Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

To dla Pani ta cisza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To dla Pani ta cisza - ebook

Szaleńcza pasja, pogoń za spełnieniem i hołd złożony sztuce.

Najnowsza, i ostatnia, powieść mistrza Llosy.

Są spotkania, które na zawsze odmieniają życie. Kiedy Toño Azpilcueta po raz pierwszy słyszy, jak nagitarze gra Lalo Molfino, jest wstrząśnięty. Niepokojąca, pełna namiętności muzyka na jego oczach niemal ucieleśnia się w osobie nikomu nieznanego wirtuoza. Kim jest Lalo?Jaką tajemnicę kryje? Dlaczego nagle zniknął bez śladu?

Obsesyjne poszukiwanie prawdy prowadzi Toña w zapomniane zaułki Limy, gdzie muzyka i taniec rozpalają zmysły i budzą demony. Dokąd zawiedzie go pogoń za ideałem?

To dla Pani ta cisza to powieść, która wprost tętni kreolskim rytmem i porywa do zmysłowego tańca. Noblista prowokuje i uwodzi historią o niespełnionych marzeniach, obsesyjnym poszukiwaniu ideału i szczęściu, które zawsze wymyka się z rąk.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-227-4
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Po co dzwonił do niego ten cały José Durand Flores, znana postać peruwiańskiej elity intelektualnej? Wiadomość przekazali mu w sklepiku prowadzonym przez jego przyjaciela Collau, miejsce to pełniło przy okazji funkcje kiosku z czasopismami i gazetami; on z miejsca oddzwonił, nikt jednak nie odebrał. Collau powiedział, że wiadomość odebrała jego córka Mariquita, dziecko jeszcze, więc może źle zapisała numer; na pewno znowu zadzwonią. Przez to wszystko Toñego znów zaczęły dręczyć te paskudne stworzonka, które, jak twierdził, prześladują go od najwcześniejszego dzieciństwa.

Po co do niego dzwonił? Nie znali się osobiście, ale Toño Azpilcueta wiedział, kim jest José Durand Flores. Znany pisarz, a zatem ktoś, kogo Toño jednocześnie podziwiał i nie znosił, bo ów należał do lepszego towarzystwa i mówiono o nim, używając przymiotników w rodzaju „wybitny literat” czy „szanowany krytyk”, zwyczajowych komplementów, którymi tak łatwo szafują intelektualiści z tego kraju, należący do tego, co Toño Azpilcueta okreś­lał mianem „elity”. Czegóż takiego ów człowiek dokonał? Mieszkał w Meksyku, rzecz jasna, i sam Alfonso Reyes, eseista, poeta, erudyta, dyplomata i dyrektor Kolegium Meksykańskiego, napisał przedmowę do jego głośnego tomu _Syreni zmierzch, blask manatów_, wydanego tamże. Powtarzano, że jest ekspertem od Inki Garcilasa de la Vegi, którego bibliotekę udało mu się otworzyć we własnym domu bądź w jakimś uniwersyteckim archiwum. To coś jest, jasna sprawa, ale też nie jakoś bardzo wiele, na dobrą sprawę prawie nic. Zadzwonił ponownie i znów nikt nie odebrał. I znowu one, te gryzonie, kręciły się po całym jego ciele, tak jak zawsze, kiedy był podekscytowany, zdenerwowany bądź zniecierpliwiony.

Toño Azpilcueta poprosił kiedyś w Bibliotece Narodowej w centrum Limy, żeby zakupiono książki Joségo Duranda Floresa, ale choć obsługująca go panienka odpowiedziała, że tak, że kupią, nigdy do tego nie doszło, toteż choć Toño wiedział, że to ważna postać akademicka, to jednak nie wiedział dlaczego. Znał dobrze to nazwisko za sprawą pewnej ciekawostki, która zdradzała, że ów intelektualista wcale nie ma aż tak światowych gustów. W każdą sobotę w dzienniku „La Prensa” Durand Flores publikował artykuł, w którym wychwalał muzykę kreolską, a nawet konkretnych wokalistów, gitarzystów i wirtuozów kahonów, takich jak Caitro Soto, towarzyszący Chabuce Grandzie, a to, w naturalny sposób, sprawiało, iż Toño odczuwał do niego coś na kształt sympatii. Bowiem w stosunku do tych kręcących nosem intelektualistów, którzy pogardzali kreolską muzyką i nigdy nawet nie zająknęli się na jej temat, ani pochwalnie, ani krytycznie, odczuwał ogromną niechęć – mogą sobie iść w diabły.

