To były piękne dni - ebook
To były piękne dni - ebook
Na konferencji medycznej w Pradze doktor Hamish MacMillan ze Szkocji poznaje pielęgniarkę Hannę Peterson z Nowej Zelandii. Bardzo się od siebie różnią – on lubi panować nad każdą sytuacją, ona kocha swobodę i w życiu kieruje się intuicją. Hamish jest nią oczarowany i nie mówi nie, gdy Hanna proponuje romans. Ich wspólny weekend w Pradze i krótka wycieczka po Europie sprawiają, że życie wydaje mu się piękniejsze. Ale przestraszony, że straci kontrolę nad swoim losem, żegna się pospiesznie z Hanną i wyjeżdża. Nie przestaje jednak za nią tęsknić...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-072-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Och… to było niesamowite!
Hanna Peterson jeszcze nigdy nie była w takim miejscu. W mroku letniej nocy fragmenty wąskich uliczek starej Pragi widoczne przez okna taksówki wyglądały jak wyjęte z fantazji.
– Nie mogę w to uwierzyć – westchnęła, odwracając głowę w stronę tylnego siedzenia, gdzie siedziała jej przyjaciółka Jo. – Zupełnie jakbym znalazła się w bajce.
Wszędzie, gdzie padł jej wzrok, dostrzegała coś zdumiewającego. Iluminacje wyzłacały iglice słynnego praskiego zamku na wzgórzu i posągi strzegące kamiennego mostu. Każdy budynek stojący przy brukowanych uliczkach i placykach wydawał się niepowtarzalny, dramatyczny i tajemniczy. Linie stromych dachów, kopuły i iglice na tle nocnego nieba składały się na niezwykły romantyczny pejzaż.
– Mmm…– Jednak Jo nie patrzyła przez okno. Z głową opartą na ramieniu swego nowo poślubionego męża, Cade’a, spoglądała z uwielbieniem w jego twarz.
Hanna potrząsnęła głową.
– Nie mogę też uwierzyć, że wepchnęłam się w wasz miesiąc miodowy. Czuję się jak kretynka.
Jo wyprostowała się powoli i ostrożnie. Była w ostatnim trymestrze ciąży i długi międzynarodowy lot mocno ją zmęczył.
– Nie mów głupstw. Nigdzie się nie wepchnęłaś, po prostu wszyscy troje przylecieliśmy na tę samą weekendową konferencję. Potem Cade i ja poszukamy jakiejś plaży, gdzie przez dzień czy dwa będę leżeć na piasku jak wyrzucony na brzeg wieloryb, a ty wyruszysz na jedną ze swoich przygód. – Znów oparła głowę na ramieniu męża. – Tak czy owak, to bardziej miesiąc ciążowy niż miodowy.
Cade się roześmiał.
– Może powinniśmy się wybrać na następny miesiąc miodowy, kiedy dziecko już się urodzi?
– Chyba żartujesz? – Hanna się zaśmiała. – Nikt nie wyjeżdża na wakacje po urodzeniu dziecka. Przez wiele lat będziecie mogli tylko o tym marzyć!
Łatwo było żartować. Hanna nigdy nie chciała mieć dzieci. Ani męża, jeśli już o to chodzi, bo mężowie zwykle chcieli mieć dzieci, a te uniemożliwiały wyjazd na wakacje.
Z drugiej strony jeszcze nigdy nie widziała Jo tak szczęśliwej.
Zaledwie kilka dni temu Hanna była druhną i świadkiem na ich małym prywatnym ślubie, który odbył się na plaży w pobliżu Dunedin na Wyspie Południowej w Nowej Zelandii. Jo musiała być bardzo zmęczona po niewiarygodnie długiej podróży do Europy, ale mimo to promieniała radością.
Hanna odwróciła się i znów spojrzała w okno – po części dlatego, że nie chciała niczego przegapić, ale również po to, by odwrócić uwagę od dziwnego uczucia, które ścisnęło jej serce.
Czy to zazdrość? Na pewno nie. Coś ją jednak dręczyło i niepokoiło. To się zaczęło na plaży, kiedy Jo i Cade składali sobie przysięgi małżeńskie. Za każdym razem, gdy zauważała, jak na siebie patrzą, obraz zdawał się niebezpiecznie wyostrzać, wolała zatem podziwiać piękne krajobrazy. Pomyślała, że doceni je jeszcze bardziej jutro, gdy wybierze się na pieszą wycieczkę, którą zarezerwowała online, gdy tylko dowiedziała się, że tu przyjedzie.
