecydowało się 2 gazdów, jeden z Czarnej Góry, drugi z Jurgowa. Na trzeciego wziąłem »Tomlana«, starego kawalera, dewota, który zwiedziwszy swego czasu Palestynę i Lourdes, zgodził się na udział pod warunkiem odwiedzenia po drodze Jasnej Góry w Częstochowie, której nie znał. Z doboru osób nie byłem zadowolony, nie robiły wrażenia poważnej delegacji, ale musiałem się z tym pogodzić”.
Był marzec, delegaci dwiema parami sań wyruszyli do Nowego Targu, ale na dworzec kolejowy dotarły tylko jedne sanie, w których jechał Szkocki z „Tomlanem”. Organizator wyprawy szybko zorientował się, że został wystawiony do wiatru. Ponieważ jednak bilety były już zakupione, razem z „Tomlanem” wsiedli do pociągu i rankiem dotarli do Warszawy. Szkocki postanowił udać się bezpośrednio do ministra spraw zagranicznych, ale okazało się, że minister jest w Paryżu, a jego współpracownicy, „w sprawie Jaworzyny słabo zorientowani”, zbyli przybyłych frazesami. „Znużony i zniechęcony ciągłymi zawodami poszedłem z »Tomlanem« na dworzec, gdzie przesiedzieliśmy do nocy, by wsiąść do pociągu i dojechać do Częstochowy. Wysiedliśmy tam wczesnym rankiem i powędrowaliśmy na Jasną Górę, gdzie »Tomlan« przez całe pół dnia zbawiał swą duszę jak średniowieczny pokutnik. Ja tymczasem, przespawszy się w gospodzie, wyciągnąłem go z klasztoru, aby tę nieszczęsną wyprawę zakończyć i wracać do domu. Wieczorem dobiliśmy do Krakowa, gdzie »Tomlana« przenocowałem u siebie, przed południem oprowadziłem po kościołach i z trudem nakłoniłem, żeby się pozwolił sfotografować na pamiątkę naszej wyprawy. Zdjęcie to, wykonane artystycznie przez Kuczyńskiego, przysporzyło Kuczyńskiemu kilka nagród na wystawach zagranicznych”15. Słynny zakład Józefa Kuczyńskiego znajdował się w pałacu Spiskim przy Rynku Głównym w Krakowie.
Jedna cecha na pewno łączyła Sebastiana Chowańca z wujkiem „Tomlanem”: był człowiekiem bardzo pobożnym, o jasnych zasadach etycznych. – Kiedy orał pole krowami, na głos dzwonów krowy same się zatrzymywały, a dziadek odmawiał _Anioł Pański_ – opowiadał mi Andrzej Chowaniec. W czasie ceremonii ślubnej Sebastian przysiągł na głos przed ołtarzem, że nigdy nie będzie pił. Nie ciągnęło go do kieliszka, ale narzeczona, dowiedziawszy się, że w Ameryce pracował w browarze, zagroziła zerwaniem zaręczyn, jeśli nie złoży takiej przysięgi. Jeszcze kilkanaście lat po śmierci żony, gdy wnuki przy okazji którejś z kolejnych rodzinnych uroczystości namawiały go, żeby chociaż umoczył w wódce usta, odmawiał stanowczo. Po wojnie wrócił do śpiewania godzinek i w parafialnej księdze zgonów – w sierpniu 1954 roku – zapisano o nim: „długoletni śpiewak różańcowy w kościele św. Sebastiana w Jurgowie”.
Krystyna z Chowańców Chowańcowa urodziła się 4 czerwca 1869 roku. Na zrobionym pół wieku później zdjęciu z Wieliczki stoi w pierwszym rzędzie w jasnej chustce na głowie, a jej twarz wyraża zdecydowanie i pewność siebie. Podobnie jak mąż Krystyna cieszyła się we wsi dużym poważaniem. Po ukończeniu rocznego kursu w szpitalu w Prešowie została wiejską akuszerką. Marian Tischner, brat księdza Józefa, wspomina, że jako położna babka miała „dobrą rękę”: tylko raz zdarzyło się, że nie mogła sobie poradzić z odebraniem trudnego porodu u młodej jurgowianki i poprosiła o pomoc lekarza, który akurat przebywał na wczasach w Bukowinie. Z tego powodu ufano jej i często zwracano się do niej z prośbą o radę dotyczącą zdrowia albo o pomoc w rozstrzyganiu sporów.
