- W empik go
To co nie przemija... - ebook
To co nie przemija... - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 227 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętam: ręce wyciągnęła przed siebie, przymknęła oczy, a z gardła wydarł jej się cichy, stłumiony szept:
– Nie… nie…
Mrok zapadał i długie, fioletowe cienie snuły się po pokoju. Wypełzały z pod szaf, z pod krzeseł i snuły się po podłodze i po ścianach jak fantastyczne węże; na górnych szybach w oknie drżał jeszcze blask.
– Nie… nie… zmiłuj się, ja nie moge!… Była podobna do zalęknionego ptaka. Miała łzy w oczach, ręce złożyła jak do modlitwy i cichym, dziecinnym głosem prosiła mię, żebym ją puścił. Ale ja nie rozumiałem jej słów. Czułem tylko straszliwe pulsowanie wszystkich żył i zdawało mi się, że słyszę szum krwi, która mi napływa do głowy.
– Odejdź, odejdź – chciała mi się wydrzeć z rąk.
Zamknąłem jej usta przeciągłym pocałunkiem.
Byłem zmęczony i pot występował mi na czoło. Skąd się wzięło tyle mocy w tych drobnych, dziecinnych rękach? Z początku rozplatałem jej ręce pół żartem, z uśmiechem politowania, że chce mi się opierać, później zacząłem tracić panowanie nad sobą. Czułem na twarzy jej oddech i upijałem się nim jak winem.
I już nic nie widziałem dookoła. Zostało mi tylko wspomnienie jakiejś sinej mgły, w której rozpłynęły się wszystkie przedmioty i kilku wyzłoconych liści na szczytach drzew w ogrodzie.
Przytrzymałem jej ręce i przygarnąłem ją do siebie. Ona już osłabła i nie miała sił mi się bronić.
Nagle w sąsiednim pokoju rozległ się cichy płacz dziecka.
Wtedy ostatnim, rozpaczliwym, wysiłkiem wydarta mi się z rąk. Po twarzy jej przeleciał jakiś niewypowiedzianie bolesny skurcz. Stanęła przy oknie i przysłoniła rękami oczy.
– Słyszysz… słyszysz – zaczęła szeptać stłumionym, urywanym od zmęczenia głosem. To moje dzieci płaczą… Zmiłuj się nad niemi… Cóż one winne… Niech się nie wstydzą kiedyś swojej matki!…
Głos jej się załamał.
A dziecko w sąsiednim pokoju płakało coraz bardziej. I poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Miałem takie wrażenie, jak gdybym strasznym, nieludzkim wysiłkiem pamięci starał się sobie coś przypomnieć – coś z przed dawnych niepamiętnych czasów. Ogarnęło mię zmęczenie i smutek. Usiadłem w fotelu i ukryłem twarz w dłoniach.
Pani Helena wyszła do drugiego pokoju.
Rozejrzałem się dookoła. Było już zupełnie ciemno. W ogrodzie zerwał się wiatr i drzewa zaczęły cicho szumieć. Siedziałem bez ruchu, bez pamięci, myśli miałem ociężałe, jakby po długim niespokojnym śnie. Po chwili drzwi otworzyły się cicho i na progu stanęła pani Helena. Miała na sobie świeży, biały kaftanik. W ręku trzymała zapaloną świecę.
Wstałem i ukłoniłem się jej w milczeniu.
– Chcesz iść, zostań jeszcze chwilę. Usiadła obok mnie w drugim fotelu.
– Ty się gniewasz.., Nie chciałabym, żebyśmy się tak rozstali. Wiesz jak mi ciężko na świecie…
Położyła rękę na mojej ręce i cichym, dobrym głosem zaczęła mówić do mnie:
– Nie odchodź, nie gniewaj się… ty wiesz przecie, że ja oprócz ciebie nikogo nie mam na świecie… Zmiłuj się, wejdź w moje położenie… Ja nie mogę, musiałabym nabrać dla siebie samej pogardy… Czyż tybyś chciał, żebym była taką jak inne kobiety?… Pierwszy odepchnąłbyś mnie od siebie… Pomyśl, co my już mamy niezapomnianych chwil w życiu… Tak nam było zawsze dobrze ze sobą, takie to wszystko było czyste, święte, wiosenne.
