- W empik go
To, co najistotniejsze o panu Moritzu - ebook
To, co najistotniejsze o panu Moritzu - ebook
Z czeskiego przełożył Piotr Godlewski.
„To jest najlepsza czeska książka, o której (chyba) nigdy nie słyszeliście” – napisał Wojciech Szot, recenzent znany z wybredności. Podzielił się z czytelnikami fantazją, że wspaniale byłoby ją zobaczyć wydaną w serii Stehlík. Dlaczego? „Dlatego że książka Třešňáka to niezwykle sprawne (i niezbyt obszerne) połączenie Mrożka z Kafką, Beckettem i czeskim humorem”.
Pan Moritz jest czeskim malarzem. Utrzymuje się z malowania żółtych obrazów dla Chińczyków mieszkających w Niemczech. Jest przekonany, że uwielbiają żółty kolor. Wynajmuje mieszkanie wspólnie ze swoim przyjacielem, również czeskim emigrantem. Każdy dzień rozpoczynają od rytuału jajka: „Pan Moritz podszedł do stołu, siadł na jednym z dwóch krzeseł i, jak co rano, obtłukł swe jajko o kant biurka. – Niech pan nie obtłukuje co rano swego jajka o moje biurko! – zaprotestował pan Prag, jak co rano”. Nad ich rutynowym życiem wisi tajemnica zniknięcia rodziców pana Moritza, któremu jest ona najzupełniej obojętna, za to intryguje jego przyjaciela i staje się w konsekwencji katalizatorem festiwalu słodko-gorzkich znajomości.
Powieść Třešňáka może być uzupełnieniem losów Czechów opisywanych przez Mariusza Szczygła w Gottlandzie. „Pewien komik – pisał Szczygieł – występuje dla żołnierzy pogranicza i ucieka z rodziną do Niemiec podczas przerwy w występie. Akurat nikt nie pilnuje granicy, bo wszyscy czekają na drugą część programu. (…) Były ambasador w Bułgarii ucieka ukryty w dużej skrzyni na książki, którą ambasador Meksyku zgłasza jako bagaż osobisty”. Tak wyglądały ucieczki z Czechosłowacji po zwycięstwie komunistów w 1948 roku i zamknięciu kraju. Rodzice tytułowego pana Moritza także zbiegli za granicę. W dniu ucieczki – 16 kwietnia 1950 roku – zrobili sobie wspólne zdjęcie. Pan Moritz miał wtedy dziewięć miesięcy. „Już przed fotografowaniem ojciec napoił mnie odwarem z maku i wlał we mnie jeszcze pół setki rumu. Potem owinęli mnie w koce i śpiącego położyli w bagażniku starego forda stanowiącego własność mojego stryja. Położyli mnie w przegródce na zapasowa oponę i przykryli skrzynką z narzędziami” – opowiada główny bohater. Po przebudzeniu nigdy już rodziców nie zobaczył. To zdjęcie staje się dla Třešňáka, który w powieści przyjmuje pseudonim pan Prag (po niemiecku Praga), inspiracją do śledztwa, co naprawdę przydarzyło się rodzicom Moritza.
Mikropowieść Vlastimila Třešňáka inspirowana jest emigracyjnym życiem – jego własnym i Václava Martínka, przyjaciela pisarza. Akcja nie ma w sobie krztyny patosu. Cechują ją raczej lekkość i sarkazm Kurta Vonneguta.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66778-19-1 |
Rozmiar pliku: | 687 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Müller, Müller! – zawołał policjant w moją stronę, choć nazywam się Třešňák, Třešňák.
Przybrałem minę urażonego głuchego.
Przez ostatnie dwie noce spałem niewiele.
– Müller, ta bójka w trinkhalle na wasserweg! – policjant raczej pytał, niźli oskarżał.
Doszedł do początku kolejki, stanął tuż przy mnie i znów wymienił to cudze nazwisko:
– Müller, to pan jest Müller?
Miałem zamiar powiedzieć: „Třešňák, jestem Třešňák!”, ale ubiegł mnie nieogolony dziadek za mną.
– Ja jestem Müller – rzekł.
– Proszę za mną, Müller. – Policjant skinął na niego, żeby wyszedł z szeregu i poszedł za nim.
