- W empik go
Tkliwość - ebook
Tkliwość - ebook
Wyobraź sobie siebie za trzydzieści lat. A teraz dodaj jeszcze dziesięć. Dużo, prawda?
Czy boisz się starości? Czy boisz się chorób, zależności od innych, braku pieniędzy, Alzheimera, Parkinsona, samotności i bezradności wobec powolnego rozpadu własnego ciała?
„Jesień życia” – jak ją zwykle elegancko określamy – niejedno ma imię. Ta książka porusza jej najintymniejsze aspekty. Odwiedzając wraz z autorką brytyjskich seniorów, możemy stanąć oko w oko z własnymi, na co dzień skrywanymi lękami. Bo kto by w ogóle myślał o tym, co będzie za czterdzieści lat…?
Czasami warto. Na przykład po to, by przekonać się, że starość to nie tylko smutek. To także godność, doświadczenie, ironia i poczucie humoru.
Jagoda Grudzień – urodziła się w 1988 roku. Studiowała literaturoznawstwo i teatrologię w Polsce i w Norwegii. Zawodowo pisze (audiodeskrypcje, scenariusze audiowycieczek, teksty publicystyczne), czyta (książki i czasopisma przed ich wydrukowaniem) i nagrywa (audiodeskrypcje do filmów), działając przede wszystkim na polu dostępności kultury. Uczy języka polskiego jako obcego, gra także w teatrach amatorskich. Jej powieść „Erasmopeja” (2014) zwyciężyła w konkursie Forum Akademickiego „Studenckie czasy”. Mieszka w Krakowie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-314-5 |
Rozmiar pliku: | 606 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomiędzy kilkunastoma imigrantami z Azji Wschodniej, na pierwszy rzut oka mówiącymi biegle w wielu językach poza angielskim, zostaję obsłużona niczym mentalnie niedorozwinięte dziecko z ciężkim przypadkiem kretynizmu oraz innymi niepełnosprawnościami sprzężonymi. Najprawdopodobniej nie potrafię pisać (dlatego formularz trzeba wypełnić za mnie, czytając mi wszystko w zwolnionym tempie), niezbyt dobrze słyszę (dlatego mówi się do mnie ze zwiększonym natężeniem decybeli), jestem sfrustrowaną i zakompleksioną nie-Angielką (dlatego należy mi sześć razy powtórzyć, jak ogromną radość sprawiłam, racząc postawić stopę na brytyjskiej ziemi z zamiarem dłuższego pobytu w Zjednoczonym Królestwie). Z pewnością bywam agresywna (dlatego trzeba się wytłumaczyć z każdego ruchu i mówić specjalnie modulowanym, niskim głosem, a do tego każde zdanie kończyć zachęcającym kiwnięciem głową i uśmiechem). Po mnie faktycznie urzędnik obsługuje młodego Azjatę, który zapytany o datę urodzenia spogląda pytająco na swojego towarzysza (też Azjatę, ale najprawdopodobniej już zadomowionego), który to towarzysz bez słowa bierze jego palec i nakierowuje na odpowiednie miejsce formularza (wszystko odbywa się pantomimicznie, a pan urzędnik patrzy na to ze stoickim uśmiechem na obliczu). Szczerze mówiąc, już dawno nie czułam się tak bardzo upupiona, jak w oksfordzkim Jobcentre. Oglądał ktoś film pod tytułem _Ja, Daniel Blake_ w reżyserii Kena Loacha? Uprzejmie informuję, że nie jest on jedynie satyrą na brytyjską rzeczywistość.
Jednakże załatwienie mojego pozwolenia na pobyt i pracę idzie bardzo szybko – wspólnota używanego narzecza niewątpliwie ułatwia porozumienie, choć z fabuły wspomnianego filmu wynika, że niekoniecznie jest to warunek wystarczający. Równie szybko udaje mi się oszczędzić trochę funciaków i kupić auto. Oraz zmienić pracę – powiększając grono pracowników socjalnych, mających codziennie kontakt z publiczną służbą zdrowia (NHS – National Health Service) oraz prywatnym sektorem świadczącym usługi opiekuńcze i asystenckie. Moje obowiązki to wizyty w domach klientów, najczęściej starszych (gros z nich to osoby w wieku dziewięćdziesiąt plus) bądź niepełnosprawnych, którzy wymagają pomocy różnego kalibru: od zapewnienia miłego towarzystwa przy herbatce po opiekę paliatywną.