A tych w Jurgowie nie brakowało: po śmierci gospodarzy pola i pastwiska dzielone były na coraz to mniejsze kawałki, tak aby wszystkich potomków obdzielić jednakowej wartości ziemią. W tej sytuacji często dochodziło do zatargów w związku z wejściem zwierząt w szkodę czy zaoraniem cudzego zagonu. Na przykład gospodarstwo najmłodszego syna Chowańców, Sebastiana, składało się ze stu czterdziestu sześciu kawałków. Któregoś razu młody Chowaniec przyszedł do domu zakłopotany, bo sąsiadka kopała grule na jego polu. Chłop zwrócił jej uwagę: „Ciotko, nie na swoim kopiecie”. A ona mu odparła: „Coz mi bedzies godoł, jo wcora tyz tu kopałam”.
O domu, w którym Chowańcowie zamieszkali po ślubie, mówiło się: „u Gogolicka spod smyrecka”, na podwórku stał bowiem dorodny świerk. Z czasem jednak zaprzestano używać rodowego przydomka i zamiast o „Gogolicku” mówiło się o „Krzystynioku”. Nietrudno się domyślić, że nowy przydomek utworzono od imienia Krystyny, dobrze wiedząc, kto w małżeństwie Chowańców ma głos decydujący.
Dom „Krzystynioków” był murowany. Wedle opisu Mariana Tischnera składał się „z kuchni, przed którą dobudowano ganek, aby zimno z wiatrem nie pchało się do domu i deszcz nie zasiekał. Zaraz za drzwiami wejściowymi pod ścianami stały ławy, tak zwane śluzbanki. Na końcu kuchni, w rogu po lewej stronie, był duży piec, który przebijał ścianę i wsuwał się do izby. Jeżeli paliło się w piecu w kuchni, przybudowany piec w izbie był również ogrzewany. W tej izbie spała cała rodzina, dzieci na tak zwanej paściółce – wsuwanej na dzień pod łóżko, a na noc wysuwanej na izbę. Z izby tej wchodziło się do kumory i na strych. Na środku powały w kuchni był hak do rozbioru świni, stała tu też stolicka (ława) z grubego drzewa, na której cała rodzina drewnianymi łyżkami jadała z jednej miski. Po prawej stronie kuchni była wielka izba. Pomimo że stał tam piec, to jednak prawie nigdy w nim nie rozpalano. Izba ta była używana sporadycznie. Były w niej dwa łóżka, a na żerdziach pod sufitem wisiała świąteczna odzież. Urządzano w niej przyjęcia z okazji uroczystości weselnych lub chrzcin. W razie śmierci kogoś z rodziny w izbie tej umieszczano trumnę ze zmarłym, modlono się i po dwóch, trzech dniach wyprowadzano zmarłego z domu”16. Wodę trzeba było nosić ze źródełka po drugiej stronie drogi, co zwłaszcza zimą było dość uciążliwe. Wychodek znajdował się na zewnątrz, między domem a zabudowaniami dla zwierząt.
Krystyna wydała na świat ośmioro dzieci, których imiona i daty urodzenia mąż starannie zapisał w notesie. W 1895 roku przyszła na świat Maria (w notesie: Marenka), zmarła jednak krótko po narodzinach. Rok później urodziła się Anna; ona z kolei zmarła w wieku siedemnastu, osiemnastu lat, ukąszona przez żmiję. W 1899 roku pojawił się Józef, a dwa lata później kolejna Maria (ojciec znów napisze: Marenka). 12 maja 1904 roku urodziła się Weronika (Werunka), w 1906 – Krystyna (Kristenka), w 1909 – Wojciech, a w 1913 – Sebastian.