To była jedyna rzecz oprócz lotów, jaką zarezerwowała na najbliższe trzy tygodnie. Jeśli chodzi o podróże, lubiła podążać za intuicją i podejmować impulsywne decyzje, bo w ten sposób można było dokonać najciekawszych odkryć i przeżyć najlepsze przygody.
A jeśli spotykało ją rozczarowanie, mogła z chwili na chwilę zmienić plany i spróbować czegoś innego.
Nie była na zagranicznej wycieczce od ponad roku i czuła teraz, jak miłe znajome podniecenie skutecznie rozprasza niechciane wrażenia.
Może ten wyjazd do Pragi i to, co przeżyje po dwóch intensywnych dniach konferencji, przypomni jej w porę, że samotność i bezdzietność to przepustka do niezapomnianych przygód.
W końcu zawsze tak było.
Hamish MacMillan wypakował zawartość kosmetyczki, poświęcając chwilę na sprawdzenie, czy niczego nie zapomniał.
Szczoteczka do zębów w plastikowej nasadce ochronnej spoczywała w szklance na półce nad umywalką, razem z pastą do zębów i nicią dentystyczną. Obok leżała szczotka do włosów oraz grzebień. Mac z satysfakcją pokiwał głową, przygotował zestaw do golenia na następny ranek i wrócił do luksusowej sypialni w bardzo przyjemnym hotelu przy rynku Starego Miasta w Pradze.
Jego koszule wisiały już równo w szafie razem z eleganckim garniturem w prążki i kilkoma krawatami. Swobodniejsze ubrania, które będzie mógł włożyć, gdy już wygłosi swój referat na prestiżowej międzynarodowej konferencji medycznej, mogły na razie pozostać w walizce. Pozostało jeszcze sprawdzenie zawartości torby na laptopa, a potem będzie mógł pójść spać.
W torbie były ważne rzeczy, takie jak pamięć USB z tekstem referatu i zdjęciami dołączonymi do prezentacji, którą miał wygłosić na otwarcie konferencji. Była tam również teczka ze wszystkimi informacjami dotyczącymi wakacji, które zamierzał sobie zrobić w tygodniu między tą konferencją a następną, która miała się odbyć w Paryżu.
Perspektywa spędzenia kilku dni na początku lata w Europie kontynentalnej była o wiele bardziej pociągająca niż powrót do szkockiego domu, który od ponad roku pozostawał zamknięty i niewątpliwie przypominał teraz wielką lodówkę.
Mac bardzo się ucieszył, gdy znalazł wycieczkę luksusowym autokarem. Wszystko było z góry ustalone – zakwaterowanie, transport i posiłki, mógł się więc zrelaksować i zdać na umiejętności organizacyjne innych osób.
W teczce znajdowały się również instrukcje dotyczące rejestracji na konferencję, ale stanowisko rejestracji miało zostać otwarte dopiero jutro po południu. Mac miał więc wolne całe przedpołudnie i zamierzał dobrze je wykorzystać. To była jego pierwsza wizyta w tym mieście z fascynującą historią i chciał się o nim dowiedzieć jak najwięcej.
Gdzie miałby zatem zacząć?
Pewnie właśnie tutaj, przed hotelem, pomyślał. Porzucił plan odpalenia laptopa, by przejrzeć program konferencji, i zamiast tego wyszedł na balkon przez drzwi umieszczone w łukowym portalu.
Choć zapadł już zmrok, plac tętnił życiem. Ludzie spacerowali, siedzieli na stopniach wielkiego pomnika, tłoczyli się w restauracjach i barach na świeżym powietrzu. Iglice bogato zdobionych kościołów i fasady budynków były podświetlone, przed hotelem zatrzymywały się samochody.
Podjechała taksówka. Mac spojrzał na nią przelotnie i zauważył mężczyznę, który wyciągnął rękę, by pomóc wysiąść kobiecie. Kobieta była w zaawansowanej ciąży. Tymczasem z taksówki wysiadła jeszcze jedna kobieta – wysoka i szczupła, z długim warkoczem na plecach.
