To, co lśni - ebook
To, co lśni - ebook
Sztuką jest dostrzec prawdziwy blask wśród niewiele wartych błyskotek
Nicole miała mieć wszystko. Dziewczęta takie jak ona – piękne córki wpływowych rodziców – mogą przebierać w życiowych szansach. Studia na elitarnej uczelni, praca w prestiżowym magazynie i miłość najbliższych sprawiają, że jej życie wypełnia blask.
Ale nie ma światła bez ciemności, a los prędzej czy później każdemu pokaże swoje mroczne oblicze. Rodzice Nicole giną w zamachu terrorystycznym. Zdruzgotana dziewczyna zostaje sama na świecie.
Życie odsłoni przed nią cały swój blask i wielki mrok. Kolejne miłości przyniosą jej zarówno szczęście, jak i ból, a wyzwania sprawią, że Nicole stanie się silniejsza.
Czy odkryje, co jest w życiu najważniejsze?
I czy mimo zawirowań losu – zdoła poznać samą siebie?
Olśniewająca i pełna nadziei powieść o blaskach i mrokach życia. Ukochana pisarka milionów kobiet przypomina, że to, co lśni najjaśniej, nie zawsze ma największą wartość.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8330-5 |
Rozmiar pliku: | 792 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Coco Martin, a oficjalnie Nicole, była uderzająco piękną kobietą o ciemnych włosach i zielonych oczach. Miała figurę zapierającą dech w piersiach, a do tego cechowała ją wytworność kogoś starszego. Wyjątkowości i jeszcze większej atrakcyjności dodawała jej całkowita nieświadomość swojej wielkiej urody. Była równie skromna, co zjawiskowo piękna. Mężczyźni gapili się na nią od lat, a ona nie zwracała na nich uwagi. Kobiety byłyby o nią zazdrosne, ale zachowywała się wobec wszystkich tak uprzejmie, że zapominały o jej wyglądzie i szczerze ją lubiły. Pod koniec roku skończyła dwadzieścia jeden lat i właśnie zamknęła pierwszy rok studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Columbia. Nie lada osiągnięciem był jej letni staż w magazynie „Time”. Jej stanowisko początkowo przeznaczono dla absolwentów, ale w czasie rozmowy kwalifikacyjnej zrobiła takie wrażenie, że ją zatrudniono. Była zachwycona. Zaczęła przed dwoma tygodniami i cieszyła się z możliwości pracy dla tak prestiżowego pisma.
W pewien gorący lipcowy piątek wsiadła do minibusa w Nowym Jorku i wyruszyła w trzygodzinną podróż do Southampton, by spędzić weekend z rodzicami. Jako jedynaczka zawsze odczuwała z nimi wyjątkowo silną więź, nawet w bardzo młodym wieku. Traktowali ją bardziej jak dorosłą niż dziecko i zabierali wszędzie ze sobą. Odbyli razem wiele wspaniałych podróży i zapraszali ją do spędzania czasu ze swoimi przyjaciółmi. Cała trójka lubiła swoje towarzystwo. Tom i Bethanie byli dumni ze swojej jedynej córki.
Ich małżeństwo w czasach młodości miało dość nietypowe początki. Poznali się na studiach i zakochali do szaleństwa, chociaż pochodzili z zupełnie odmiennych środowisk. Tom Martin dorastał w biedzie, jak chętnie przyznawał, na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Dostał pełne stypendium na Princeton, które zmieniło jego życie. Rodzice woleliby, żeby został hydraulikiem albo elektrykiem, albo chociaż księgowym, jednak Tom nigdy nie akceptował ograniczonych wyobrażeń rodziców na swój temat. Jego przyjaciele ze studiów przekonali go, że dużo bardziej się opłaca zarządzać cudzymi fortunami niż próbować zgromadzić własną od zera. Po Princeton zatrudnił się na mało ważnym stanowisku w banku w Nowym Jorku, aż w końcu, dzięki rzetelnej pracy i z pomocą Bethanie, zaczął studiować finanse w Wharton, a z czasem został jednym z najbardziej poważanych nowojorskich doradców inwestycyjnych. Był cichym, dyskretnym skromnym oraz taktownym mężczyzną i nie lubił się popisywać, chociaż jego wspólnik, Edward Easton, robił wokół siebie więcej szumu i należał do grona słynnych gwiazd biznesu.
Podobnie jak Coco, Bethanie była olśniewająca, gdy Tom ją poznał – oszałamiająco piękna, energiczna i kreatywna. Studiowała fotografię na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Browna i miała prawdziwy talent. Pochodziła ze starej, szanowanej nowojorskiej rodziny. Oboje z Tomem byli jedynakami, a ona zdążyła zadebiutować na uroczystym balu rok przed poznaniem Toma.
Zakochali się w sobie, kiedy mieli po dziewiętnaście lat, na imprezie w Nowym Jorku, i od tamtej pory byli nierozłączni. Kiedy Bethanie powiedziała rodzicom, że po studiach chcą wziąć ślub, stanowczo zaprotestowali. Uważali, że Tom nigdy niczego nie osiągnie. Chcieli, by wyszła za kogoś z ich kręgu towarzyskiego, a nie za biednego chłopaka o plebejskim pochodzeniu, którego jedynym atutem są ambitne marzenia. Nie rozumieli, jak miałby zajść gdzieś dalej. Bethanie dostrzegała wszystkie jego mocne strony i zalety, więc bardzo w niego wierzyła. Nawet gdyby nie miał nigdy osiągnąć materialnego sukcesu i byliby zawsze biedni, po prostu go kochała. Kiedy jej rodzice stanowczo odmówili zgody na małżeństwo, dwa tygodnie po ukończeniu studiów Bethanie i Tom zebrali wszystko, co mieli na swoich kontach, pojechali na weekend do Las Vegas i wzięli ślub w kaplicy Elvis. W poniedziałek powiadomiła o tym rodziców, a oni wpadli we wściekłość.