I dziadek Müller z kilkudniowym ścierniskiem na brodzie i w sztruksowej marynarce, którą zapewne ukradł, znalazł lub dostał, podszedł do małej półki przy ścianie.
– Also, bitte, Müller. – Policjant wskazał półkę i skrzyżował ręce na piersiach.
Nieogolony dziadek w czarnych spodniach, które uzyskał w podobny sposób jak marynarkę, przycisnął palce prawej ręki do marmurowej płytki pokrytej czarną farbą.
Odcisnął palce w prostokątach wydrukowanych na białej kartce papieru.
– A teraz lewą – powiedział policjant. – I zdejmij pan ten pierścionek, panie Müller!
Umazanymi, uczernionymi palcami prawej ręki Müller ściągnął z serdecznego palca lewej złoty pierścień.
Położył go na wolnym miejscu między pokrytą czernią marmurową płytką a stosem fiszek, sztywnych kartek z wydrukowanymi rubrykami.
Pierścień w kształcie węża, który otacza palec i w rozwartej paszczy trzyma zielony kamień oszlifowany w sześć faset.
Byłem absolutnie pewny, że już gdzieś widziałem ten pierścień, że skądś go znam.
Czego nie wiedziałem, to gdzie i kiedy.
Müller uczernił sobie teraz palce lewej ręki i również je odbił.
– Gut, Müller – pochwalił go Bóg wie czemu policjant i przekazał koledze, który posadził dziadka na obracanym krześle w rogu pokoju. Na stojaku, dziesięć centymetrów od twarzy siedzącego, umieścił tabliczkę zmontowaną z wymiennych plastikowych liter, plastikowych czcionek. Litery układały się w napis: SIEGFRIED MÜLLER, a pod nim znajdowała się sześciocyfrowa liczba.
Policjant pochylił się nad jednooką lustrzanką Hasselblad i powiedział:
– Patrz pan na klamkę okna, Müller!
Sportretował Siegfrieda Müllera trois quarts, en face i z profilu. Potem ta sama procedura, od polecenia: „Proszę za mną!” aż po rozkaz: „Patrz pan na klamkę okna!”, powtórzyła się ze mną.
Obydwaj policjanci, zarówno typograf, jak i zecer, użyli tych samych zdań, tych samych słów i mówili z tą samą intonacją, co w wypadku Siegfrieda Müllera.
Jedynie bójkę w trinkhali na wasserwegu zastąpili innym, moim przestępstwem, a nazwisko Müller innym nazwiskiem.
Moim, bez ř, š oraz ň.
Przez ostatnie dwie noce spałem niewiele.
Zwrócono mi pasek i mogłem umyć powalane czernią palce w umywalni na korytarzu Dyrekcji Policji. Nad umywalką wisiał plakat z fotografiami poszukiwanych przestępców. Mnie pośród nich nie było.
Wytarłem ręce rządowym ręcznikiem wiszącym koło kryminalistów i zostałem zaprowadzony do pokoju numer trzydzieści sześć.
Ściany pokoju oblepione były wielkimi kolorowymi plakatami.
Jeden przedstawiał pole marihuany gdzieś w górach Afganistanu, z innego kiwała na mnie powiększona dłoń Cannabis indica.
Trzeba przyznać, że w tym pomieszczeniu owe śliczności wyglądały jak poszukiwani przestępcy, których zdjęcia rozlepiono na korytarzach.
Mnie na nich nie było.
Ja siedziałem pod najpiękniejszym z tych plakatów, pod rozczapierzonymi palcami liścia indyjskich konopi, i słuchałem.
Policjant siedzący po drugiej stronie biurka powiedział mi, że podczas obławy zostałem zatrzymany właściwie przez pomyłkę, ale – jak dodał – „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”.
Na blacie stołu, obok teczki z moimi wczorajszymi zeznaniami i z danymi personalnymi, położył plastikową torbę ze sklepu Schade Markt.
Przez plastik prześwitywała etykietka blaszanej puszki z indonezyjską zupą Bihun-Suppe (scharf).
Policjant najwyraźniej pomylił w mych papierach rubrykę „Imię i nazwisko” z rubryką „Miejsce urodzenia”.
Przez całe dziesięć minut zwracał się do mnie „herr Karlin Prag”, zanim w końcu skrócił to do „herr Prag”.
Miałem ochotę poprawić go, wyprowadzić z błędu, ale po dwóch nocach w pojedynce byłem zmęczony, senny i rozleniwiony.