Coś w niej przykuło uwagę Maca – może to, że nie zwracała uwagi na swoich towarzyszy ani na walizki, które taksówkarz wyjął z bagażnika, lecz w coś się wpatrywała, zaabsorbowana bez reszty.
Kościoły? Nie… raczej budynek naprzeciwko hotelu, ten z masywną wieżą, przed którą zgromadziła się duża grupa ludzi.
Mac nie musiał słyszeć bicia zegara, by wiedzieć, co się dzieje. Rzut oka na zegarek wyjaśnił mu, skąd się wziął ten tłum. Po raz pierwszy usłyszał o słynnym zegarze astronomicznym, gdy miał nie więcej niż dziesięć lat, i zakochał się w nim po uszy. To był chyba główny powód, dla którego przyjął zaproszenie do wygłoszenia referatu na tej konkretnej konferencji.
Słuchał roztapiających się w mroku dzwonków. Z drugiego końca placu dobiegły go oklaski i radosne okrzyki. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że to dziwne uczucie, które go ogarnęło, to chyba podniecenie. A podniecenie zwykle budziło w nim niepokój, ponieważ wiedział, że w mgnieniu oka może się zmienić w strach. Nie wolno ufać przeczuciu, które mówi, że może wydarzyć się coś niesamowitego.
Kobieta z warkoczem odwróciła się i spojrzała na hotel. Mac wiedział, że nie może go dostrzec, ale on widział ją całkiem wyraźnie. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że ona ufa temu uczuciu. Że ma absolutną pewność, że coś niesamowitego już się dzieje i że zamierza się cieszyć każdą chwilą.
Wracając do pokoju, przyłapał się na tym, że się uśmiecha. Otworzył laptopa, ale zamiast studiować program konferencji albo znaleźć dane kontaktowe osób, z którymi musiał się spotkać w sprawach związanych z programem, wpisał w pasku wyszukiwania: „Wycieczki, które obejmują zegar astronomiczny w Pradze”. Kliknął na link, w którym obiecywano omówienie głównych atrakcji Pragi w ciągu dwóch godzin i wybrał najwcześniejszy termin – jutro rano.
To była piesza wycieczka i miała się rozpocząć przed zegarem; zdawało się, że to doskonały sposób na rozpoczęcie dnia. Godzina z kolei była nieco dziwna – ósma czterdzieści rano, ale przez to wycieczka wydawała się jeszcze bardziej atrakcyjna. Mac z satysfakcją kiwnął głową i zarezerwował miejsce.
Hanna musiała przebiec przez plac, by się nie spóźnić, bo w jej najwygodniejszych tenisówkach pękła sznurówka. Na szczęście Jo zamierzała przed południem odpoczywać i nigdzie się nie wybierała, więc pożyczyła Hannie sznurówkę ze swojego buta.
Przed zegarem widać było czerwoną chorągiewkę z białą literą „W”. Hanna przybyła w samą porę, by usłyszeć, jak mężczyzna w średnim wieku wyjaśnia, że litera oznacza pieszą wycieczkę, a poza tym ma na imię William.
– Witam państwa w Pradze. Z przyjemnością przedstawię wam piękną stolicę Republiki Czeskiej, zwaną również „miastem stu wież”. Praga jest moim rodzinnym miastem, a moim ojczystym językiem jest czeski. Będę mówił po angielsku, ale władam biegle również francuskim i niemieckim. Dla ilu z was angielski jest pierwszym językiem?
Hanna szybko rozejrzała się po grupie. Spośród kilkunastu osób mniej więcej połowa podniosła ręce w górę. Bardzo wysoki mężczyzna stojący z przodu grupy odwrócił się, jakby zastanawiał się nad tym samym. Na widok Hanny jego spojrzenie się wyostrzyło, jakby ją rozpoznał.
Pomyślała, że pewnie pomylił ją z kimś innym, bo gdyby gdzieś się już spotkali, z pewnością by to pamiętała. Nie tylko wzrost i wyprostowana postawa sprawiały, że wyróżniał się w tłumie. Do tego był nienagannie ubrany w białą koszulę z krótkimi rękawami, rozpiętą pod szyją, oraz dobrze dopasowane spodnie khaki, a jego twarz była… charakterystyczna.