Umilkła i objęła mię rękami za szyję.
– Nie, ja nie chcę, ja nie mogę ciebie stracić… – wyszeptała przez łzy. Ty wiesz przecie w jakiej strasznej pustce ja żyję. Nikogo, nikogo ktoby mógł odczuć jedno drgnienie mojej duszy… Nim ciebie poznałam, miałam takie chwile, że poprostu przychodziło mi na myśl, żeby sobie życie odebrać. Nie wierzysz.. mówiłam ci to już przecie… Widzisz, dawniej wierzyłeś. Przysuń się trochę, bo mi tak strasznie niewygodnie siedzieć…
– Ja jednak zawiodłam się dziś trochę na tobie, ja… myślałam, że ty jesteś lepszy.. I to mnie boli… Boże, czyż to jest miłość, przelotna, przemijająca rozkosz, po której tylko wstyd i niesmak zostaje. Ja pokochałam w tobie twoją duszę i pragnęłam, żebyś ty mnie, kochał tak samo. Uspokój się… Będziesz dobry?…. Będziesz mię kochał tak jak ja chcę?… Pamiętaj, że ja mam dzieci, że im muszę dobre imię zostawić. Będziesz dobry? No to… pocałuj.
I opierając się piersiami o moje piersi, podstawiła mi do pocałunku rozchylone usta
– Ty się gniewasz na mnie… Tak zimno, tak obojętnie całujesz… A ja ci chciałam przyjemność zrobić, chciałam ci wynagrodzić…
Krew uderzała mi wciąż do głowy i byłem blizki omdlenia.
A ona cichym, melodyjnym głosem tłomaczyła mi, że miłość to najwyższa harmonia dusz, to co w człowieku wieczne, co nigdy nie przemija. Na oknie zajaśniało księżycowe światło i kilka blasków srebrnych, niby kilka liści z czarodziejskiego drzewa spadło na podłogę. Podniosłem się z fotelu.
– Idziesz już?
Stanęła przedemną, przechylając się lekko w tył i oparła ręce na moich ramionach.
– Pójdę…
– Zostań jeszcze chwilę.
– Późno już… Twój mąż zaraz przyjedzie…
– A tak, masz racyę… idź… idź… idź!… – krzyknęła trochę rozdrażnionym głosem.
Nie spałem wcale tej nocy. Do świtu chodziłem po polach. Noc była ciepła i księżyc jasno świecił. Powoli, powoli jakaś niewypowiedzianie słodka cisza rozsnuwała się po mojej duszy. Czułem jak wszystko się we mnie przemienia. I żal mi było i wstyd za tę chwilę szału, w której dałem zapanować nad sobą zwierzęciu i chciałem zniszczyć brutalnie to, co było nam największą świętością na ziemi – naszą czystą, niepokalaną miłość.
– Jutro pójdę, do nóg jej padnę i będę błagał o przebaczenie – myślałem.
A w duszy dzwoniły mi jej słowa: Będziemy żyli jak brat z siostrą, stłumimy w sobie nizkie porywy i razem, silni miłością, pójdziemy szukać prawdziwego szczęścia. Moja dusza do ciebie należy i jej nikt ci nie odbierze!
Dzień już wschodził. Wiatr przyniósł od strony lasu cichy, poranny szum drzew. I obudziła się wtedy we mnie jakaś wielka, dotąd nieznana i nieprzeczuwana nigdy wiara w ludzkie szczęście.