Nie poprawiłem, lenistwo zwyciężyło nad chęcią.
– I dlaczego właściwie zażywa pan to orientalne świństwo, herr Prag? – spytał mnie po ojcowsku, choć był mniej więcej w moim wieku.
„Z tego samego powodu, dla którego pan opycha się potrawami indonezyjskiej lub chińskiej kuchni – bo mi smakuje. Tylko że pan doszedł najwyżej do kung pao, podczas gdy ja wyruszyłem w innym kierunku” – chciałem mu odpowiedzieć.
Nie odpowiedziałem ze strachu.
Lenistwo zwyciężyło nad chęcią, wiadomo, co z nas za pokolenie.
– Z tego samego powodu co Sherlock Holmes – powiedziałem niezbyt taktycznie w zamian.
– Herr Prag, te dziesięć gramów haszyszu zostanie panu naturalnie skonfiskowane. Może pan również liczyć się z grzywną w wysokości do pięciuset marek, chociaż wiemy, że nie jest pan handlarzem, tylko nabywcą...
Chciałem zaprotestować, jak to, dlaczego, z jakiej racji...
– ...mimo że nie ma pan jeszcze trzydziestu dwóch lat... – Zamilkł na chwilę, po czym chrząknął i spojrzał na drugą stronę leżącego przed nim papieru. – ...hm, właściwie ma pan już trzydzieści sześć i pół.
Teraz też nie miał racji, poplątał rubrykę „Liczba zębów zatrzymanego” z rubryką „Temperatura ciała zatrzymanego”.
W rzeczywistości mam o pół stopnia więcej.
Znów odkaszlnął, podsunął arkusz przede mnie i powiedział:
– Tutaj proszę podpisać.
Podpisałem.
Wstał i się uśmiechnął.
Był mniej więcej mojego wzrostu i w moim wieku, miał tylko kilka zębów więcej. Na szyi nosił, jeśli było to srebro, srebrny wisiorek w kształcie liścia marihuany – taka policyjna mimikra.
Wydał mi się sympatyczny, choć palił papierosy Ernte 23.
Mimo to nie zakazywałem mu ich ani mu ich nie skonfiskowałem.
Wydał mi się sympatyczny, mimo to nie powiedziałem mu, że w domu za kominem mam schowany zapasik z zeszłorocznych zbiorów, upominek od marokańskiego przyjaciela. Ostatecznie nie spytał mnie, czy przechowuję coś za kominem.
– Żegnam pana, herr Prag – rzekł mi na pożegnanie i mogłem sobie iść.
Przedwczoraj zostawiłem w domu na stole dwa pędzle zapaćkane błękitem paryskim.
Zastanawiałem się, czy już stwardniały, czy też uda się jeszcze uratować je terpentyną.
– Pan Prag, pan Prag – powtarzałem sobie po drodze z budynku Dyrekcji Policji na ulicę Dobrych Ludzi, gdzie już dwa lata mieszkam razem z panem Moritzem, który ma tę samą temperaturę ciała i tę samą liczbę zębów jak ja.
– Pan Prag, pan Prag – powtarzałem.
Chyba będę tak siebie czasem nazywać.
Przez te ostatnie dwie noce spałem niewiele.
II
Tego dnia pana Praga obudziło stukanie w ścianę.
Nawet w półśnie rozpoznał knykieć wskazującego palca prawej ręki pana Moritza.
– Co jest? – krzyknął do ściany, jak co rano.
– Śpi pan? – spytał pan Moritz z sąsiedniego pokoju.
„Boże, Boże!” – zaprosił go w duchu pan Prag, on zaś – jako gość w dom – naprawdę do jego pokoju wszedł.
W prawej ręce, jak co rano, trzymał jajko na twardo i gazetę „Frankfurter Rundschau”.
Na małym palcu lewej dłoni pan Moritz miał złoty pierścień z zielonym kamieniem, który wkładał tylko na wyjątkowe okazje.
– Nie ma pan soli? – spytał.
– Dzień dobry – odpowiedział pan Prag i wskazał na biurko, gdzie na rozłożonym „Playboyu” obok kubka z resztką wczorajszej herbaty stała solniczka.
Obok solniczki leżała paczka papierosów.
Obok paczki papierosów dwa pędzle upaćkane błękitem paryskim.