Chowańcowi marzyło się, żeby dzieci zdobyły wykształcenie. Za namową Szkockiego w 1908 roku posłał najstarszego syna do Zakładu im. ks. Siemaszki w Krakowie, żeby mógł tam skończyć gimnazjum. Józek Chowaniec miał piękny charakter pisma, ale serca do nauki nie miał. W trzeciej klasie zdecydował się rzucić szkołę. Gdy Szkocki przyjechał do Jurgowa, żeby zabrać chłopca z powrotem, ten wlazł na rosnący przed domem smrek. Gość położył się pod drzewem, pewny, że chłopak wcześniej czy później osłabnie i zejdzie na dół. „Jo cie przetrzymiem, Skocki!” – darł się z góry Józek. I przetrzymał. Sebastian oddał potem syna do Bukowiny, żeby się uczył na bacę. Ale i tam chłopak nie zagrzał miejsca. W końcu został „sklepnikiem”, woził towar z Kieżmarku i Nowego Targu i nie powodziło mu się źle. On również dostał Medal Niepodległości za zaangażowanie na rzecz połączenia Spiszu z Polską.
Dwaj pozostali synowie Krystyny i Sebastiana zostali na gospodarce. Ale córki – Marysia, Weronka i Krysia – chciały się uczyć. Jak było w przypadku Ani, nie wiadomo, prawdopodobnie zdążyła skończyć tylko szkołę powszechną. Przed I wojną ta w Jurgowie mieściła się w dwóch małych budynkach; w jednym młodsze klasy uczył miejscowy organista, w drugim ze starszymi miał zajęcia wykwalifikowany nauczyciel. Z uwagi na prace w gospodarstwie rok szkolny rozpoczynał się pod koniec października, a kończył niekiedy już w kwietniu. Wieś należała wówczas do Królestwa Węgierskiego i nauka odbywała się w tym języku. W pierwszej klasie trzeba się było nauczyć hymnu państwowego i węgierskiego pacierza (Weronka – która miała dziesięć lat, gdy wybuchła wojna – do końca życia zapamiętała jego słowa). Uczono się metodą paznokciową, wielokrotnie powtarzając na głos dane zdanie aż do momentu, kiedy uczniowie wbili je sobie w pamięć. Pisano rysikami na tabliczkach – jedna strona była liniowana, druga w kratkę. Zeszyty, pióra i atrament pojawiły się dopiero w czasie I wojny.
W 1918 roku, po powrocie ojca z frontu, trzy Chowańcówny pojechały do Oświęcimia, do szkoły powszechnej prowadzonej przez siostry serafitki. Starsze straciły przez to kilka klas, ale przynajmniej uczyły się teraz w języku polskim. (Wedle innych świadectw do szkoły w Oświęcimiu poszły kilka lat wcześniej, ale wojna przerwała im naukę). Opłaty za szkołę nie były wysokie, można było płacić zbożem, a nawet własną pracą. Warunki w internacie – podobnie zresztą jak w klasztorze – panowały surowe; posiłki jadano skromne, brakowało łazienek, nieczystości trzeba było wynosić w wiadrach. Dla dziewcząt ze wsi nie były to jednak żadne szczególne niewygody. Serafitki miały na Podhalu wiele domów i chętnie przyjmowały uczennice z tych stron, licząc, że niemała część z nich wstąpi później do zakonu.
Pierwsza zdecydowała się na to najstarsza i najładniejsza z córek Sebastiana Chowańca – Marysia. W zakonie przyjęła imię Benigna. Uzdolniona artystycznie (pięknie grała na organach i malowała), od przełożonych dostała obietnicę, że będzie mogła kontynuować naukę. Niestety, po święceniach wieczystych przełożone zmieniły zdanie i wysłały ją do pracy w sierocińcu. Niespełnione marzenia sprawiły, że w późniejszych latach wiele wychowanic i wychowanków siostry Benigny pokończyło wyższe studia. Obdarzona silną osobowością, była dla swoich rodzonych sióstr ogromnym autorytetem. W rodzinie wspominano, że miała śliczne gęste i kręcone włosy. „Za każdym razem, gdy przyjeżdżała na krótkie urlopy do swojej siostry Weroniki do Łopusznej, prosiła o ich obcięcie: »Po co mi te włosy pod kornetem«. Z jej włosów Weronika robiła piękne peruki dla lalek”17 – wspomina Marian Tischner.