Tom przyjął zaproponowaną mu pracę w banku, zaś wieczorami dorabiał jako kelner, by odłożyć na szkołę biznesu. Bethanie odmówiła przyjęcia dotychczasowego wsparcia finansowego od rodziców i zaczęła pracować jako fotografka freelancerka, a wieczorami z mężem – jako kelnerka. Utrzymywali się z tego, co zarobili, i starali się jak najwięcej odkładać. W końcu Tom poszedł do Wharton School i zdobył tytuł MBA. W międzyczasie na świat przyszła Coco. Ostatecznie udowodnili rodzicom Bethanie, że się mylili, zaskarbili sobie ich szacunek i podziw. Kiedy Tom osiągnął sukces, kupił swoim rodzicom dom.
Bethanie miała dwie maksymy, wedle których żyła i które często powtarzała córce: „Nie graj według cudzych zasad” oraz „Myśl nieszablonowo”. Mówiła, że najgorsze, co może być w życiu, to brak marzeń. Rodzice Coco przekonali ją, że powinna robić, czegokolwiek zapragnie, jeśli tylko potrafi ciężko pracować i zmierzyć się ze wszystkimi wyzwaniami, jakie może napotkać po drodze.
Ci ludzie stanowili wzór wytrwałości, odwagi i ciężkiej pracy w osiąganiu własnych celów. Ojciec Coco tak postępował. Rodzice nigdy nie porzucili własnych marzeń ani nie przestali wierzyć w siebie nawzajem. Po dwudziestu czterech latach małżeństwa nadal się kochali, a Tom nieustannie zachwycał się swoją piękną żoną. Trwała przy nim wiernie w bogatszych i biedniejszych czasach, dokładnie tak, jak obiecała w kaplicy Elvis. Do dziś się uśmiechali, oglądając zdjęcia ze ślubu.
Ich rodzice byli starsi – to także łączyło Toma i Bethanie. Wszyscy zmarli, kiedy Coco była bardzo mała, więc dorastała bez korzyści, ale także komplikacji wynikających z posiadania dziadków. Rodzice byli jej całym światem, ich miłość i uwaga w pełni skupiały się na córce. Po zdobyciu własnego majątku Tom nabrał patyny wyższych klas, a Bethanie wskazywała mu drogę.
Kupili piękne mieszkanie przy Piątej Alei na Manhattanie, z widokiem na Central Park, a także rozległą, wygodną, luksusową posiadłość w Southampton, tuż przy plaży. Coco uwielbiała spędzać z nimi czas. Jechała na weekend, żeby opowiedzieć im ze szczegółami o swoim stażu w „Time” oraz o tym, co robiła przez cały tydzień. Bethanie i Tom posyłali ją do najlepszych prywatnych koedukacyjnych szkół w Nowym Jorku, do których chodziła aż do liceum. W szkole poznała swojego najlepszego przyjaciela, Samuela Steina. Miała także przyjaciółki. Myślała niezależnie, nigdy nie należała do żadnej paczki rówieśników, a Sam był jej najbliższym przyjacielem jeszcze od czasów czwartej klasy podstawówki. Trzymali się ze sobą w szkole i wszędzie chodzili razem, mimo że był od niej o rok starszy i o klasę wyżej. A mimo różnic płci, pochodzenia i wyznania byli pokrewnymi duszami i przyjaciółmi, odkąd się poznali. Ona zwierzała się ze wszystkiego jemu, a on jej. Zaspokajał jej potrzebę męskiego towarzystwa i zastępował jej brata oraz był lojalnym przyjacielem, na którego rady mogła liczyć, gdy zaczęła się umawiać na randki.
Rodzicom Sama, ortodoksyjnym Żydom, od początku nie podobała się ta przyjaźń. Według nich było nie do pomyślenia, żeby chłopak przyjaźnił się z dziewczyną. Najbardziej obawiali się, że ostatecznie, z wiekiem, ich bliskość przekształci się w romantyczne uczucie, młodzi zakochają się w sobie i zapragną wziąć ślub. Matka Sama, Zippora, nie chciała, żeby do tego doszło, podobnie jak jego ojciec. Woleli, by w odpowiednim czasie Sam poślubił kogoś tego samego wyznania. Zippora prowadziła koszerny dom. W każdy piątkowy wieczór domownicy obchodzili szabat i zobowiązali Sama do odwiedzania z nimi w każdą sobotę synagogi. Był najstarszym z czwórki dzieci, miał dwie siostry i brata. Reszta chodziła do szkoły wyznaniowej na Brooklynie, ale Sama posłano do bardziej liberalnej, wielowyznaniowej szkoły w mieście. Jego rodzice zawsze mieli wątpliwości, czy to była dobra decyzja. Chłopak jednak tam się rozwijał i był wspaniałym uczniem, a to było ich główne oczekiwanie wobec syna.
W końcu to jego najmłodsza siostra, Sabra, przysporzyła im prawdziwych powodów do zmartwień. Zakochała się w Liamie, irlandzkim katoliku, którego poznała na międzyszkolnej konferencji licealistów dotyczącej różnorodności, i zamierzała go poślubić po ukończeniu studiów. Była nawet skłonna zmienić dla niego wyznanie. Ta sytuacja odciągnęła uwagę od Sama i jego przyjaźni z Coco i wzbudziła w rodzicach dużo więcej niepokoju.