Oto więc ja – odziana w granatowy uniform, mknąca po lewej stronie dróg niekiedy tak samo dziurawych, jak w mojej porzuconej ojczyźnie, między jednym klientem a drugim. Oprócz mnie w małym czarnym autku BBC Radio 4, główne źródło newsów, nastawione prawdopodobnie zbyt głośno, na zmianę z BBC2, które włączam, gdy w tym pierwszym lecą słuchowiska, do których nie mam cierpliwości, a w tym drugim – zazwyczaj całkiem niezła muzyka.
Oto ja, lecz kim jestem?
#emigracjazbrexitemwtle
* * *
– Gdzie jesteś?! Siedzę tutaj sama!
– Nie siedzisz sama! Jestem w kuchni!
– Gdzie?!
– W kuchni!
– Co tam robisz?!
– Filiżankę herbaty dla ciebie!
– O, dziękuję! Tylko bez cukru!
– Wiem! Będzie gotowa za minutkę!
– O, dziękuję!
Chwila ciszy.
– Gdzie jesteś?!
– W kuchni!
– Przyjdziesz mnie ubrać?!
– Nie! Teraz jest czas na herbatę!
– Herbatę?! O, dziękuję! Tylko bez cukru!
– Wiem!
Czajnik, wrzątek do kubka, wysączyć szczura i dodać mleka. Zamieszać i z kubkiem do pokoju.
– Przyszłaś mnie ubrać?
– Przecież jesteś ubrana. Teraz jest czas na herbatę.
– Herbatę? O, dziękuję. Tylko bez cukru. A co mi dasz do jedzenia?
– A co chcesz?
– A co masz?
– A co chcesz? Tosta z dżemem?
– O, znakomicie!
Głośne beknięcie.
– O, wybacz mi. Wiatry.
– Nic się nie stało. A może pampuszka?
– O, pampuszek byłby znakomity.
– To pampuszek czy tost?
– W sumie to nie jestem głodna. – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.
– Prawie nic nie zjadłaś na lunch, może jednak?
– Lunch?! A co dostanę na śniadanie?
– Śniadanie już było. Teraz jest czas na herbatę.
– Herbatę! O, dziękuję! Tylko bez cukru!
– Wiem. Stoi na stoliku obok ciebie.
Chwila konsternacji.
– O, rzeczywiście. Mmm… Pyszna herbatka! – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.
– Masz ochotę na pampuszka?
– O, pampuszek byłby znakomity!
– Z dżemem?
– Z masłem.
– I z dżemem?
– I z dżemem. I z masłem.
– Dobrze, zaraz dostaniesz. Patrz, tu jest twoja herbata, na stoliku obok ciebie.
– O, rzeczywiście! Mmm… Pyszna herbatka! – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry. Gdzie jesteś?!
– W kuchni!
– Co tam robisz?! Siedzę tutaj sama!
– Nie siedzisz sama, jestem w kuchni! Masz ochotę na pampuszka?!
– O, pampuszek byłby znakomity! Z masłem!
– I z dżemem?
– I z dżemem! I z masłem! A co na śniadanie?!
– Pampuszek!
– Ale ja chcę owsiankę! – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.
– Teraz jest czas na herbatę!
– Herbatę?! O, dziękuję! Tylko bez cukru!
– Wiem! Stoi obok ciebie, na stoliku! Robię ci pampuszka!
– Co?! Nie słyszę, co mówisz!
– Pampuszek zaraz będzie gotowy!
– Co?!
– Pampuszek!
– Pampuszek?! Pampuszek byłby znakomity!
– Jesteś głodna?!
– W sumie nie bardzo!
– A masz ochotę na pampuszka?!
– O, pampuszek byłby znakomity! Z masłem! Dziękuję!
– I z dżemem?
– Tak! I z dżemem! I z masłem! Dziękuję!
– Truskawkowym czy pomarańczowym?!
– Co mówisz?!
Dwa słoiki w dwie dłonie, do pokoju.
– Truskawkowy czy pomarańczowy?
– Truskawkowy. – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.
– Nic się nie stało. Twój pampuszek zaraz będzie gotowy.
– Pampuszek! Znakomicie! A przyjdziesz mnie ubrać?!
– Jesteś ubrana! Teraz jest czas na herbatę!