Weronka i Krysia postanowiły zostać nauczycielkami. Krysia skończyła seminarium nauczycielskie w Kętach i poszła pracować do szkoły w Brzegach – wsi oddzielonej od Jurgowa rzeką Białką. Nie było tam zbyt bezpiecznie: młoda, samotna dziewczyna dla obrony przed niepożądanymi gośćmi trzymała w domu pistolet. Romantyczna wersja jej losów mówi, że zakochała się w pewnym wojskowym, on musiał wyjechać, ona nie chciała, rozstali się, lecz uczucie było zbyt silne – i w efekcie w połowie lat trzydziestych także wstąpiła do serafitek (została siostrą Świętosławą). Może to i prawda, bo Krystyna zaczęła już nawet kupować materiał na budowę domu w Jurgowie. Jedno nie ulega wątpliwości: miała w sobie ciepło i delikatność, które przyciągały mężczyzn.
– Spodobała się niejakiemu Wnukowi – opowiadała mi Krystyna Miśkowicz, córka Józefa Chowańca „Sklepnika”. – Kiedy już była w klasztorze, to ilekroć ten Wnuk robił zakupy w Jurgowie, a ja akurat siedziałam w sklepie, kupował największą czekoladę i zostawiał mi, mówiąc: „To dla ciebie, za ciotkę”. Mówię kiedyś do niej: „Ciociu, Wnuk z Brzegów ciągle mi czekoladę dla cioci zostawia. Mam już tych czekolad ze dwadzieścia…”. Ciotka w śmiech: „Wiesz co, Krzysiu? Jak uczyłam w Brzegach, to ten Wnuk podlatywał ku mnie, chciał się żenić. Ale ja go nie chciałam”. –
Oświęcimskie serafitki chętnie zatrzymałyby w klasztorze także Weronkę. Żywa, rezolutna, wyróżniająca się w nauce, była lubiana przez przełożone i koleżanki. Nie widziała jednak dla siebie przyszłości w zakonie. Nie wiadomo, czy to siostry okazały się tak surowe, czy to ona (język miała niewyparzony) sprowokowała tak ostrą reakcję – w każdym razie kiedy powiedziała „nie”, nakazano jej opuścić internat. W 1921 roku przyjechała do Krakowa i rozpoczęła naukę w żeńskim seminarium nauczycielskim; mieszkanie u zakonnic odpracowywała, sprzątając w prowadzonym przez nie przy ulicy Senatorskiej sierocińcu dla dzieci po legionistach.
Był to dla niej bardzo trudny czas; z goryczą wspominała, jak w pierwsze święta Bożego Narodzenia zawiadomiła ojca, że przyjedzie do Jurgowa, i prosiła, żeby wyjechał po nią na stację w Poroninie. Miała wracać ze starszym kolegą, Janem Plucińskim (w przyszłości znanym publicystą i etnografem), który tak jak ona wyrwał się z rodzinnej wsi i przygotowywał w Krakowie do zdania matury. Sebastian Chowaniec w umówionym dniu zaprzągł konia i pojechał przez śniegi do Poronina. W kłębach dymu i pary pociąg wtoczył się na stację, ale wysiadł z niego tylko zakłopotany Pluciński. Nie wiedział, że serafitki, usłyszawszy, iż Weronika będzie podróżować w towarzystwie mężczyzny, nie pozwoliły jej na wyjazd. Na nic zdały się tłumaczenia, że czekający w Poroninie ojciec będzie się zamartwiał, co się stało… Jeszcze pół wieku później, ilekroć odprowadzała swoich wnuków do mieszczącego się w budynku przy Senatorskiej przedszkola, Weronika wciąż trzęsła się z oburzenia na wspomnienie lat, kiedy tam pracowała.