Sam właśnie skończył studia ekonomiczne na Uniwersytecie Nowojorskim. Coco przyszła na rozdanie dyplomów, a jego rodzice byli wobec niej uprzejmi jak zawsze. Znała go od dwunastu lat, wiedziała więc, jakie mają zdanie na temat ich przyjaźni. Nie czynili z tego tajemnicy i ciągle robili Samowi wykłady na temat niebezpieczeństw płynących z jego relacji z Coco.
Kiedy Sam skończył trzynaście lat, uparł się, że zaprosi ją na swoją bar micwę. Przesiedziała całe cztery godziny religijnej uroczystości w synagodze, a potem poszła na wystawne przyjęcie, które rodzice wyprawili mu tamtego wieczoru w hotelu Plaza. Podwieźli ją jej rodzice. Było tam dwustu gości, wśród których Coco dobrze się bawiła. To pierwsza bar micwa, w jakiej uczestniczyła, i czuła się bardzo dorośle, będąc tam sama. Potem powiedziała rodzicom, że sama chciałaby mieć taką bar micwę. Bardzo podobała jej się ta uroczystość, zwłaszcza kiedy matkę Sama noszono na krześle przy akompaniamencie hucznych oklasków i żywej muzyki.
Rodzina Coco była katolicka, ale niezbyt religijna. Coco i Sam również nie należeli do pobożnych wyznawców swoich religii. Sam mówił, że nie sądzi, by świętował szabat, kiedy będzie dorosły, i nie lubił mieszkać w koszernym domu. Jadł bekon za każdym razem, kiedy bywał na mieście, ale oczywiście nigdy nie powiedział o tym rodzicom. Czuł, że religijna pasja jego matki go ogranicza. Razem z siostrami buntował się przeciwko tradycji, ale jego brat Jacob, który zawsze rozpaczliwie starał się przypodobać rodzicom, mówił, że chciałby zostać rabinem, gdy dorośnie. Był pilnym chłopcem i Sam myślał, że może zrealizować to marzenie.
Od Sama oczekiwano, że po studiach rozpocznie pracę w odnoszącej sukcesy firmie księgowej ojca, a teraz zachęcano go, by zdobył tytuł księgowego CPA. Chciał za kilka lat pójść do szkoły biznesu, ale na razie ledwo wysechł atrament na jego licencjacie. Sam i Coco byli zadowoleni, że wybrali studia w Nowym Jorku – ona na Columbii, on na Nowojorskim – i mogli dalej spędzać wspólnie czas, o ile się nie uczyli lub nie spotykali się ze znajomymi ze studiów. Zdarzało się, że uczyli się razem. Sam zawsze pomagał przyjaciółce w matematyce, ekonomii i statystyce, a ona napisała za niego niejedno wypracowanie z psychologii czy literatury. Czynili użytek ze swoich mocnych stron, oboje dostawali dobre oceny i utrzymywali dobre średnie przez cały czas studiów. Rodzice nie mogli narzekać, że przyjaźń odciąga młodych od nauki, ponieważ zawsze przynosili dobre oceny. Dla rodziców Sama było niepojęte, jak ich syn i Coco mogli spędzać ze sobą tak wiele czasu, pozostać przyjaciółmi i się w sobie nie zakochać.
Jedną z różnic między nimi było to, że rodzice Sama wymagali od niego, by podporządkował się ich regułom, oczekiwaniom oraz stylowi życia, tymczasem na Coco nie wywierano żadnej presji. Dla rodziców Sama nie było miejsca na jego plany, zarówno w kwestii małżeństwa, jak i dotyczących kariery. Rodzice Coco pragnęli, by znalazła pracę, w której będzie się spełniać, realizować kreatywnie i działać po swojemu, podobnie jak kiedyś oni – Bethanie poślubiająca chłopaka pochodzącego z innego świata i Tom, który osiągnął dużo więcej, niż rodzice dla niego zaplanowali. Naciskali Coco, by nie przyjmowała ograniczonych poglądów innych ludzi i rozwijała skrzydła. Pozostawili jej szerokie pole możliwości i wyborów na przyszłość, a jej przyjaźń z Samem nigdy ich nie martwiła, ani dlatego, że był chłopakiem, ani dlatego, że był Żydem. Szanowali jej umiejętność podejmowania dobrych decyzji i wybierania przyjaciół. Sam zawsze powtarzał, że zazdrości jej tak otwartych rodziców. Bał się konfrontacji z własnymi i nie potrafił sobie wyobrazić, że miałby poślubić taką dziewczynę, jaką zamierzali mu wybrać, dziewczynę z ortodoksyjnego żydowskiego domu. Nie dawali mu innej możliwości. Matka zawsze nakłaniała go do szybkiego małżeństwa i licznych dzieci, na ich wzór. Oboje jego rodzice pochodzili z dużych rodzin.
Sam nie zamierzał zrobić żadnej z tych rzeczy, kiedy w końcu wyprowadzi się z domu. Dopiero przed miesiącem ukończył studia, a za kolejne dwa tygodnie miał zacząć pracę w biurze księgowym ojca. Bał się tego, a Coco mu współczuła. Wiedział jednak, że rodzice tego od niego oczekują, i nie chciał ich zawieść.
Coco przejmowała się swoim letnim stażem oraz ostatnim rokiem na Columbii przed ukończeniem studiów. Wiedziała, że jej rodzice są rozczarowani, bo przez pracę w „Time” nie mogła do nich dołączyć w ich corocznej podróży do Europy. To był pierwszy raz, kiedy mieli jechać bez niej. Wyjeżdżali w niedzielę, więc zgodziła się spędzić z nimi weekend przed podróżą.