Toño Azpilcueta był znawcą muzyki kreolskiej – całej muzyki ludowej, tej z wybrzeża, z gór i nawet amazońskiej – i to jej właśnie poświęcił życie. Jedynym uznaniem, jakie mu to przyniosło, pieniędzy bowiem, oczywiście, żadnych, był awans, szczególnie po śmierci profesora Moronesa, wielkiego znawcy z Puno, na pozycję najwybitniejszego eksperta od peruwiańskiej muzyki w całym kraju. Swego mistrza poznał podczas lat nauki w szkole imienia świętego Jana de la Salle, krótko po tym, jak ojciec Toñego, włoski imigrant o baskijskim nazwisku, nabył domek w dzielnicy La Perla, w którym to Toño mieszkał i dorastał. Po śmierci profesora Moronesa to on stał się „intelektualistą”, który wiedział najwięcej (i najwięcej pisał) o muzyce i tańcach stanowiących część narodowego folkloru. Studiował na San Marcos, a tytuł licencjata otrzymał na podstawie pracy dotyczącej peruwiańskiego walca, napisanej pod kierunkiem samego Hermógenesa A. Moronesa – Toño odkrył, że to „A” z kropką ukrywało imię Artakserkses – był też jego asystentem i ulubionym uczniem. Na swój sposób Toño kontynuował badania i rozważania nad regionalną muzyką i tańcami rozpoczęte przez mistrza.

Na trzecim roku profesor Morones pozwolił mu prowadzić niektóre zajęcia i na San Marcos wszyscy się spodziewali, że kiedy profesor przejdzie na emeryturę, Toño Azpilcueta przejmie jego katedrę. On także w to wierzył. Toteż kiedy skończył pięcioletnie studia na wydziale filologicznym, zabrał się za badania, które posłużyć mu miały do napisania doktoratu pod tytułem _Obwoływacze z Limy_; pracę zamierzał, rzecz jasna, zadedykować swojemu mistrzowi, doktorowi Hermógenesowi A. Moronesowi.

Czytając kronikarzy z czasów kolonialnych, Toño odkrył, że tak zwani obwoływacze często nie tyle rozgłaszali wiadomości i informacje od władz miejskich, ile je wyśpiewywali, a zatem ich komunikaty docierały do publiczności w sposób muzyczny. Dzięki pomocy pani Rosy Mercedes Ayarzy, wielkiej specjalistki od muzyki ludowej, dowiedział się, że przekazy obwoływaczy można uznać za najdawniejsze odgłosy miasta, bo w ten właśnie sposób zachwalali swoje towary uliczni sprzedawcy obwarzanków, ciastek, świeżych ryb rzecznych i morskich. To były najstarsze dźwięki limskich ulic. Nie wspominając o sprzedawczyniach ziemniaczanych przekąsek, owoców, smażonych warzyw w cieście, tamali, a nawet ziołowych naparów.

Na samą myśl o tym łzy kręciły mu się pod powiekami. Najgłębsze podstawy peruwiańskiej narodowości, to poczucie przynależności do wspólnoty jednoczonej przez te same dekrety i obwieszczenia, przesączone były ludową muzyką i śpiewem. To miało być kluczowym elementem jego rozprawy, nad którą zaczął intensywnie pracować, zapełniając całą masę fiszek i zeszytów, wszystkie je skrupulatnie trzymał w małej walizce, aż w końcu profesor Morones przeszedł na emeryturę i z żałobną miną powiadomił go, że Uniwersytet San Marcos postanowił zamknąć katedrę zajmującą się peruwiańskim folklorem, zamiast mianować jej szefem Toñego. Oferowane przez niego zajęcia były nieobowiązkowe i co roku, z niewyjaśnionych, niezrozumiałych przyczyn, zapisywało się na nie coraz mniej studentów. Brak chętnych przypieczętował smutny koniec.