Miał ostre rysy, głębokie bruzdy ciągnące się od nosa do kącików ust i przenikliwe spojrzenie, jakby uważnie analizował wszystko, co widział.
Hanna pośpiesznie skupiła uwagę na tym, co mówił William.
– Znajdujemy się na rynku Starego Miasta i jak zapewne wszyscy wiecie, stoimy przed jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Pragi: średniowiecznym zegarem astronomicznym, czyli praskim Orlojem. – Spojrzał na swój zegarek. – Za piętnaście minut zobaczymy cogodzinny przemarsz ruchomych apostołów. Mam jeszcze wystarczająco dużo czasu, aby opowiedzieć wam o nim kilka rzeczy. Podejdźmy trochę bliżej, żeby lepiej widzieć.
William uśmiechnął się do Hanny, a ona odniosła wrażenie, że widział, jak biegła przez brukowany plac, by zdążyć na czas. Odwzajemniła uśmiech i przesunęła się wraz z całą grupą, aby stanąć jak najbliżej zegara i przewodnika.
Znalazła się teraz na przedzie, naprzeciwko wysokiego mężczyzny i wkrótce po tym, jak William znów zaczął mówić, jej spojrzenie zbłądziło w bok.
– Zegar zbudowano na początku piętnastego wieku – rzekł przewodnik. – Legenda głosi, że kiedy został ukończony, rajcy miejscy oślepili jego twórcę, by nie mógł zrobić lepszego zegara dla żadnego innego miasta. Podobno mistrz w odwecie zakończył swoje życie, rzucając się w tryby mechanizmu, aby go uszkodzić, i rzucił klątwę na każdego, kto próbowałby go naprawić. Mówi się, że zegar nie działał przez następne sto lat.
Ta ponura historia z pewnością przykuła uwagę wszystkich, ale Hanna wciąż patrzyła na mężczyznę, który powoli kiwał głową, jakby uznał, że to było sprawiedliwe rozwiązanie. Hanna stłumiła uśmiech.
Mężczyzna wpatrywał się w duże ozdobne tarcze na ścianie wieży, wyraźnie zafascynowany tym matematycznym i mechanicznym osiągnięciem.
Hanna nie skupiała się na słowach Williama, który wyjaśniał grupie pozycje słońca i księżyca oraz wskazywał medaliony przedstawiające poszczególne miesiące, tylko chłonęła tę chwilę z coraz większym podnieceniem, wiedząc, że to pierwszy etap jej nowej przygody.
Zapewne dlatego dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że coś jest nie tak.
– Cztery postacie po obu stronach zegara przedstawiają rzeczy najbardziej pogardzane. – William pocierał czoło, wyraz jego twarzy sugerował, że cierpi. – Mężczyzna po lewej… podziwia własne odbicie w lustrze. To jest… – Przerwał, jakby zapomniał, co miał powiedzieć, a kiedy w końcu się odezwał, jego słowa nie miały sensu.
Hanna poczuła dreszcz. Wieloletnie doświadczenie w pracy z nagłymi przypadkami powiedziało jej, że jakiś czynnik fizyczny zakłóca zdolność Williama do myślenia. Mógł to być na przykład znaczny spadek poziomu cukru we krwi u osoby z cukrzycą, ale również – i to byłby o wiele gorszy scenariusz – udar: zablokowane lub pęknięte naczynie krwionośne powodujące katastrofalne uszkodzenia mózgu. To by tłumaczyło, dlaczego William wyglądał, jakby nagle rozbolała go głowa.
Spojrzała w stronę wysokiego mężczyzny, który dokładnie w tym samym momencie obrócił głowę w jej stronę. Obydwoje byli w stanie gotowości i wiedzieli, że za chwilę coś się wydarzy.
I wydarzyło się. W chwili, gdy ruszyli do przodu, ich przewodnik upadł. Rozległ się nieprzyjemny chrzęst, gdy jego głowa uderzyła o bruk i po chwili całe ciało zaczęło drgać w pełnym napadzie toniczno-klonicznym.