Rodzice Sama mieli mieszkanie przy Central Park West – nie w jednym z modniejszych budynków dalej na południe, takich jak Dakota czy San Remo, gdzie mieszkali słynni aktorzy, producenci i pisarze, ale również przyzwoitym. Jego siostry zajmowały wspólnie jeden pokój, a on dzielił swój z młodszym bratem. Nie odłożył jeszcze dość pieniędzy, by przeprowadzić się do własnego mieszkania po studiach, i przypuszczał, że będzie musiał mieszkać w domu rodzinnym jeszcze przez kilka kolejnych lat. Początkowa pensja, jaką zapewniał mu ojciec, wystarczyła na drobne wydatki, kolacje ze znajomymi oraz okazjonalne randki, ale na pewno nie na samodzielne życie. Na to będzie musiał ciężko zapracować i taki miał zamiar. Marzył o własnym mieszkaniu, a ten cel nadal wydawał się bardzo odległy.
Coco planowała się wyprowadzić po studiach, kiedy już dostanie pracę. Przypuszczała, że zamieszka ze współlokatorami, podobnie jak w akademiku Columbii. Nie przeszkadzało jej to. Rodzice obiecali jej pomóc w znalezieniu mieszkania po studiach. Sam zawsze zazdrościł Coco hojności rodziców, ale nie wypominał jej tego. Uważał po prostu, że to bardzo szczęśliwa dziewczyna, a ona właściwie się z nim w tym zgadzała. Czasami jednak czuła, że skupienie uwagi rodziców wyłącznie na niej staje się zbyt zaborcze i intensywne. Miała nadzieję, że za rok lub dwa zmniejszą swoją czujność, ale na razie się na to nie zanosiło. Z jednej strony żałowała, że w tym roku nie może pojechać z nimi do Europy, ale z drugiej – dzięki temu czuła się dorosła i cieszyła tym, że ma wakacyjną pracę i musi zostać. Była podekscytowana i nie miała wątpliwości, że po zakończeniu nauki będzie chciała pracować w jakimś czasopiśmie. Czasem nawet rozważała kursy z dziennikarstwa.
Kiedy wysiadła z minibusa, ojciec już na nią czekał. Był wysokim, młodo wyglądającym mężczyzną z siwymi skroniami. Twarz mu się rozpromieniła, kiedy tylko zobaczył Coco. Ucieszyła się na jego widok, uściskała go. Rozmawiali całą drogę do domu, gdzie czekała już matka z lekką kolacją na pięknie nakrytym stole na tarasie obok basenu. Bethanie była perfekcyjna we wszystkim, świetnie gotowała, prowadziła elegancki dom urządzony ze smakiem. Tom był dla niej bardzo hojny. Trudniła się dekorowaniem wnętrz, kiedy była młodsza, i bardzo to lubiła. Ale kiedy Tom zaczął zarabiać duże pieniądze, przestała pracować i o każdej porze była dostępna dla swojego męża i córki. Miała niezwykły dar do wszystkiego, do czego się zabierała, lekki styl i dobre oko. Coco częściowo to po niej odziedziczyła. Wdzięk i otwarty umysł matki nie umknęły uwadze córki. Wolność, jaką miała, i samodzielne obrana ścieżka były dokładną przeciwnością tego, jak wychowano Sama, któremu rodzice nieustannie coś nakazywali i próbowali go ograniczać.
Sam i Coco uzupełniali się jako najlepsi przyjaciele. On na swój sposób sprowadzał ją na ziemię, a w innych przypadkach to Coco zachęcała go do rozwinięcia skrzydeł niezależnie od tego, co mówili mu rodzice i jakie ograniczenia mu narzucali. Próbowała dodać mu odwagi, by mógł się od nich uwolnić, ale on zawsze czuł się bardzo zwyczajny w porównaniu z nią. Chciał się rozwijać podobnie jak ona, ale jeszcze nie wiedział, jak to zrobić. Był to jeden z jego wielu celów – być wolnym i próbować nowych rzeczy. Podziwiał w Coco śmiałość i niezależność.
Bethanie i Tom cieszyli się kolacją z córką. Potem wszyscy poszli na spacer na plażę i wcześnie położyli się spać. W sobotę pływali w oceanie, leżeli przy basenie, a wieczorem udali się do restauracji, którą od jakiegoś już czasu chcieli wypróbować, lecz dotąd nie mieli okazji. Podczas kolacji Coco opowiedziała im więcej o pracy w „Time”. Rodzice zawsze byli z niej dumni. Niezmiennie otrzymywała od nich emocjonalne wsparcie, kiedy tego potrzebowała. Udzielali go jej chętnie i zawsze motywowali ją, by wierzyła w siebie. Bethanie przypominała córce, że nie ma nic, czego nie byłaby w stanie osiągnąć, jeśli tylko spróbuje. W tej atmosferze Coco rozkwitała.
Podczas kolacji w sobotni wieczór rodzice Coco mówili, że emocjonują się podróżą do Francji, w którą mieli się wybrać kolejnego dnia. Słysząc, jak o tym opowiadają, Coco zrobiło się żal bardziej, niż się tego spodziewała. Nie chciała robić złego wrażenia i prosić o urlop na samym początku pracy, więc postanowiła w tym roku zrezygnować z wyjazdu. Miała piękne wspomnienia z wielu wspólnych podróży podczas szkolnych ferii i letnich wakacji.
– Jesteś spakowana, mamo? – spytała, kiedy wrócili z restauracji. Bethanie zaśmiała się z miną winowajcy i zerknęła na męża.
– Mniej więcej – odparła, a Tom się zaśmiał.
– Znasz mamę. Będzie wrzucać do walizki coraz więcej rzeczy, a w końcu, kiedy będziemy już wychodzić, nagle pojawi się druga torba.