Toño Azpilcueta tak mocno zezłościł się na wieść, że nie zostanie wykładowcą na San Marcos, że o włos nie rozerwał na strzępy każdej jednej fiszki i zeszytu ze swojej walizki. Ostatecznie nie zrobił tego, ale owszem, porzucił myśl o doktoracie i fantazje na temat kariery akademickiej. Pozostała mu tylko taka pociecha, że stał się wielkim specjalistą od ludowej muzyki i tańca, czy też, jak sam mawiał, „proletariackim ekspertem” od folkloru. Skąd Toño Azpilcueta wiedział aż tyle o muzyce ludowej? Wśród jego przodków nie było żadnych śpiewaków, gitarzystów ani tym bardziej tancerzy. Jego ojciec, imigrant wywodzący się z jakiejś małej włoskiej wioski, pracował na kolei, w górach, całe życie zeszło mu na podróżowaniu, jego matka zaś co rusz była przyjmowana bądź wypisywana z jakiegoś szpitala, z powodu licznych dolegliwości. Zmarła w pewnym momencie jego dzieciństwa, przez co pamiętał ją bardziej z fotografii pokazywanych przez ojca niż z własnych wspomnień. Nie, w jego rodzinie nie było żadnych prekursorów. Zaczął sam, w wieku piętnastu lat, od pisania artykułów o narodowym folklorze, kiedy poczuł, że musi tłumaczyć słowami emocje, jakie wzbudzają w nim akordy Felipe Pinglo i innych twórców muzyki kreolskiej. Poza tym poszło mu całkiem dobrze. Pierwszy artykuł wysłał do jednego z tych efemerycznych pism, jakie ukazywały się w latach pięćdziesiątych. Zatytułował tekst „Moje Peru”, chodziło bowiem w nim właśnie o dom Felipe Pinglo Alvy, w dzielnicy Cinco Esquinas, który odwiedził z zeszytem w ręku, robiąc mnóstwo notatek. Za tekst zapłacono mu dziesięć soli, przez co uwierzył, że oto właśnie staje się największym znawcą i autorytetem piszącym o peruwiańskiej muzyce i tańcach ludowych. Pieniądze te, oraz oszczędności, od razu wydał na muzykę, toteż jego zbiór płyt szybko stał się sławny na całą Limę. Rozgłośnie radiowe i redakcje gazet zwracały się do niego z prośbą o wypożyczenia, ale ponieważ rzadko oddawały, musiał zacząć odmawiać. Przestano zawracać mu głowę, kiedy wymienił swoją cenną kolekcję na materiały budowlane, by móc postawić sobie domek w dzielnicy Villa El Salvador. To nieważne, powiedział sobie, muzyka wciąż płynie mi we krwi i w pamięci, a to wystarcza do pisania artykułów i kontynuowania intelektualnej linii wielkiego Hermógenesa A. Moronesa, niech spoczywa w pokoju.

Była to pasja wyłącznie intelektualna. Toño nie grał na gitarze, nie śpiewał, nawet nie tańczył. W młodości nie raz miał kłopoty przez tę swoją nieumiejętność tańczenia. Czasami, najczęściej w knajpkach i w innych miejscach, gdzie grano i gdzie on zawsze zjawiał się ze swoim zeszytem wsadzonym w kieszeń marynarki, niektóre damy wyciągały go na parkiet i wówczas Toño był w stanie, bardzo nieporadnie, zrobić parę kroków walca, raczej w sumie prostego, ale już z _marineras_, _huainitos_ czy tańcami z północy, takimi jak _tonderos_ z okolicy Piury czy polki, nigdy nie dawał sobie rady. Nie umiał koordynować ruchów, nogi mu się plątały; nawet parę razy zdarzało mu się upaść – co za wstyd – i dlatego wolał podtrzymywać złą sławę, jakoby wcale nie umiał tańczyć. Cały czas siedział, zapadał się w muzykę, przyglądając się, jak przeróżne kobiety i mężczyźni z całej Limy stapiają się w braterskim uścisku, który, nie miał co do tego wątpliwości, potwierdzał jego najgłębsze przeczucia.