– Herbatę?! O, dziękuję! Tylko bez cukru!
– Wiem! Herbata jest obok ciebie! Idę z pampuszkiem! Masz ochotę na pampuszka?!
– O, pampuszek byłby znakomity!
– Z dżemem?!
– I z masłem!
– Dżem truskawkowy czy pomarańczowy?!
– Pomarańczowy!
– Jesteś głodna?!
– Coś bym zjadła, owszem!
– Idę z pampuszkiem! I dżemem pomarańczowym, może być?!
– Znakomicie!
Z talerzem do pokoju.
– Patrz, pampuszek dla ciebie! Z dżemem!
Powątpiewające spojrzenie.
– Nie chcę.
– Jak to?
– Nie jestem głodna.
– Jak to? Przecież chciałaś pampuszka!
– Nie chciałam.
– To masz herbatę. Stoi obok ciebie.
– Herbatę! Tylko bez cukru! Mmm… Pyszna herbatka, dziękuję!
– Wiem. To kładę pampuszka na stoliku obok ciebie, dobrze?
– Dobrze, dziękuję. W sumie nie jestem głodna.
– Ale może później będziesz.
– Nie będę.
– No to nie. Ale na wszelki wypadek.
– Dziękuję.
Dyskretne obejście pleców fotela, na którym siedzi.
– Patrz, pampuszek dla ciebie! Z dżemem!
– Pampuszek! O, dziękuję, umieram z głodu! – Mlaskanie i bekanie. – O, wybacz mi. Wiatry.
– Smaczny pampuszek?
– Bardzo dobry, dziękuję.
– Chcesz jeszcze jednego?
– Nie, dziękuję. – Beknięcie. – O, wybacz mi. Wiatry.
– A masz ochotę na deser?
– Nie, dziękuję.
Do kuchni i z chytrą miną z powrotem.
– Patrz, deser dla ciebie!
Pogardliwe spojrzenie.
– Sama to zjedz.
– Ale to są twoje tabletki.
– Nie chcę.
– Ale teraz czas wziąć tabletki.
– Dobrze, wezmę za minutkę.
Dyskretne obejście pleców fotela, na którym siedzi.
– Kochanie. Teraz pora na tabletki.
Posłusznie wyciąga rękę i połyka stertę kolorowych kuleczek, zapijając herbatą i głośno bekając z częstotliwością niegodną damy.
– O, wybacz mi. Wiatry. O, wybacz. O, wybacz mi. Wiatry.
– Nic się nie stało. Nic się nie stało. Naprawdę nic się nie stało.
Zamykam ją na klucz, klucz wkładam z powrotem do sejfu – małego pudełeczka otwieranego kodem, które wisi z boku domu. Za każdym razem, kiedy do niej przychodzę, przypomina mi się opowieść mojej koleżanki z pracy – jej znajomi z porzuconej ojczyzny (Rumunia) nie mogą nadziwić się temu, że ktokolwiek potrzebuje tego rodzaju usług, „bo przecież to wszystko normalnie robi rodzina”.
Odwieczny problemat, jak radzić sobie z powolnym odchodzeniem starszych krewnych. Odchodzeniem przede wszystkim mentalnym, kiedy matka zaczyna przypominać mało rozgarnięte dziecko, ale też fizycznym, kiedy trzeba jej zacząć zmieniać pieluchy, może karmić, myć i ubierać. Córka mojej ofiary mieszka na sąsiedniej ulicy, a demencja jej matki postępuje w takim tempie głównie dlatego, jak sądzę, że nie otrzymuje przez cały dzień absolutnie żadnych bodźców – siedzi zupełnie samiutka, tylko ona i wyłączony telewizor. Od innej opiekunki wiem, że jej program dnia nie zmienił się przez co najmniej pięć ostatnich lat.
W takiej sytuacji ześwirowałby zupełnie normalny człowiek, zaręczam.
Kiedyś wychodziła na organizowane w wioseczce spotkania seniorów. Teraz jej powierzchnia życiowa to dwa metry kwadratowe łóżka. Uwielbia je, a w dzień trzeba zdjąć pościel, bo inaczej, jak tylko zamkniesz za sobą drzwi, położy się w nim z powrotem. Czy jest różnica między przesypianiem dnia w koszuli nocnej w łóżku a w pełnym ubraniu na fotelu?