Zawsze udawał, że narzeka na to, ile żona zabierała bagażu, ale szczerze mówiąc, nie miało to dla niego znaczenia. Lubiła nosić piękne ubrania, a on się cieszył rozpieszczaniem jej. Wiedział, że kiedy będą w Paryżu i na południu Francji, żona nie oprze się kolejnym zakupom. Coco odziedziczyła po niej tę cechę. Tom podróżował z niewielkim bagażem, potrzebował jedynie białych dżinsów, kilku lnianych marynarek, kurtki oraz jednego lub dwóch garniturów. Mężczyźnie łatwiej było mniej spakować, jak zawsze wytykała mu żona. Często miała pełną walizkę samych torebek i butów, pasujących do wszystkich zestawów. W hotelu, w którym się zatrzymywali w Cap d’Antibes, ludzie dobrze się ubierali. Były to starsze osoby, drogi hotel, a oni jeździli tam każdego lata na tydzień lub dwa. Coco też go uwielbiała.
Był to odprężający weekend. Bethanie przygotowała im w niedzielę duży lunch. Po nim Tom odwiózł Coco na minibusa powrotnego do miasta. Musieli skończyć pakowanie i o dwudziestej pierwszej mieli lot do Paryża, gdzie planowali spędzić kilka dni z przyjaciółmi, odwiedzając swoje ulubione muzea i restauracje. Potem jechali na południe Francji, następnie do Wenecji, a wycieczkę kończyli w Londynie, jak zwykle. Planowali wyjechać na niecałe trzy tygodnie. Ich córka z ważnych powodów tym razem nie mogła sobie pozwolić na ten luksus. Miała pierwszą poważną wakacyjną pracę.
Wracając do miasta po spotkaniu z rodzicami, Coco była w dobrym nastroju. Miło spędziła z nimi czas, a wieczorem poszła do kina z dwiema koleżankami z Columbii. Wiedziała, że Sam miał randkę z córką przyjaciół jego rodziców i nie był z tego powodu zadowolony.
– Jak było? – spytała, gdy zadzwonił do niej po filmie.
– Paskudnie. Ładna, ale strasznie nudna. Jedyne kryterium moich rodziców jest takie, żeby dziewczyna była Żydówką. Nie wydaje mi się, żeby powiedziała chociaż dziesięć słów przez cały wieczór. O dwudziestej drugiej byłem w domu.
Umówił się z Coco na ten tydzień na kolację i film, który oboje bardzo chcieli zobaczyć. Nigdy nie kończyły im się tematy do rozmów. Kiedy się rozłączyli, jej rodzice lecieli już do Paryża. Dzwonili wcześniej z lotniska, żeby jeszcze raz się pożegnać. Po rozmowie z Samem Coco włączyła na chwilę telewizję w ich pokoju do pracy, a potem wcześnie się położyła, żeby iść wypoczęta do redakcji kolejnego dnia.
Kolejny tydzień w „Time” upłynął szybko, była bardzo zajęta, więc nie miała czasu zatęsknić za rodzicami. Zadzwonili do niej z Paryża, powiedzieli, co robili, jakie odwiedzili galerie i restauracje, ponieważ byli poważnymi kolekcjonerami i pasjonowali się sztuką. Pod koniec tygodnia byli już na południu Francji, zadowoleni, w swoim ulubionym hotelu.
W ten weekend pojechała z Samem do Southampton i cały czas spędzili na odpoczynku i pływaniu, a także drzemiąc nad basenem. Spali w osobnych pokojach, tak jak zawsze, bo nie było między nimi nawet krzty romansu. On poznał w tym tygodniu nową dziewczynę, w barze koło swojego biura, gdzie jadał lunch. Była irlandzką katoliczką, ale stwierdził, że go to nie obchodzi, dopóki jego matka się nie dowie. Coco opowiedziała mu o różnych mężczyznach, których wypatrzyła w pracy – nie poznała ich jeszcze, ale sprawiali dobre wrażenie. Sam zawsze mawiał, że był bliżej z Coco niż z własnymi siostrami, i mógł jej powiedzieć wszystko, podobnie jak ona jemu. Nie było między nimi żadnych tajemnic.
Cały weekend leżeli w słońcu i odpoczywali. Sam pożyczył samochód od ojca, który i tak nie jeździł w piątki wieczorem ani soboty. W drodze do domu włączył radio. Akurat leciały wiadomości i Coco już miała szukać jakiejś muzycznej stacji, którą lubili oboje, kiedy ogłoszono informację, że we Francji, na Boulevard de la Croisette w Cannes miał miejsce atak terrorystyczny. Spojrzała ze strachem na Sama.
– Bez przesady, Coco. Nie wyciągaj pochopnych wniosków – powiedział spokojnie. Wiedział, jak działa jej umysł i że po takiej informacji wpadnie w panikę, myśląc o rodzicach. – Pewnie byli w swoim hotelu.
We Francji był późny wieczór i Coco wiedziała, że rodzice prawdopodobnie byli na kolacji w jednej z ulubionych restauracji, ale i tak się martwiła. Wyjęła komórkę i zadzwoniła do nich obojga. Oba połączenia wpadły od razu do poczty głosowej. Milczała przez większość drogi do domu, przeskakując między stacjami, by dowiedzieć się czegoś więcej. Na razie usłyszeli tylko, że wybuchło kilka bomb. Terroryści zostali zastrzeleni. Setki ludzi zostało rannych i według pierwszych statystyk ponad sto osób zginęło. Był to jeden z poważniejszych ataków w historii. Kiedy podjechali pod budynek Coco przy Piątej Alei, Sam zaparkował na ulicy i poszedł z nią na górę obejrzeć wiadomości w telewizji. Widok był przerażający: ludzie noszący na rękach martwe dzieci, inne dzieci krzyczące ze strachu i uciekające po wybuchu, szukające rodziców, mężowie klęczący nad żonami, rodzice – nad dziećmi, ludzie tracący ukochane osoby umierające na ich oczach, wszędzie specjalne oddziały policji.