Choć peruwiańscy intelektualiści stojący na czele uniwersyteckich katedr i publikujący w prestiżowych wydawnictwach nie szanowali go, albo nawet nie wiedzieli o jego istnieniu, Toño nie czuł się od nich gorszy. Możliwe, że niewiele wie o historii powszechnej ani nie jest na bieżąco z filozoficznymi modami z Francji, ale za to znał muzykę i słowa wszystkich _marineras_, _pasillos_ i _huainitos_. Opublikował całe mnóstwo artykułów w pismach „Moje Peru”, „Muzyka Peruwiańska”, „Folklor Narodowy”, w periodykach, które dochodziły tylko do drugiego albo trzeciego numeru, a potem znikały, często nie płacąc mu nawet tych należnych groszy. „Proletariacki ekspert”, cóż począć. Być może nie budzi szacunku ani nawet zainteresowania intelektualistów pokroju Joségo Duranda Floresa (po cóż on do niego dzwonił?), ale owszem, cenili go sami wokaliści i gitarzyści, którzy chcieli zyskać rozgłos i sławę, a przecież tym właśnie Toño Azpilcueta zajmował się od lat, o czym świadczyć mogły setki wycinków gromadzonych przezeń w tej samej walizce, w której blakły notatki do doktoratu. W niektórych z tych tekstów uwieczniał knajpy, gdzie grano kreolską muzykę, takie jak La Palizada albo La Tremenda Peña, dwa lokale naprzeciwko Mostu Wojskowego, w Miraflores, obecnie już zamknięte. Dobrze chociaż, że Toño w nich bywał. Od wczesnej młodości zaglądał do wszystkich takich miejsc w Limie. Zaczynał mając lat piętnaście, jeszcze prawie dziecko, i często przywoływał je, by nie zapomniano o wielkiej roli, jaką odegrały. Czasami szukał go jakiś dziennikarz, który pisał coś o Limie, wtedy Toño umawiał się z nim w Bransie na Placu Broni na śniadanie. To był jego jedyny nałóg: śniadania w Bransie, na które czasami musiał się zapożyczać u swojej żony Matilde.

Na utrzymanie zarabiał, prowadząc lekcje rysunku i muzyki w szkole Pilar, u zakonnic, w dzielnicy Jesús María. Płacono mu skromnie, ale za to jego dwie córki, Azucena i María, lat dziesięć i dwanaście, mogły tam uczęszczać bez czesnego. Pracował tak już parę lat, a że nie przepadał za zajęciami z plastyki, większą część czasu poświęcał na muzykę, w tym przede wszystkim, rzecz jasna, na muzykę kreolską, za sprawą której wypełniał podstawowe zobowiązanie edukacyjne, czyli wszczepianie miłości do peruwiańskiej tradycji. Jedyny problem stanowiły ogromne odległości, jakie trzeba pokonywać w Limie. Szkoła Pilar znajdowała się bardzo daleko od jego dzielnicy, a to oznaczało, że on i córki musieli codziennie jeździć dwoma autobusami z przesiadką: ponad godzina jazdy, o ile nie trafił się strajk.