W 1926 roku zdała maturę, a dwa lata później egzamin praktyczny, po którym została mianowana „stałą nauczycielką publicznych szkół powszechnych”. Pierwszą posadę dostała w dwuklasowej szkole w Murzasichlu. Pracowała tam przez rok; kiedy tylko otrzymała wiadomość, że jest etat w większej szkole, w Tylmanowej, postarała się o przeniesienie. – Dziadek nie bardzo wiedział, gdzie ta Tylmanowa – opowiadał mi Andrzej Chowaniec, wnuk Sebastiana. – Pytał o drogę Cyganów i w końcu dowiedział się, że na Bukowinie jest nauczyciel, który tam kiedyś pracował. Pojechał do niego i tak poznał przyszłego zięcia. –
Przyszły zięć nazywał się Józef Tischner.PRZYPISY
W przypisach zastosowano następujące skróty odnoszące się wybranych do książek ks. Józefa Tischnera: DNPK – _Dziennik 1944–1949. Niewielkie pomieszanie klepek_, Kraków 2014; FD – _Filozofia dramatu_, wyd. 2 (właśc. 4), Kraków 2012; ESHS – _Etyka solidarności oraz_ Homo sovieticus, wyd. 2 rozszerzone, Kraków 2005; IPPB – _Idąc przez puste Błonia_, wyd. 2, Kraków 2014; KNM – _Ksiądz na manowcach_, wyd. 2, Kraków 2007; KPM – _Kot pilnujący myszy_, Kraków 2019; MCG – _Mądrość człowieka gór_, Kraków 2019; MPAP – Adam Michnik, ks. Józef Tischner, Jacek Żakowski, _Między Panem a Plebanem_, Kraków 1995; MWW – _Myślenie według wartości_, wyd. 2 (właśc. 6), Kraków 2011; __ NDW – _Nieszczęsny dar wolności_, wyd. 3 poprawione, Kraków 2015; OWTMOB – _Oby wszyscy tak milczeli o Bogu. Z ks. Józefem Tischnerem rozmawia Anna Karoń-Ostrowska_, Kraków 2015; PKD – _Polski kształt dialogu_, Kraków 2002; PM – _Polski młyn_, Kraków 1991; __ PPB – _Przekonać Pana Boga. Z ks. Józefem Tischnerem rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin_, wyd. 2, Kraków 2010; ŚLN – _Świat ludzkiej nadziei_, wyd. 3 (właśc. 6), Kraków 2014;WKSW – _W krainie schorowanej wyobraźni_, wyd. 3, Kraków 2013.
1 Ks. Józef Tischner, _Wędrówki w krainę filozofów_, wyd. 2, Kraków 2017, s. 16.
2 Cezary Wodziński, _Między anegdotą a doświadczeniem. Rozmowy w Ubliku z udziałem Piotra Augustyniaka, Justyny Góreckiej, Kuby Mikurdy, Marcina Rychtera_, Gdańsk 2007, s. 121.
3 Ks. Józef Tischner, _Spór o istnienie człowieka_, wyd. 2, Kraków 2011, s. 5.
4 _Ks. Józef Tischner, wspomnienie o kard. Karolu Wojtyle_, audycja radiowa, Radio Kraków, data realizacji: 1978.
5 _Godzina szczerości_, program telewizyjny, TVP, data realizacji: 1994.
6 MPAP, s. 206.
7 Michał Bardel, _Ani wolność, ani dialog_, „Tygodnik Powszechny” 2010, nr 26, dodatek: _Słuchajcie Tischnera_, s. IX.
8 O. Ludwik Wiśniewski OP, _Nigdy nie układaj się ze złem. Pięćdziesiąt lat zmagań o Kościół i Polskę_, Kraków 2018, s. 176–177.