Pan Moritz podszedł do stołu, siadł na jednym z dwóch krzeseł i, jak co rano, obtłukł jajko o kant biurka.
– Niech pan nie obtłukuje co rano swego jajka o moje biurko! – zaprotestował pan Prag, jak co rano.
– Aha – odparł pan Moritz, obłupując skorupkę na blat biurka.
Pan Prag odwrócił się do ściany i, jak co rano, usiłował dośnić swój sen.
– A to dopiero kociak, mówię panu... – odezwało się cicho od stołu i zaszeleściła odwracana stronica pisma.
– To mi przypomina... – zaczął pan Prag, lecz nie dokończył.
– Albo ta! No nie, to dopiero jest kociak, powiadam panu!!! – odezwało się od stołu głośniej.
– To mi przypomina... – Pan Prag odwrócił się twarzą do pokoju, gdzie przy biurku pan Moritz zamiast porannej gazety przeglądał nieprzyzwoite czasopismo z kociakami.
Jednocześnie pogryzał posolone jajko na twardo, sypiąc dokoła okruszynami białka i żółtka.
– Albo ta! To już prawdziwy kociak, no nie? – krzyknął, zwracając się w stronę łóżka, z kolorową rozkładówką w rozpostartych rękach.
– To mi przypomina...
– A to kociak! Ale kociak, powiadam panu... – rzekł pan Moritz, zasapany, ale już spokojniejszy, jakby wjechał na rowerze na wzgórek.
Pan Prag przytaknął i przełknął ślinę.
– Co panu to przypomina? – spytał pan Moritz, gdy i on przełknął, i wytarł palce o rękaw przerzuconej przez oparcie krzesła koszuli.
Wziął papierosa z leżącej na stole paczki, zapalił i zapałkę wrzucił do kubka z resztką wczorajszej herbaty.
– To mi przypomina, że dzisiaj odwiedzi mnie pewna dama...
– Albo ta! Ta to już najprawdziwszy kociak!!!
– ...więc żeby pan nie palnął jakiegoś głupstwa.
– Kociak. – Pan Moritz obejrzał ostatnią stronę pisma, oparł brodę na dłoniach i rozmarzył się na głos: – Kociak.
Uniósł powoli wzrok na pana Praga, dorzucił niedopałek do popiołu i zapałki i wyszedł do przedpokoju.
W przedpokoju było największe okno w całym mieszkaniu.
Toteż przedpokój zarówno panu Moritzowi, jak i panu Pragowi służył jako atelier.
Zamiast firanki okienną szybę osłaniała przypięta czterema pluskiewkami chustka do nosa pana Praga.
Przed oknem tyłem do siebie, jak przeciwnicy na początku pojedynku na pistolety, stały dwie pary sztalug.
– Napiszę powieść – rzekł pan Moritz i zaczął przebierać między trzema obrazami ustawionymi pod ścianą.
Pan Prag splótł ręce za głową, przez otwarte drzwi patrzył, co dzieje się w przedpokoju, i znów pomału przysypiał.
– Napiszę powieść, niech pan słucha... Pewien policjant, uprzednio fryzjer, teraz po prostu patrolujący miasto, sierżant XY, nienawidzi osobników, którzy w dzień i w nocy w miejscach publicznych, na ulicach, w parkach, na przystankach autobusowych, na stacjach metra nastawiają na cały regulator przenośne kasetowe magnetofony.
Na służbie upomina ich, karci, wypisuje mandaty.
Lecz to nic nie pomaga!
Tak więc pewnego dnia nasz kochany sierżant XY zgłasza się ochotniczo na kurs karate i judo.
Kurs prowadzi były kapitan Zielonych Beretów. Sierżant XY przez dwa miesiące uczy się karate, samoobrony, judo i posługiwania się nożem. Po ukończeniu kursu zostaje uznany za prymusa...
Pan Moritz oparł o drzwi obraz, który skończył malować trzy dni temu i nazwał Żółta kolej linowa.
Sam oparł się o przeciwległą ścianę, obracał pierścieniem na małym palcu lewej ręki i przyglądał się obrazowi.
Pokręcił głową i cicho, żeby pan Prag nie słyszał, powiedział:
– To nie nadaje się dla Chińczyków.