Żonę poznał krótko przed tym, nim się wybudowali na pustych terenach, które miały stać się Villą El Salvador. Któż by wtedy pomyślał, że w tych podmiejskich slumsach pojawią się terroryści Świetlistego Szlaku, którzy będą chcieli pozbyć się tutejszych przywódców, żeby sprawować władzę nad miejscowymi. W tym także przywódców lewicowych, takich jak María Elena Moyano, bardzo dzielna kobieta, która raptem kilka miesięcy wcześniej poskarżyła się publicznie na apodyktyczność i fanatyzm członków Szlaku, za co została brutalnie zamordowana w jednym z budynków w dzielnicy. Od kiedy zamieszkali w tej okolicy, Matilde zarabiała na życie jako praczka, a także reperowała koszule, spodnie, sukienki i wszelkie inne ubrania, zajęcie to przynosiło jej nieco pieniędzy, dzięki którym miała na jedzenie. W ich związku, raz lepiej, raz gorzej, ale jakoś się układało, może nie prowadzili wygodnego życia, ale jakoś dawali radę. Miewali dobre chwile, zwłaszcza na początku, kiedy Toño sądził, że może dzielić z nią ową pasję do muzyki. Uwiódł ją, wysyłając jej wersety splagiowane z najżarliwszych walczyków, i wierzył, że to właśnie te słowa, wydobywające się z głębin ludowej wrażliwości, zjednały mu uczucie wybranki. Dość szybko jednak zdał sobie sprawę, że ona wcale nie reaguje tak jak on na gitarowe akordy ani nie zapiera jej tchu w piersiach aksamitny głos Felipe Pinglo Alvy, śpiewającego strofy o gorzkich cierpieniach wywołanych nieodwzajemnioną miłością. Przekonany, że Matilde, zamiast drżeć przy taktach muzyki i fantazjować o lepszym i pełniejszym życiu, po prostu się nudzi, przestał ją zabierać do knajpek i na koncerty, i z czasem prowadził swoje życie niezależnie od żony, nawet jej nie mówiąc, czym się zajmuje i dokąd w weekend się wybiera. Były to wyjścia zasadniczo bezgrzeszne, podczas których tylko rozmawiał, słuchał muzyki, odkrywał nowe głosy i nowych gitarzystów – i wszystko notował szczegółowo w zeszycie – i podziwiał tancerzy oraz ich szalone figury. Nie pił już jak kiedyś, zwłaszcza po skończeniu pięćdziesiątki, bo alkohol źle mu robił na żołądek. Co najwyżej kieliszeczek pisco albo – jak chciał zaszaleć – trzcinówki. W miejscach takich Toño czuł się autorytetem, bo zazwyczaj wiedział więcej niż inni, a kiedy zadawano mu pytania, z miejsca robiło się cicho, jakby odpowiadać miał zaraz jakiś wielki uczony. Może i nie wydał żadnej książki, a jego wycyzelowane artykuły interesowały nielicznych, wśród których nie było znanych badaczy, ale w tych ciemnych piwnicach, udekorowanych rycinami z epoki i z replikami kolonialnych balkonów, gdzie poczuć można było prawdziwe Peru, jego najczystszą i najbardziej autentyczną woń, nikt nie cieszył się większym uznaniem niż on.

Kiedy potrzebował poprawić sobie nastrój, powtarzał, że kiedyś skończy tę swoją pracę o limskich obwoływaczach, uzyska stopień doktora i z pewnością znajdzie wydawnictwo, które zechce mu wydać to dzieło. Myśl ta – którą czasami powtarzał jak swoistą mantrę – podnosiła mu morale. Wychodził na niebrukowane ulice w Villi El Salvador i z oddali patrzył na swój dom i kiosk z prasą jego kuma Collau naprzeciwko. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej dostrzegł Mariquitę, starszą córkę państwa Collau, która szła mu naprzeciw.

– Co słychać, kochanie? – zapytał Toño, całując ją w policzek.

– Znów do pana dzwonią – odpowiedziała Mariquita. – Ten sam pan co wczoraj.

– Doktor José Durand Flores? – zapytał i puścił się biegiem, żeby ów się nie rozłączył, zanim Toño dotrze do sklepiku.

– Trudniej pana namierzyć niż prezydenta kraju – odez­wał się pewny siebie głos w słuchawce. – Rozmawiam z panem Toñim Azpilcuetą, prawda?

– We własnej osobie – potwierdził Toño. – Pan doktor Durand Flores, tak? Przykro mi, że mnie pan wczoraj nie zastał. Oddzwaniałem, ale chyba Mariquita, córka przyjaciela, źle zanotowała pański numer. W czym mogę pomóc?

– Założę się, że nigdy pan nie słyszał o Lalu Molfino – odpowiedział głos w słuchawce. – Mam rację?

– Nie, nie… Lalo Molfino, mówi pan?

– To najlepszy gitarzysta w Peru i może nawet na świecie – wykrzyknął, pewny siebie, doktor José Durand Flores. Głos miał mocny, stanowczy. – Dzwonię, żeby zaprosić pana dziś na spotkanie przy muzyce, będzie grał Lalo Molfino. Musi pan przyjść. Ma pan coś do notowania? To będzie na Bajo el Puente, przy Placu de Acho. Ma pan czas?

– Tak, tak, oczywiście – odparł Toño zaintrygowany i zaskoczony, że jakiś muzyk, i to jakoby tak utalentowany, umknął jego radarowi. – Lalo Molfino… Nie, nigdy nie słyszałem. Chętnie się pojawię. Proszę mi podać adres. Czyli koło dziewiątej dziś wieczorem?