Z drugiej strony, kto wytrzymałby to automatyczne gadanie non stop? Przecież tego, co stało się z jej mózgiem, nikt już nie cofnie.
Czy zatem jedna wizyta córki dziennie oraz zapchanie lodówki gotowymi posiłkami do odgrzania w mikrofalówce to wystarczająco duży wkład ze strony rodziny? Cztery razy dziennie przychodzi opiekunka. A córka już dawno nie zdaje sobie sprawy z tego, jak kiepsko ma się jej matka, bo pampuszkowa agentka wyraźnie ożywia się w momentach, w których widzi swoje dziecko. Akurat ją wciąż rozpoznaje.
Owsianka z mikrofalówki, tost z marmoladą pomarańczową, herbata. Osiem tabletek.
Zapiekanka z mięsem z mikrofalówki bądź pół miseczki zupy z mikrofalówki, herbata.
Tost z dżemem truskawkowym bądź pampuszek, herbata. Cztery tabletki.
Kubek ovaltine na dobry sen. Półtorej tabletki.
W międzyczasie jeden bądź dwa herbatniki z talerzyka przy krześle.
Tak płynie dzień za dniem.
Przysypianie w fotelu w oczekiwaniu na śmierć na zmianę z nocnym snem w łóżku. Oto nieustająca przygoda zwana życiem. Epilog.
Drobię schodek po schodku za kolejną ofiarą. Nieśpiesznie schodzi z piętra na parter na śniadanko, a potem zasiądzie w saloniku przy rozgrzanym do nieprzytomności kominku i zagłębi się w lekturze kolejnego kryminału Colina Dextera.
– Co będziesz jadł, cheeriosy?
– A zrobisz mi owsiankę?
Nie ma mowy. Nigdy nie utrafię w twoje upodobania względem gęstości. Próbowałam niczym ten bliźni, do siedemdziesięciu siedmiu razy, nie nabierzesz mnie.
– Yh… Trochę już jestem spóźniona…
– No dobrze. To choco pops. Może być?
– Przepraszam.
– Nie szkodzi. Choco pops i filiżanka herbaty.
– Dobrze.
Czajnik włączony. Ten moment wahania przy robieniu herbaty, która także musi być idealna. Lodówka. Dwa kartony mleka – pełne i odtłuszczone. Oba się przydadzą. Zielone na stół, niebieskie na blat kuchenny…
– Odwrotnie! Do płatków niebieskie, do herbaty zielone!
Jak mogłam zapomnieć.
– Przepraszam, oczywiście!
Miska pełna płatków, delikatnie dozuję mleko.
– Jeszcze odrobina – brzmią instrukcje wypowiadane pełnym napięcia głosem, zupełnie jakbyśmy dowodzili startem voyagera. – Ciupeniek. Ciupeletek. Noooo… I już! Aj, no, odrobineczkę za dużo. Nieistotne.
– Na pewno?
– No, teraz już się przecież wiele z tym nie zrobi.
Herbata. Wrzątek do kubka, broń Boże wysączać szczura, bo mnie przeklnie. Wyciągnąć delikatnie i najlepiej dolać jeszcze wrzątku. Kropelka mleka. Druga kropelka. Szlag by to, chlup mleka nieco zbyt obfity. Na tę ewentualność mam jeszcze szczura w pogotowiu. Nie sądzę, żeby przeszło, niemniej warto spróbować. Parę kropelek esencji, centymetr wrzątku. Kolor na oko w porządku… Ale moje oko niewprawne.
– Za mocna. I za biała – rzecze wyrocznia kwaśno.
– Zrobić drugą?
– Poczekam.
Czajnik włączony. Wrzątek do kubka, broń Boże wysączać szczura, bo mnie przeklnie. Wyciągnąć delikatnie i najlepiej dolać jeszcze wrzątku. Kropelka mleka. Druga kropelka. Zamieszać. Kolor na oko w porządku.
– Czy ty ją wymieszałaś?
– Jak to?
– Niesłodka.
Psiakrew. Wszystko przez to, że nie powinno mnie tu być za cztery minuty, a wiem, że będę.
– O rany, przepraszam najmocniej. Nie wiem, gdzie mam głowę.
– Ja za to wiem. Narzeczony?
Złośliwy gnomie.
– He, he, chyba nie.
– Na pewno. Teraz herbata obleci.
Świetnie. To zajadaj, nie gadaj.