Hanna natychmiast rozejrzała się, sprawdzając, czy obok mężczyzny nie znajduje się żaden przedmiot, który trzeba byłoby usunąć. William już zranił się w głowę – widziała, że krwawi – i trzeba było zapobiec dalszym obrażeniom. Podniosła z ziemi metalowy drążek z czerwoną chorągiewką i podała komuś z grupy, mówiąc:
– Proszę się cofnąć. Potrzebujemy trochę miejsca.
Zerknęła w bok. Wysoki mężczyzna wyciągnął telefon, ale nie dzwonił po karetkę. Zapewne włączył stoper, aby zarejestrować chwilę, gdy zaczął się atak, i czas jego trwania.
Na razie nic nie wskazywało na to, by miał się szybko skończyć. Zegar nad nimi ożył i wygrywał teraz cichą powtarzającą się melodię, która zwiększała napięcie.
Tłum ludzi wokół wpatrywał się z przerażeniem w głowę Williama, wciąż uderzającą o bruk. Hanna uznała, że trzeba podłożyć mu coś pod głowę. Zaczęła ściągać miękką bluzę, którą miała na sobie.
– Weź to. – Wysoki mężczyzna podał jej sweter. – To powinno wystarczyć.
Miał szkocki akcent i ze swobodą przejął kontrolę nad sytuacją. Hanna złożyła miękki sweter i wsunęła go pod głowę Williama. Na razie nie mogli zrobić nic więcej, tylko ochronić go przed dalszymi obrażeniami i zaczekać, aż atak ustąpi. Jednak pozostali członkowie grupy, zaniepokojeni chrapliwym oddechem przewodnika i zmianą koloru jego skóry, nie podzielali tej opinii.
– Musimy mu coś włożyć do ust – zawołał mężczyzna z amerykańskim akcentem. – Czy ktoś ma łyżkę? Albo długopis? Nawet szczoteczkę do zębów? Jeśli nic nie zrobimy, zadławi się własnym językiem i umrze!
Towarzysz Hanny podniósł głos, by przebić się przez bicie kościelnych dzwonów na placu, ale jego ton był spokojny.
– To niemożliwe, żeby człowiek zadławił się własnym językiem – powiedział. – Wiemy, co robimy. Jestem lekarzem. – Zerknął na Hannę.
– Pielęgniarka z ratunkowego – oznajmiła.
Skinął głową z aprobatą i znów spojrzał na ekran telefonu.
– Musimy wezwać karetkę. Nie zauważyłem u niego żadnej bransoletki z ostrzeżeniem medycznym, a ty?
– Też nie. – Nadgarstki Williama były nagie. Hanna sprawdziła jeszcze, czy nie ma zawieszki na szyi. – Ale wiele osób cierpiących na epilepsję nie nosi bransoletki.
– Może to być pierwszy atak.
Hanna skinęła głową. Jeśli tak było, atak mógł świadczyć o jakichś poważnych zmianach w mózgu, wywołanych na przykład przez guz.
– Czy ktoś mógłby wezwać karetkę? – zawołał jej towarzysz. – I proszę, cofnijcie się jeszcze trochę. Zapewnijmy temu człowiekowi odrobinę prywatności.
Gdy Hanna prosiła, by się cofnęli, nikt nie zwrócił na nią uwagi, ale na spokojną prośbę tego mężczyzny tłumek poruszył się i odsunął. Kilka osób nawet odwróciło się, by odejść. Ktoś zadzwonił po karetkę.
– Jak się mówi „pogotowie” po…? – Głos mężczyzny, który wcześniej domagał się łyżki, wciąż rozbrzmiewał ponad innymi. – W jakim języku tutaj mówią?
– W czeskim – odpowiedział ktoś.
_– Záchranka –_ dodał ktoś inny. – Mam aplikację tłumaczeniową.
– Już tu jedzie. – Przez tłumek przeciskał się policjant. – Czy mogę w czymś pomóc?
Kończyny Williama znieruchomiały i zaczął oddychać normalnie, ale wciąż był nieprzytomny.
Hanna pomogła lekarzowi ułożyć go w pozycji bocznej. Pochwyciła go za ramię i biodro i obróciła na bok, odruchowo zginając jedną nogę, by zapewnić większą stabilność. Uwolniła ramię uwięzione pod jego ciałem i odchyliła mu głowę do tyłu, aby zapewnić drożność dróg oddechowych.