Odwrócił płótno obrazem do ściany i krzyknął do pokoju:
– Pewnej nocy nasz kochany sierżant XY przebiera się w obcisły kostium, wkłada na twarz czarną maskę i zaczyna osobników z magnetofonami mordować! Brzytwa, kapuje pan, były fryzjer... W mieście jest już pięć, siedem, dziewięć tajemniczych zabójstw nieletnich! „Człowiek z brzytwą” – wołają tytuły w gazetach. Wśród ludzi panika. Policja kryminalna, wydział zabójstw, Mordkommando – nikt nie wpadł na żaden trop! Sony wyznacza wysoką nagrodę za ujęcie tajemniczego człowieka z brzytwą. Wszystko na nic! Dowódca policji staje się przedmiotem krytyki opozycji! Jeszcze chwila, a minister spraw wewnętrznych będzie musiał podać się do dymisji!
Pan Moritz, zadyszany, podniecony tą historią, ogląda teraz obraz, który skończył przedwczoraj.
Nazwał go Smażony ser.
– To także nie nadaje się dla Chińczyków – powiedział przez sen pan Prag, tak żeby pan Moritz go usłyszał.
– ...a potem, potem kolejną ofiarą jest syn burmistrza! Z pomocą bezradnej policji kryminalnej śpieszy sławny detektyw z Nowego Jorku, John Richmond! Zaznajamia się z całą sprawą i poleca wybrać spośród policjantów ludzi biegłych w samoobronie, judo, karate. Mają na noc przebierać się w spodnie z niebieskiego płótna, wysokie skórzane buty, na głowy wkładać peruki, z centralnego magazynu wyfasują przenośne magnetofony dostarczone przez firmę Sony i będą kręcić się na wabia po ulicach i ciemnych zaułkach. A ponieważ nasz kochany sierżant XY, uprzednio fryzjer, też ukończył specjalny kurs samoobrony, został również wybrany. Przebierają go w dżinsy, na głowę wkładają mu perukę, a na ramieniu zawieszają ogromny przenośny magnetofon...
Pan Moritz oparł o drzwi ostatni ze swoich trzech obrazów.
– ...cztery tygodnie nasz kochany sierżant XY wystaje z magnetofonem na rogach ulic i w ciemnych zakątkach parków.
Przez całe cztery tygodnie żadne tego rodzaju morderstwo nie powtarza się, wobec czego John Richmond, sławny nowojorski detektyw, akcję odwołuje. Także później do żadnego morderstwa tego rodzaju już nie doszło. „Cała akcja wypadła na piątkę, choć morderca pozostał niewykryty” – piszą z ironią gazety. Sierżant XY, który także dzielnie brał udział w akcji, został awansowany na podporucznika i przewieziony do zakładu dla obłąkanych, gdzie po roku popełnił samobójstwo...
Pan Moritz zapakował ostatni ze swoich trzech obrazów w starą gazetę. Obraz skończył pół roku temu i nazwał Motyw syberyjski. Widocznie nadaje się dla Chińczyków.
– Słyszał mnie pan? – krzyknął do pokoju, w którym podrzemywał pan Prag.
– Co?
Pan Moritz stanął w rozkroku w drzwiach i uśmiechnął się lekko:
– No więc pewien policjant, dawny fryzjer, zaczyna nienawidzić osobników...
– A idź pan do cholery!!! – wrzasnął pan Prag niegrzecznie.
Pan Moritz wsunął sobie zapakowany obraz pod pachę i rzekł:
– No to idę.
W drzwiach mieszkania zatrzymał się i raz jeszcze, z pogróżką w głosie, powtórzył deklarację tylko po to, by sprowokować pana Praga do pytania: „Gdzie?”, na które mógłby niegrzecznie odpowiedzieć.
– No to idę!
– Gdzie? – zapytał pan Prag.
– Idę sprzedać Chińczykom obraz Ostatni mandaryn – powiedział pan Moritz i potrząsnął dziełem.
– Przecież to się nazywa Motyw syberyjski!
– To była tylko nazwa robocza, dla Chińczyków się nie nadaje – rzekł pan Moritz.
I zamiast trzasnąć drzwiami mieszkania, uśmiechnął się leciutko i zostawił je otwarte.
Pan Prag odwrócił się twarzą do ściany, przykrył głowę kocem, ale po chwili drgnął.
– Niech pan zaczeka! – zawołał w stronę drzwi.