Coco oglądała te obrazy w skupieniu i pełnej przerażenia ciszy, trzymając Sama za rękę, ale w makabrycznej scenerii, którą oglądali na telewizyjnym ekranie, nie dostrzegli jej rodziców. Twarz miała napiętą, a Sam się nie odzywał, kiedy próbowała się dodzwonić na ich komórki, które nie odpowiadały. Zadzwoniła do hotelu, ale powiedziano jej, że państwa Martin nie ma w pokoju, wyszli. Sprawdziła też w hotelowej restauracji, ale tego wieczoru jedli poza hotelem.
– Cholera, Sam, gdzie oni są? – spytała nerwowo.
– Pewnie gdzieś spacerują – odparł, ale widział przerażenie w jej oczach i nie miał pojęcia, jak ją pocieszyć.
Sam i Coco spędzili tę noc na kanapie przed telewizorem, oglądając w kółko ten sam materiał. On zadzwonił do swoich rodziców i powiedział, że zostaje u przyjaciela.
Telefon odezwał się w końcu o szóstej rano, czyli we Francji było południe. Zawahała się przez ułamek sekundy, modląc się, by to byli rodzice. Jakiś nieznany męski głos z francuskim akcentem wymienił ją z nazwiska. Wymówił je tak, jakby było francuskie: „Nicole Martin”. Jej nazwisko znajdowało się w podróżnych dokumentach rodziców jako najbliższej krewnej – aby można było się z nią skontaktować, gdyby coś im się stało.
– Tak, to ja – odparła, wstrzymując oddech, podczas gdy Sam wpatrywał się w nią z nadzieją, że będą to dobre wiadomości. Muszą być. Nie mogli zostać ofiarami ataku terrorystycznego we Francji. To po prostu niemożliwe, to nie miałoby sensu.
Mężczyzna przedstawił się jako kapitan żandarmerii w Cannes. Wyjaśnił, że miał tam miejsce atak terrorystyczny.
– Tak, wiem – odpowiedziała, ale miała ochotę krzyczeć. – Czy z moimi rodzicami wszystko w porządku? – Nagle dotarło do niej, że mogli zostać ranni i trafić do jakiegoś szpitala. Całą noc się bała, że nie żyją.
Nastąpiła krótka przerwa, a potem rozmówca odpowiedział poważnym tonem:
– Muszę panią z przykrością poinformować, że znaleźli się wśród ofiar wczorajszego ataku. Znajdowali się na Boulevard de la Croisette, kiedy zdetonowano pierwszy ładunek.
– Są ranni? Czy coś im grozi? – wyszeptała.
Sam ścisnął jej dłoń, a ona zacisnęła powieki, bo wszystko wokół niej zawirowało, gdy czekała na odpowiedź kapitana.
– Nie przeżyli – oznajmił posępnie.
Otworzyła oczy, z niedowierzaniem spojrzała na Sama.
– Oboje?
– Tak, proszę pani. Zginęli oboje, monsieur i madame Martin. Są pewne formalności do załatwienia. Proszę się skontaktować z ambasadą amerykańską w Paryżu, oni panią pokierują. Jest nam niewyobrażalnie przykro z powodu tego strasznego zajścia. To potworna tragedia. Tyle ofiar. Proszę przyjąć nasze szczere wyrazy współczucia – ciągnął. – Od całej Francji.
Pokiwała głową i przez chwilę nie była w stanie się odezwać, a on podał jej numer, na który miała zadzwonić, by załatwić formalności. Kapitan brzmiał tak, jakby jemu samemu ściskało się gardło. Pracował całą noc, a teraz dostał przygnębiające zadanie poinformowania rodzin i bliskich. Wielu ofiar nie dało się zidentyfikować. Ludzkie szczątki leżały na całym Boulevard de la Croisette.
Coco zakończyła rozmowę i patrzyła na Sama, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszała od kapitana. Widząc jej minę, Sam nie ośmielił się zapytać, co się stało. Odczytał to z jej twarzy. Objął ją, a nią wstrząsnął na jego torsie głęboki, rozdzierający szloch. To nie mogło się wydarzyć, ale się stało. Próbowała złapać oddech, żeby opowiedzieć przyjacielowi, co usłyszała.
– Oboje – wyszlochała, przełykając łzy.
Zdążył się już tego domyślić po tym, jak spytała o to kapitana, a potem nie zadawała już dodatkowych pytań.
– Co ja teraz zrobię? Jak mam bez nich żyć?
Sam nie wiedział, co może dla niej zrobić, poza przytulaniem.
– Musisz po nich pojechać? – spytał łagodnie, a ona wyglądała na całkowicie zagubioną. Jej zielone oczy były niczym dwie szmaragdowe sadzawki przepełnione bólem.
– Nie wiem. Powiedziano mi, że ambasada mi pomoże.
Sam zastanawiał się, czy ojciec pożyczy mu pieniądze, żeby mógł z nią pojechać, jeśli będzie musiała się wybrać do Francji. Nie mógł pozwolić, by Coco mierzyła się z tym sama. Weszli do kuchni i podał jej szklankę wody, co wydawało się zupełnie bezsensownym gestem, ale nie wiedział, co innego miałby zrobić. Czuł się bezradny i było mu strasznie żal przyjaciółki. Jej rodzice byli wspaniałymi ludźmi. Coco wypiła łyk i odstawiła szklankę. Nie mogła się skupić na niczym poza tym, co właśnie usłyszała. Oboje jej rodzice zginęli. Tego właśnie tak rozpaczliwie się obawiała przez całą noc.