Dźwięk syreny rozlegał się coraz bliżej. Policjanci pomogli w tłumaczeniu informacji o zdarzeniu i czasie trwania napadu. Zespół ratowników medycznych działał sprawnie. William odzyskał przytomność, ale był zdezorientowany. Zabandażowali mu głowę, ułożyli go na noszach i załadowali do karetki.
Głośny turysta wyraził swoje rozczarowanie.
– Cóż, to koniec naszej wycieczki. Ciekawe, czy możemy otrzymać zwrot pieniędzy?
Pozostali pokręcili głowami i grupa szybko się rozproszyła. Hanna i lekarz zostali sami.
Mężczyzna pochylił się po sweter.
– Proszę tego nie dotykać – powiedziała szybko.
– Słucham? – zdziwił się.
– Jest na nim krew.
– Tak, wiem. Ale przecież go tu nie zostawię.
Hanna sięgnęła do torby i podała mu zwiniętą w kulkę wielorazową torbę na zakupy.
– To zapewni większe bezpieczeństwo.
– Dzięki. Mogę to ci to później zwrócić. – Wsunął sweter do środka, uważając, by nie dotknąć plam. – Mieszkamy w tym samym hotelu.
Hanna zamrugała. Skąd, u licha, mógł o tym wiedzieć?
– Wczoraj wieczorem widziałem, jak tu przyjechałaś – wyjaśnił. – A skoro jesteś pielęgniarką z ratunkowego, to domyślam się, że bierzesz udział w konferencji?
– Tak. – Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. – Bardzo się cieszę na tę konferencję, szkoda tylko, że nie dowiedziałam się niczego o Pradze. Bardzo byłam ciekawa tej wycieczki.
– Ja też. – Zatrzymał na niej spojrzenie i lekko zmrużył oczy. – Może dokończymy wycieczkę sami? Wydrukowałem trasę i mapę, a w kiosku z gazetami na pewno mają jakiś przewodnik.
– Świetny pomysł – ucieszyła się Hanna. – To o wiele lepsze niż zwiedzanie na własną rękę. Tak w ogóle, mam na imię Hanna. Hanna Peterson.
– Hamish MacMillan – odparł. – Ale przez całe dorosłe życie nazywano mnie Mac.
Ten przydomek pasował do niego. Niewątpliwie brzmiał ze szkocka, ale pasowało też do jego schludnego porządnego wyglądu.
– Nie jesteś chyba rodziną tych ludzi produkujących płaszcze przeciwdeszczowe?
Teraz z kolei on zamrugał, ale gdy dotarło do niego, co miała na myśli, uśmiechnął się.
– Płaszcz przeciwdeszczowy nazywa się mackintosh, a nie MacMillan. W Szkocji wiele nazwisk zaczyna się na Mc lub Mac.
Hanna po raz pierwszy zobaczyła jego uśmiech i na chwilę zapomniała o wszystkim innym. Poczuła ten uśmiech w sercu, jakby otoczył je ciepłym blaskiem, a potem to ciepło spłynęło w dół, w głąb jej brzucha. Odwróciła wzrok, ale gdy znów go podniosła, zobaczyła wpatrzone w siebie bardzo ciemne oczy.
O mój Boże, pomyślała. Czegoś takiego nie czuła jeszcze nigdy w życiu. Przyszło jej do głowy, że chyba będzie potrzebować całego swojego doświadczenia w radzeniu sobie z sytuacjami kryzysowymi.
W dodatku miała wrażenie, że Mac dostrzega, co się z nią dzieje. Być może jakimś cudem to przyciąganie było odwzajemnione, ale jeśli tak, to doskonale potrafił ukrywać swoje uczucia.
– Cel numer jeden – powiedział, wskazując ręką na zegar nad nimi – słynny praski zegar astronomiczny. Zawsze chciałem go zobaczyć, ale jakoś… - przez cały czas mówił śmiertelnie poważnym tonem – nigdy nie mogłem znaleźć czasu…
Hanna parsknęła śmiechem. A zatem oprócz tego, że był najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego dotychczas spotkała, to jeszcze miał poczucie humoru?
Jej poziom oczekiwań wobec tej najnowszej przygody w jej życiu sięgnął zenitu.
– Mamy czas teraz – stwierdziła. – Nie marnujmy ani minuty.