9 PM, s. 369.
10 Krzysztof Michalski, _Tischner_, w: tegoż, _Eseje o Bogu i śmierci_, Warszawa 2014, s. 23–25.
11 Sebastian Chowaniec, _Życiorys Jana Tomlana, obywatela z Jurgowa_, rękopis w posiadaniu rodziny. Cytując lub parafrazując, posługuję się częściowo transkrypcją i redakcją dokonaną przez Mariana Tischnera (_Rodzina Kraińskich i Tischnerów_, red. i oprac. Barbara i Marian Tischnerowie, Kraków 2014). Oryginalny zapis jest czytelny, ale w dużej mierze fonetyczny, co czytelnikom na pewno utrudniłoby lekturę. Nieco inną wersję spotkania ze „studantami” przedstawia (za Janem Plucińskim) Jadwiga Plucińska-Piksa w artykule: _Z_ _Polski do Jurgowa, z Jurgowa do Polski_, „Na Spiszu” 2009, nr 1–2 (70–71). W tym oraz kolejnych artykułach, publikowanych w następnych numerach pisma, znaleźć można więcej informacji o dalszych losach czwórki gimnazjalistów.
12 Andrzej Krawczyk, _Słowacja księdza prezydenta. Jozef Tiso 1887–1947_, Kraków 2015, s. 171.
13 Por. MPAP, s. 13.
14 Wiele danych biograficznych dotyczących najstarszych losów rodzin Chowańców i Tischnerów pochodzi z opracowania _Rodzina Kraińskich i Tischnerów_, dz. cyt. Jest to publikacja prywatna, przeznaczona dla rodziny i przyjaciół.
15 Leon Szkocki, _Krótka historia mych przeszło 30-letnich usiłowań zmierzających do uświadomienia i podniesienia Jurgowa na wyższy poziom społeczny i kulturalny_, rękopis i maszynopis udostępnione mi przez Barbarę i Piotra Poźniaków.
16 _Rodzina Kraińskich i Tischnerów_, dz. cyt., s. 119.
17 Tamże, s. 125.
18 Tamże, s. 108.
19 MPAP, s. 8.
20 Maria Smarduch, _Łopuszna – mała ojczyzna_, Kraków 2008, s. 88.
21 Tamże, s. 101–102.
22 Wspomnienie Weroniki Tischnerowej w: _Lekcja anatomii, czyli spotkania z chirurgią_, red. Wojciech Noszczyk, Warszawa 1992. Wedle tej relacji te dramatyczne wydarzenia rozegrały się w grudniu 1933 r. Jednak opisany niżej przez Marię Smarduch epizod z jej bratem Leonem każe przypuszczać, że działo się to rok później.
23 Szymon J. Wróbel, _Jego oczami, czyli co nie zostało dopowiedziane w najnowszym dokumencie o ks. Józefie Tischnerze_, Kraków 2014, s. 18.
24 Wspomnienie Weroniki Tischnerowej, dz. cyt.
25 Ks. Józef Tischner, _Wstęp_, w: _Gronków i gronkowianie_, praca zbiorowa, Gronków 1998.
26 Maria Smarduch, dz. cyt., s. 102.
27 DNPK, s. 29.
28 Tamże.
29 MCG, s. 9–10.
30 Maria Smarduch, dz. cyt., s. 102.
31 OWTMOB, s. 38.
32 DNPK, s. 31.
33 Tamże, s. 32.
34 MPAP, s. 12.
35 MCG, s. 9.
36 DNPK, s. 32.
37 Tamże, s. 29–31.
38 Maria Smarduch, dz. cyt., s. 100.
39 Witold Bereś, Artur Więcek „Baron”, _Tischner – życie w opowieściach,_ Warszawa 2008, s. 23.
40 PPB, s. 140–141.
41 Tamże, s. 140.
42 Tamże, s. 142.
43 DNPK, s. 33.
44 Maria Smarduch, dz. cyt., s. 19–20.
45 Tamże, s. 20.
46 Karolina Panz, _Powiat nowotarski_, w: _Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski_, t. 2, pod red. Barbary Engelking i Jana Grabowskiego, Warszawa 2018, s. 225.
47 Maria Smarduch, dz. cyt., s. 22.
48 DNPK, s. 33–34.
49 OWTMOB, s. 177.
50 MPAP, s. 60.
51 Karolina Panz, dz. cyt., s. 231–233.
52 Por. tamże, s. 267–275.
53 Tamże, s. 290.
54 Maria Smarduch, dz. cyt., s. 26.
55 DNPK, s. 43.
56 OWTMOB, s. 58.