Wysłała e-mail do swojego przełożonego w „Time”, wyjaśniając, co się wydarzyło, i informując, że nie może przyjść oraz że skontaktuje się z nim, kiedy dowie się czegoś więcej.
Spędziła z Samem kolejne dwie godziny przy kuchennym stole, rozmawiając, a potem Sam zadzwonił za nią do ambasady w Paryżu, gdzie podano mu numer, na który miał się kontaktować w Cannes. Był to numer kryzysowy, uruchomiony dla rodzin ofiar, pod którym można było otrzymać informacje i wskazówki na temat procedury odbioru ciał. Nie wszystkie jeszcze zostały zabrane z miejsca tragedii. Gdy się połączył, podał telefon przyjaciółce. Odebrała kobieta, która sprawdziła listę i powiedziała Coco, że ciała jej rodziców znajdują się w bazie wojskowej, a amerykańska ambasada w Paryżu udostępni jej odpowiednie formularze, by można było je odebrać i przewieźć do Stanów Zjednoczonych. Wyglądało na to, że czeka ją sporo biurokracji, ale wszystko było dobrze zorganizowane. W ostatnich latach mieli aż za dużo do czynienia z takimi przypadkami.
Potem Coco zadzwoniła do amerykańskiej ambasady w Paryżu. Złożono jej kondolencje i powiedziano, że prześlą jej pocztą elektroniczną dokumenty, które będzie musiała wypełnić i potwierdzić u notariusza, aby uzyskać zezwolenie na transport rodziców z powrotem do Stanów. Uprzedzono ją, że może to potrwać kilka dni albo nawet tydzień. Powiedzieli, że zadzwonią na numer kryzysowy i dowiedzą się, czy jest możliwe wyekspediowanie ciał. Słuchając tego, znów poczuła się zagubiona. Był to labirynt słów i formalności, które teraz, bez jej rodziców, nic nie znaczyły. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez nich ani tego, że coś mogłoby być dla niej jeszcze kiedyś ważne.
Sam w jej imieniu skontaktował się z menedżerem hotelu w Cannes, by wyjaśnić, co się stało, i poprosił o zabezpieczenie rzeczy państwa Martin, dopóki ktoś nie przyjedzie ich odebrać.
– Oczywiście. Proszę przekazać najgłębsze wyrazy współczucia pannie Martin i rodzinie – dodał menedżer.
Ale teraz nie było już żadnej rodziny. Została tylko Coco.
Sam zadzwonił z salonu do swojego ojca i stłumionym głosem wyjaśnił, co się stało. Powiedział, że może chcieć pożyczyć pieniądze na wyjazd do Francji. Rodzice nigdy nie akceptowali w pełni jego przyjaźni z Coco, mimo że przyzwyczaili się do niej przez te dwanaście lat, jednak teraz ta wyjątkowa sytuacja przewyższała wszystkie inne i ojciec zapewnił, że Sam dostanie wszystko, czego potrzebuje, by pomóc Coco. Bardzo współczuł przyjaciółce syna. Sam mu podziękował i się rozłączył, a potem wrócił do Coco do kuchni. Usiedli w ciszy, jakby czekali, aż coś się wydarzy, ale to, co najgorsze, już się stało. Reszta to tylko nieistotne szczegóły. Coco wiedziała, że będzie musiała zorganizować pogrzeb rodziców, ale nie chciała się tym zajmować, dopóki ciała nie zostaną sprowadzone z Francji. Tymczasem nie miała pojęcia, co będzie dalej, ani nawet jak je przewieźć.
O dziesiątej zadzwonił nieco ekstrawagancki, bardzo towarzyski wspólnik jej ojca, Edward Easton. Wiedziała od ojca, że Ed był jej powiernikiem na wypadek jego śmierci, co zawsze wydawało się nieprawdopodobne. Ed wyjaśnił poważnym tonem, że jest także zarządcą nieruchomości ojca. Nie była pewna, co to oznacza, ale to nie miało teraz znaczenia. Ed powiedział, że śmierć jej rodziców była dla niego straszliwym szokiem, że bardzo mu przykro i że to wielka strata również dla niego.
Jej ojciec był skromny i taktowny, a Ed wręcz przeciwnie – zawsze grał pierwsze skrzypce i zwracał na siebie uwagę. Był przystojny, towarzyski, osiągał sukcesy, był jedną z gwiazd Wall Street, podobnie jak jej ojciec, jednak ci dwaj mężczyźni stanowili swoje przeciwieństwa, a jednocześnie byli wspólnikami i przyjaciółmi. Ed był żonaty ze sławną milionerką, dziedziczką fortuny, i razem robili wokół siebie dużo szumu, gdziekolwiek zawitali. On ciągle pojawiał się na Page Six, czyli w plotkarskiej kolumnie „New York Post”, czasem widywano go z innymi kobietami. Tomowi nie podobał się ekstrawagancki styl życia Eda, ale bardzo go szanował na polu zawodowym i zawsze powtarzał, że to szczery facet. Ufał mu bezgranicznie. Razem zbili fortunę i Tom chciał, żeby Ed zarządzał jego nieruchomościami dla Coco i Bethanie. Wiedział, że zrobi to w odpowiedzialny sposób. Nigdy mu nie przyszło do głowy, że jego żona umrze razem z nim w tym samym czasie. Zawsze zakładał, że go przeżyje.