Spokojny i silny powróciłem do domu. Zaczęło się dla mnie nowe życie. Ale z panią Heleną już się nie widuję. Znienawidziła mię od tego czasu i nawet patrzeć na mnie nie może bez pogardy.
PIERWSZA MIŁOŚĆ
Lato było strasznie nudne. Wszyscy ci koledzy, których Kazio najlepiej lubił, powyjeżdżali na wieś i nie miał prawie wcale towarzystwa. Z konieczności zawarł przyjaźń z dwoma uczniami gimnazyum realnego, którzy mieszkali w tej samej co i on kamienicy, ale zżyć się z nimi bliżej nie potrafił. I chociaż wciąż przestawali ze sobą i dzień w dzień spędzali razem popołudnia w Pomologicznym ogrodzie, był względem nich usposobiony dość nieżyczliwie i w myślach nazywał ich krótko:
– Zielone małpy…
W połowie lipca zaczął już nawet tęsknić do końca wakacyj. Było to zupełnie nowe dla niego uczucie i sam mu się dziwił. Ale czuł, że, kiedy się lekcye rozpoczną na nowo i kiedy się przyjaciele pozjeżdżają, będzie weselej. Tego lata wogóle coś dziwnego się z nim działo. Wpadał w długie, melancholijne zamyślenia i czasami zdawało mu się, że już wkrótce musi umrzeć. Lecz było mu to prawie obojętne. Ogarnęło go zupełne zniechęcenie, wszystko mu zbrzydło, wszystko go drażniło. Stał się ponury i złośliwy. W końcu pogniewał się z realistami i został zupełnie sam.
W domu mało zwracano na niego uwagi. Ojciec całe dni spędzał w biurze, powracał wieczorem i mało go obchodziło co się naokoło dzieje. Matka zajęta była gospodarskimi kłopotami i młodszemi dziećmi. Ale zmiana w usposobieniu Kazia stała się tak widoczną, że trudno było jej nie zauważyć.
– Ty musisz mieć coś na sumieniu – odezwał się raz podczas kolacyi ojciec, przyglądając mu się podejrzliwie.
– Nic nie mam – burknął Kazio i wzruszył ramionami.
Ojca to oburzyło.
– Jak ty odpowiadasz? Co się z tym chłopakiem stało, to doprawdy ludzkie pojęcie przechodzi.
I zwrócił się do matki:
– To od przyjaciół się ponauczał… Oczywiście, jak całe dni bez dozoru włóczy się po mieście… Ja nie mam czasu go pilnować, ale ty przecież powinnabyś trochę zwracać na niego uwagi.
Odtąd Kazio stał się powodem ciągłych niesnasek domowych. Matka kilka razy zaczynała z nim rozmowy, próbowała wydobyć zeznanie dlaczego unika kolegów, dlaczego jest taki ponury, on jednak na wszystko odpowiadał opryskliwie:
– No, bo jestem.
Po pewnym czasie wszyscy przyzwyczaili się do tego i zły humor Kazia uzyskał prawo obywatelstwa w rodzinie.
* * *
A on z dnia na dzień stawał się coraz bardziej zamyślony i smutny. Przestał nawet wychodzić z domu i tylko całemi godzinami przesiadywał w oknie, wyglądając na podwórze.
Rodzice Kazia mieszkali w wielkiej, trzypiętrowej kamienicy na trzeciem piętrze. Mieszkanie było ciasne, duszne i brudne. Matka nie mogła pojąć upodobań chłopca.
– I co ty wypatrujesz natem podwórku – dziwiła się nieraz.
– Nie rozumiem, jak można tak całe godziny sterczeć przy oknie i patrzeć na jedno i to samo. Poszedłbyś się przejść lepiej.
Kazio najczęściej nic na to nie odpowiadał.
– Siedź, kiedyś głupi – kończyła rozdrażniona jego milczeniem. Jak żyję nie widziałam takiego dziwadła. Już ani słowa nie powiem.