– Napełnić ci termofory na później?
– Ba! Pytanie!
– Myślałam, że masz ciepło, bo kominek grzeje wariacko…
Spojrzenie spod oka.
– Wariacko? Nie czuję jakoś.
– Tak tylko mówię.
– Pewnie, że napełnić.
Wrzątek z czajnika do jednego termofora (absolutne łamanie przepisów, nie mówiąc o instrukcji tego wspaniałego przedmiotu), drugi nastawiony na cztery minuty w mikrofalówce, żeby parzył.
Miska pusta.
– Masz ochotę coś jeszcze zjeść?
Zazwyczaj pada: „Nie, wystarczy”. Szatan mnie dziś podkusił, żeby spytać.
– A wiesz, że tak? Może kromkę chleba z masłem. Tylko że…
– Wiem. Nie lubisz stopionego masła.
– Nie lubię. Ale nie lubię też…
– …zimnych tostów. Zrobię, co w mojej mocy.
Toster na full. Trzy minuty później tost wyskakuje, macham nim rytmicznie przez moment w powietrzu (czy nie mówili _à propos_ BHP, że nie wolno dotykać rękami jedzenia, które podaje się klientowi?), aż połowicznie ostygnie, smaruję.
– Doskonały. Jak ci się to udało?
– Nie mam pojęcia. Bóg wszechmogący musiał w tym maczać palce. Coś jeszcze?
– Nie, chyba wszystko. Dziękuję.
– Tabletki!
– A tak. Ale nie mam już herbaty.
O rany.
– Może soku zamiast tego?
– Nie, nie. Zawsze popijam tabletki herbatą.
Nie ma co dyskutować. Czajnik włączony. Wskazówka zegara tyka. Wrzątek do kubka, broń Boże wysączać szczura, bo mnie przeklnie… I tak dalej. Jestem kwadrans w plecy.
– Może być?
– Tak, ta ci się udała.
Małe to pocieszenie, ale zawsze.
– To co, czegoś jeszcze ci trzeba?
– Nie, nie, tylko mnie okryj kocykiem jak niemowlaka.
Oczywiście. Niezbędny rytuał. Drobię za nim do pokoju, w którym panuje sauna nie do opisania. Termofor pod plecki, drugi na żołądek. Okryć dokładnie, wygładzić wszelkie fałdki materiału. Szybko a skutecznie. Wolę nie patrzeć na zegarek.
– Coś jeszcze?
Chwila zastanowienia. Międli sztuczną szczęką w głębokim namyśle. Zegar tyka bezlitośnie. Nie zapłacą za to, że przewidująco przyszłam do ciebie dziesięć minut wcześniej, nie docenią. A mnie to na nic. Ale może będziesz mnie lubił…
Poprawka. I tak nawet nie zapamiętasz, jak się nazywam i kim jestem – jedną z wielu zuniformizowanych na granatowo jednostek, które znają kod do sejfu przy drzwiach wejściowych, pomagają ci się wykąpać i podają jeść.
No trudno. Taka karma.
– Może jednak napiłbym się soku?
Jasne, to było do przewidzenia.
– Tylko wiesz…
– Wiem.
Pół na pół z wrzącą wodą. Czajnik włączony. Pół na pół, ani pół milimetra odstępstwa, bo mnie przeklnie.
– Dobrze się spisałaś, dziękuję.
– Nie ma za co.
– Wyjęłaś coś z zamrażarki na lunch, żeby się rozmroziło?
– Wyjęłam. Jest w lodówce.
– A co to?
– Zapiekanka z rybą.
– Nie lubię.
– To było jedyne, co znalazłam, dlatego nie pytałam, co byś chciał. Dzisiaj córka powinna ci zrobić jakieś zakupy…
– Nie lubię z rybą. No, nieistotne. Książka jest?
Jest. Okulary też. Chusteczki. Termofory. Soczek. Dobrze, że nie wracam tutaj na lunch, bo będzie marudził na rybę. W myślach ślę wyrazy współczucia koleżance po fachu, na którą dzisiaj padnie.
– No to spływaj. Dzięki.
Spływam. Spływa mi także pot wzdłuż kręgosłupa, tu jest chyba ze czterdzieści stopni Celsjusza. Bazgrzę w segregatorze raport z wizyty. Drzwi wejściowe na klucz, klucz do sejfu. Sprint do auta.