– Nie umiem wyrazić, jaki jestem wstrząśnięty – powiedział Ed do Coco przez telefon i było słychać, że mówi szczerze. Ta informacja zaszokowała wszystkich, którzy ich znali. Tom i Bethanie mieli po czterdzieści sześć lat, byli o wiele za młodzi na śmierć. – Zrobię wszystko, co trzeba, żeby sprowadzić ich do domu – zapewnił ją. – Mam kontakty u amerykańskiego ambasadora. Gramy w squasha w tym samym klubie i kilka razy go spotkałem. Jestem pewien, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by nam pomóc. – Tom Martin był ważną osobistością w świecie wielkich finansów i wszyscy bardzo go szanowali.
W ataku zginęło jedenaścioro Amerykanów, a kilkoro innych zostało rannych. Był to szczyt sezonu, lipiec, kiedy południe Francji było pełne turystów z całego świata. Większość zabitych i rannych stanowili Francuzi, ale jak podała stacja CNN, wśród ofiar znaleźli się też arabski książę z dwiema żonami, dwudziestu członków rodziny królewskiej Kataru, kilku Skandynawów, hiszpański minister spraw wewnętrznych, wielu obywateli Niemiec i Wielkiej Brytanii oraz grupa japońskich uczniów. Zginęło kilkudziesięciu obywateli francuskich, a setki zostało rannych. Liczba ofiar śmiertelnych wzrosła do stu sześćdziesięciu czterech, a dwieście osiemdziesiąt siedem osób było rannych.
Cały ranek w wiadomościach pojawiały się komunikaty oraz żałobne przemówienie francuskiego prezydenta. Do ataku przyznała się grupa ekstremistyczna. Nie przeżył żaden z terrorystów. Osoby, które znajdowały się w tym czasie w tłumie przy Croisette i wyszły bez szwanku, zostały na kilka godzin skierowane na obserwację psychiatryczną i właśnie dopiero wypuszczono je do domu. Dziennikarze opowiadali, że wszędzie leżały rozrzucone ludzkie szczątki, które zbierały wyznaczone do tego ekipy.
– Pojadę, jeśli będzie trzeba – zaproponował Ed. – Ale prawdopodobnie nie będziemy musieli. Jestem pewien, że ambasada ich wyekspediuje. Mogę coś teraz dla ciebie zrobić? – zapytał, a Coco pokręciła głową, siedząc przy Samie, bo ledwo mogła mówić. Oboje cały czas płakali, podobnie jak Ed.
– Niczego nie trzeba. Jest ze mną przyjaciel. – Ścisnęła dłoń Sama.
– Dam ci znać, czego się dowiem. Wpadnę potem się z tobą zobaczyć – obiecał Ed.
Nie miała na to ochoty, ale nie chciała być niegrzeczna, a poza tym Ed był jakoś związany z jej ojcem. Będzie go często widywać, jeśli był zarządcą i powiernikiem nieruchomości jej rodziny. Znała go dobrze, ale jego osobowość zawsze ją trochę przytłaczała. Nadal wyglądała na zagubioną, kiedy odłożyła słuchawkę. Sam zabrał Coco do sypialni i położył do łóżka, a ona poprosiła, żeby był obok niej. Położył się więc na jej łóżku w różowej jedwabnej sypialni i ją przytulił. Leżała z zamkniętymi oczyma, ale wiedział, że nie śpi. Po prostu leżała w jego ramionach, oddychając i starając się nie myśleć o tym, co się wydarzyło. Zastanawiała się, czy jej rodzice mieli czas na strach i cierpienie, czy też wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka. Siła rażenia bomb była tak potężna, że wszyscy w pobliżu wybuchów zostali dosłownie zmieceni.
Ed Easton zadzwonił dwie godziny później. Rozmawiał już z ambasadorem i dowiedział się, że wszystko zostanie załatwione. Nie musieli z Coco przyjeżdżać, choć zwykle francuskie formalności były skomplikowane i najeżone biurokracją, z którą trzeba było się mierzyć. Ed powiedział, że hotel prześle rzeczy jej rodziców, włącznie z zawartością sejfu w ich pokoju, a wszystko to dostarczy kurier. Dostaną to kolejnego poranka. Ambasador miał nadzieję, że ciała państwa Martin znajdą się w Nowym Jorku do końca tygodnia. Francuski rząd był po ataku w stanie chaosu, ale służby kryzysowe zostały w tym wszystkim dobrze zorganizowane. Francja pogrążyła się w głębokiej żałobie, a amerykańskie media po poinformowaniu rodzin wymieniły z nazwiska wszystkie amerykańskie ofiary, włącznie z jej rodzicami.
Sam próbował namówić Coco, żeby coś zjadła, ale bez skutku.
O szesnastej zadzwonił portier i powiedział, że pan Easton chciałby wejść na górę, więc go wpuściła. Ich gosposia Theresa, która przyszła jej pomóc, wyglądała na zrozpaczoną. Tego popołudnia Coco zaczęła otrzymywać kwiaty. Nie powiadomiła jeszcze domu pogrzebowego, nie była w stanie, a poza tym nie było dokładnie wiadomo, kiedy przybędą ciała jej rodziców. Pierwsze kwiaty przysłał jej przełożony w „Time”, co ją wzruszyło.
Sam wyszedł po przybyciu Eda Eastona. Zapowiedział, że wróci, jak tylko weźmie prysznic i przebierze się w domu. Wrzucił torbę z weekendowymi rzeczami do samochodu ojca. Zostawił Coco siedzącą w salonie z Edem. Wyglądała na wyczerpaną. Ed miał na sobie ciemny, dobrze skrojony garnitur, białą koszulę i czarny krawat i też wyglądał posępnie. Zalały go telefony ludzi,
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.