I po chwili odzywała się znowu:
– I co ty widzisz ciekawego natem podwórku?
Wówczas Kazio chwytał za czapkę i wybiegał na miasto.
W duszy czuł w takiej chwili do rodziców straszny żal. Wogóle był na nich rozżalony. Przychodziło mu czasami na myśl, żeby uciec z domu i do Ameryki pojechać. Obmyślał nawet plan tej podróży. Miał, kiedy wszyscy będą spali, otworzyć po cichu biurko, wykraść ojcu pieniądze i puścić się w drogę. I wyobrażał sobie, jak ojciec i matka będą pisywali do niego błagalne listy, żeby powrócił. Ale on nie odpowie nawet na żaden. Przyjedzie dopiero za kilkanaście lat, gdy będzie bardzo bogaty… I dopiero wtedy pozwoli im się przebłagać.
I do kolegów, którzy powyjeżdżali z Warszawy czuł również żal. Przypominał sobie wszystkie sprzeczki z nimi, przeżywał je każdego dnia po dziesięć razy na nowo i powoli zaczynał dawnych przyjaciół lekceważyć. Z rozkoszą myślał o tem, że gdy przyjadą i przyjdą się z nim witać, on żadnemu nie Poda ręki. Odwróci się tyłem i odejdzie. Będą się chcieli z nim pogodzić, będą go prosili, zaklinali na wszystkie świętości, ale on nie zwróci na to uwagi.
– Nie chcę się z wami znać – powie krótko, zimnym, lodowatym tonem.
I przestanie się z nimi zadawać.
Nienawidził ich… tak samo jak rodziców, jak wszystkich przechodniów, których spotykał na ulicy, wszystkich ludzi na świecie… Nie, nie wszystkich – była jedna istota..
* * *
O tej marzył… Chodząc po mieście, wysiadując całemi godzinami przy oknie, nieruchomy, zapatrzony w jeden punkt, marzył wciąż o niej. Będzie cudowna, jak królewna, będzie miała złote włosy i szafirowe oczy, będzie go kochała nad życie i wszystkie męki najstraszniejsze zniesie, żeby się z nim połączyć.
Jak w tej ślicznej powieści, którą niedawno czytał.
Pewnego dnia matka zbudzi go rano.
– Słuchaj – powie zdziwionym głosem –
jakieś kwiaty dla ciebie przynieśli.
I poda mu wspaniały bukiet róż.
– Od kogo to? – zacznie się dopytywać.
On nic nie powie.
W kwiatach będzie list… Mój najdroższy… i jakieś słodkie, niewypowiedzianie słodkie, upajające, pieszczotliwe wyrazy.
Przymykał oczy, myśląc o niej… Mój najdroższy…
Później źli ludzie ich rozłączą. Przejdą oboje najstraszniejsze, najkrwawsze, piekielne męczarnie, niebo i piekło przeciwko nim się sprzysięgnie, aż on wszystko pokona i odzyska ją wreszcie.
I zaczną żyć razem.
* * *
Raz wieczorem Kazio wrócił do domu strasznie zdenerwowany. Kładąc się spać, roześmiał się gorzko i szepnął półgłosem:
– W życiu to się nie dzieje tak jak w powieściach.
Potem aż do samego świtu nie mógł zasnąć.
Nazajutrz wstał późno. Był blady i zaciskał nerwowo usta, żeby się nie rozpłakać. Szybko wypił śniadanie i zbiegł na podwórze.
Tam spotkał się z realistami.
Podszedł i wyciągnął ku nim na powitanie rękę.
Spojrzeli zdziwieni, bo się gniewali i nie rozmawiali ze sobą, ale on nie dał im czasu na namysły.
– Mój panie – rzekł do starszego. Ja się teraz chcę z panami przeprosić. Czy pan nie wie, ile rewolwer kosztuje?
Usta zadrżały mu nerwowo. Obaj uczniowie spojrzeli na niego ze zdumieniem.