Toño Azpilcueta zamierzał się wybrać, bardziej po to, żeby poznać doktora Duranda Floresa niż tego jakiegoś Lala Molfino, nie wyobrażał sobie bowiem, że zaproszenie to odsłoni przed nim prawdę, którą jak dotąd jedynie wyczuwał.II

Są to dość stare zabudowania, najstarsze sprzed wieku, może dwóch. Architekci albo kierownicy budów chcieli stawiać mieszkania dla najuboższych tudzież słabo uposażonych, wciskając wszędzie pełno różnych klitek, niedbale, zadaszając blachą patia, zawsze z jakąś rurą, z której lała się woda (czasami brudna) i przed którą ustawiali się w kolejce mieszkańcy, żeby obmyć sobie twarz albo całe ciało (jeśli dbali o czystość) i wypełnić wiadra oraz butelki, żeby mieć w czym prać i gotować.

Nie trzeba nawet dodawać, że te słynne „zaułki” Limy bywały, między innymi, istnymi rojowiskami szczurów, poważny problem dla tych, którzy nie znoszą lub boją się tych wstrętnych stworzeń. Istnieje bardzo znany opis limskich uliczek, autorstwa wielkiego kreolskiego intelektualisty Abelarda Gamarry, zwanego Łobuzem, z roku 1907, w którym nawiązywał on do duchowych i fizycznych szkód wywoływanych przez te bezczelne gryzonie.

Zapewne jeszcze z czasów kolonialnych wywodziły się najstarsze z zaułków, czyli Malambo i Monserrate, ale na początku XIX wieku, kiedy to generał San Martín proklamował republikę, zaludniły się wszystkie części dzisiejszego centrum Limy, przede wszystkim Rímac, Bajo el Puente i Barrios Altos. Stolica Peru wypełniła się ubogimi, którzy przenosili się do największego miasta, łatwiej bowiem było znaleźć pracę tam niż na prowincji, choćby w roli kucharki, dozorcy, strażnika czy służby domowej. Zawistni powtarzali, że zaułki te roiły się także od złoczyńców i lumpów ze starej Limy, ale tu nieco przesadzali.

Niemal wszystkie centralne dzielnice miasta, a w każdym razie te najstarsze, miały takie właśnie zaułki, czyli owe niewielkie patia obrośnięte skromnymi mieszkankami, sprzedawanymi bądź wynajmowanymi przez właścicieli rodzinom; zawsze gnieździło się w nich sporo lokatorów – przede wszystkim rodzice i dzieci wraz z przyległościami; czasami spać musieli na rozłożonych na podłodze materacach albo, jeśli zarabiali nieco lepiej, na rozkładanych łóżkach, dwu- albo i trzyosobowych, nierzadko kleconych przez samych mieszkańców przy użyciu drągów, desek i prętów. Trudno było pojąć, że w tych nędznych, choć urządzanych z godnością klitkach mieściło się tyle osób, od dziadków i pradziadków po najmłodszych. Owe siedliska biedoty często bywały mocno przeludnione, co sprzyjało wybuchom epidemii i od czasu do czasu powodowało straty w lokalnej społeczności.

Nikt by się nie spodziewał, że zaułki owe staną się najpierwszym domem ludowej muzyki peruwiańskiej, nade wszystko walca, który grano i śpiewano spontanicznie, rzecz jasna, bez żadnych mikrofonów, bez sceny dla orkiestry i bez parkietu do tańca. Tam bowiem organizowano słynne potańcówki – określane różnymi terminami – i tańczono zamacuekę, a potem marinerę i walczyka, podczas nocnych hulanek podlewanych czystym pisco, górską trzcinówką, a nawet zacnym winem sprowadzanym z okolic Iki, a zabawy te mogły się przeciągać nawet przez dwa czy trzy dni, jak długo ciało dawało radę. Jakim cudem mogli sobie na to pozwolić cierpiący na finansowe niedobory mieszkańcy? Tajemnice i cuda peruwiańskiego ubóstwa.