Ale gdyby ktoś kazał mi z tych około trzydziestu, czterdziestu odwiedzanych przeze mnie osób wybrać te, które uważam za szczęśliwe, nie miałabym wątpliwości tylko co do niego. Ironista-milczek, pracowite życie spędzone na farmie, piękne ciało – mięśnie wciąż odznaczają się na jego plecach. Sam może iść, dokąd chce, jeśli chce, ma dobrą, niewymuszoną, nienachalną, ciepłą opiekę trzech córek; w gruncie rzeczy opiekunki pomagają mu tylko zrobić pewne rzeczy szybciej. Może nie wziąłby sam kąpieli i nie wyszorował sobie pleców, ale cała reszta – bezbłędnie. Gazetki, kryminały i telewizja, ulubione batoniki, ogród z ławeczką, salon z kominkiem.
Wieczny urlop.
Tylko żony już z nim nie ma.
To w sumie sama nie wiem.
Chyba pracuję tutaj na ekwiwalencie śmieciówki. Dostaję za godzinę, nie mam gwarantowanych wizyt. Nie dostaję za czas spędzony w podróży, tylko za przebieg samochodu. Jedynym wymogiem w ogłoszeniu o pracę było posiadanie prawa jazdy – brytyjskiego albo unijnego, obojętnie. Potem tydzień bezpłatnego szkolenia (rzadkość, zazwyczaj pracodawca odpala za to najniższą krajową), przydział uniformów, żeli antybakteryjnych, jednorazowych fartuchów, kilkunastu pudełek z rękawiczkami jednorazowymi – i rzut na głęboką wodę.
Stawka – stosunkowo wysoka, dwa funty wyższa niż minimalna, wieczorami pół funta więcej, w weekendy pół funta więcej, w weekendowe wieczory pół funta więcej, w święta – półtorej stawki. Jest jednak haczyk – zaczynasz pracę o siódmej rano, a potem jak ci biuro łaskawie ześle. Czas liczy się od momentu zalogowania telefonem klienta do momentu wylogowania telefonem klienta, czyli godzinna wizyta od siódmej do ósmej, a potem trzy mile dalej wizyta od 8:15 do 8:45 – to półtorej godziny roboty i dziewięćdziesiąt pensów za przejazd. A jeśli potem półtorej godziny posuchy, bo następna półgodzinna wizyta dopiero o 10:30, to w sumie wychodzi ci dwie godziny pracy na cztery godziny bycia w pracy. Bilans jako taki. Gdyby tylko nie te dziury w grafiku!
Gdyby tylko nie zdarzenia nieprzewidziane!
Gdyby tylko nie poczucie podwójnego dyskomfortu – po pierwsze, że jest się jednostką reprezentującą wielką humanoidalną plazmę, określaną wspólnym mianem „migracja” (już nawet bez przedrostków czy dodatkowych przydawek), a po drugie, że jest się jednostką reprezentującą nieco mniejszą humanoidalną plazmę, podplazmę tej pierwszej, czyli migrację z Polski.
Mnie osobiście żadne krzywe spojrzenie chyba nigdy nie omiotło, to fakt. Jednakowoż mówię po angielsku, nie mam silnego polskiego akcentu, nie korzystam z benefitów, czyli zasiłków i pomocy społecznej. Jeśli – co absurdalne, ale kraj ten był ostatnio świadkiem większych absurdów – po brexicie będą wyrzucać obcych, moja głowa nie poleci. Mam pracę, jakiś papier potwierdzający wykształcenie (niezbyt użyteczny; zresztą los półwykwalifikowanego pracownika socjalu bądź usług jest także udziałem wielu magistrów i licencjatów wyedukowanych na polskich uczelniach). Zdam egzamin z języka, jeśli go wprowadzą, jestem grzecznie zarejestrowana w spisie wyborców i płacę podatki, choć wcale nie uważam, że dobrze się je tu wykorzystuje.
Dostać pracę było bardzo łatwo, większość pracowników mojej firmy to jednak Brytyjczycy (czy raczej Brytyjki), a także kobiety pochodzące z RPA – czyli nie jest to getto imigranckie Europy Wschodniej. A jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ani kokosów na tym nie zrobię, ani się specjalnie zawodowo nie rozwinę.
Dlatego obserwuję. I obserwacje notuję. Ku przestrodze.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_