To tam, w tych zaułkach, narodzili się pierwsi wielcy gitarzyści i wirtuozi kahonów w Peru, a także najlepsi tancerze walca, _huainitos_, _marineras_ i _resbalosas_. Podczas gdy panienki z dobrych domów pobierały lekcje tańca u nauczycieli, zazwyczaj czarnoskórych, pary tancerzy, takie jak słynni Montes i Manrique, Salerno i Gamarra czy Medina i Carreño, czy to w surowe zimowe noce Limy, czy w rześkie latem, wypełniały miasto życiem, zmieniały się tylko stroje i ilość wypijanego alkoholu. Mężczyźni i kobiety czuli się szczęśliwi, choć umierali młodo, czasami z powodu zarazków roznoszonych przez paskudne szkodniki na krótkich łapkach, o wstrętnych pyszczkach, szarawej i cuchnącej sierści, czyli przez te obrzydliwe szczury gnieżdżące się w szczelinach Barrios Altos.

Poza tym w zaułkach mieszkali ludzie, którzy stanowili zżytą społeczność, jednoczyły ich choroby i codzienne sprawy, pożyczali sobie rzeczy, pomagali sobie, celebrowali narodziny nowych lokatorów, odwiedzali się, a z tego wszystkiego rodziło się szczególne poczucie braterstwa, podbudowane przez wspólnotę pozbawionej przyszłości egzystencji. Zaułki limskie słynęły z łatwości, z jaką tworzyły się tego rodzaju więzi, rzecz raczej niespotykana między tymi, którzy wiedli bardziej dostatnie życie. I to dlatego zaułki oraz kreolska muzyka okazały się nieodłączne dla tych około siedemdziesięciu tysięcy Limeńczyków (nazwijmy ich w ten sposób), którzy mieszkali w takich miejscach, choć większość „zaułkowiczów” wywodziła się z peruwiańskiego interioru.

W całej Limie miejsc takich było sporo, ale czarnoskórzy (bądź śniadzi) – w wielu przypadkach chodziło o wyzwolonych bądź zbiegłych niewolników – z zasady trzymali się dzielnicy Malambo, gdzie dołączali do swoich rodzin. W tej okolicy, o tak dźwięcznej nazwie, odbywały się najgłośniejsze hulanki, słynne za sprawą brawurowych wykonań tańca _zapateado_, wspaniałych głosów, znakomitych gitarzystów, a także dlatego, że to właśnie stąd wywodzili się najlepsi mistrzowie instrumentu zwanego kahonem, który został wynaleziony przez biedaków i okazał się najśmielszym i najbardziej pomysłowym z instrumentów stworzonych przez Peruwiańczyków na potrzeby walczyka. A bywalcy tych potańcówek potrafili uderzać w nie przez wiele godzin, czasem nawet dni, i nikt się nie oddalał, żeby odpocząć. Nasz wielki krajowy kompozytor Felipe Pinglo Alva wielokrotnie brał udział w takich zabawach ożywiających limskie zaułki, wychodził z nich jednak wcześnie – o ile można użyć tego słowa – bo nazajutrz miał iść do pracy. Powiada się o nim, że przed śmiercią zdążył skomponować ponad trzysta utworów.

Któż by pomyślał, że limskie zaułki okażą się naturalnym środowiskiem tej muzyki, która tam właśnie rozkwitnie i powoli znajdywać będzie drogę do reszty społeczeństwa, aż w końcu przyjęta zostanie przez klasę średnią, a później przebije się nawet do salonów arystokracji i bogaczy, wprowadzona przez ludzi młodych, którzy w sposób naturalny będą odbierać muzykę hiszpańską jako przestarzałą i nudną, przede wszystkim jeśli porówna się ją z peruwiańską i z jej tekstami, pełnymi odniesień do lokalnego światka i obyczajów. Gdy muzyka kreolska w końcu się rozpowszechniła, zniknęli nauczyciele tańca, którzy musieli wybrać między zmianą zawodu a śmiercią głodową.

Limskie zaułki stały się kolebką muzyki, która trzy wieki po podboju zasługiwała na nazwę autentycznie peruwiańskiej. I nie trzeba chyba dodawać, że dumny autor tych słów uważa tę właśnie muzykę za największy wkład Peru w kulturę całego świata. Na patiach tych pełno było szczurów, ale także muzyki, i to drugie rekompensowało to pierwsze.

Zanim powstały zaułki, w Limie bawiono się podczas karnawałów i festynów, kiedy to od jednego krańca miasta do drugiego polewano się wodą, przechodnie kończyli kompletnie przemoczeni i wdawali się w mokre igraszki z grasującymi na ulicach chłopakami. Prócz karnawału odbywały się także parady, podczas których ulice wypełniały się tłumem świętującym urodziny panien, rodziców, rodzeństwa czy przyjaciół, a limskie noce rozbrzmiewały głosami i dźwiękami gitar. Słowem, zanim jeszcze narodził się obyczaj wchodzenia na wzgórze Amancaes, Limeńczycy znajdywali sobie różne rozrywki i być może źródłem największej zabawy był Taniec Diabełków, po którym nie zachował się żaden ślad, choć jak powiadają kronikarze i dziejopisi, w swoim czasie niezmierną cieszył się popularnością.

Jakim miastem była ówczesna Lima? W swej sympatycznej książce _Walc europejski i walc kreolski_, z 1977 roku, César Santa Cruz Gamarra, słynny improwizator, wspomina, że w 1908 przeprowadzono w peruwiańskiej stolicy spis, z którego wyniknęło, iż zamieszkuje ją jakieś 140 tysięcy osób, podzielonych zgodnie z ówczesną klasyfikacją w sposób następujący: ludność biała – 58 683 mieszkańców; Metysi – 48 133; Indianie – 21 437, Czarni – 6763; Żółci – 5487. Była to zatem niewielka społeczność, w której mimo przesądów współżyli Biali z Indianami, Czarni i garstka Azjatów i gdzie, jak powiada Santa Cruz Gamarra, najpopularniejszym instrumentem muzycznym była, obok gwizdka, harmonijka ustna, w którą Limeńczycy dmuchali, biegając po mieście. Wyścigi bowiem były najpopularniejszym sportem w mieście, w zasięgu absolutnie każdego. Już w tym okresie walc i _marineras_ zaczynały wypierać zamacuekę, chętniej ich słuchano, za sprawą parad z udziałem orkiestr wojskowych przygrywających na miejskich placach, co stanowiło kolejną rozrywkę dla stołecznej publiki.

W tamtych latach, na początku XX wieku, słynny duet składający się z Eduarda Montesa i Césara Augusta Manriquego został zaangażowany przez Columbia Phonograph Company i wysłany do Nowego Jorku, gdzie panowie mieli nagrywać płyty z krajową muzyką. Nagrali, między innymi, liczne _tonderos_ i _resbalosas_, czego lokalna prasa z entuzjazmem im gratulowała.

Teren zajmowany przez peruwiańską stolicę był wówczas bardzo mały. Nie istniały ani Colmena, ani Plac San Martína, ani Park Uniwersytecki. Nie namnożyły się jeszcze peryferyjne dzielnice pozbawione transportu. Ale w tym małym miasteczku wciąż obserwować można było nadzwyczajne zjawisko społeczne: pojawienie się peruwiańskiego walca, który w krótkim czasie miał wyrosnąć na najbardziej charakterystyczną muzykę w kraju. Walc wyprzeć miał inne gatunki zabiegające o popularność wśród publiczności i w naturalny sposób zapuszczał korzenie, choć nikt tego nie zadekretował i nie sterował tym – jedynym czynnikiem był entuzjazm ogromnej większości naszych dumnych rodaków.III

Tego wieczora Toño Azpilcueta, umywszy najpierw twarz i w najlepszej marynarce oraz koszuli, z niebieskim krawatem – był to jego jedyny elegancki strój, trzymał go na wyjątkowe okazje – ruszył z Villi El Salvador w stronę Bajo el Puente, starej kolonialnej dzielnicy Limy. Kiedyś go tam napadnięto, było to dobre dziesięć lat temu. On, człek zawsze spokojny i ugodowy, oddał portfel, w którym rozczarowani rabusie znaleźli raptem jeden dziesięciosolowy banknot. Oczywiście zatrzymali go sobie i Toño musiał wracać do domu taksówką, za którą zapłacił pieniędzmi trzymanymi w niebieskiej teczce schowanej pod łóżkiem w domu.

Po tym zajściu Toño nabrał pewnej niechęci do Bajo el Puente, pomimo kolonialnego wdzięku tej okolicy oraz Paseo de Aguas, czyli Nadwodnej Alei. Choć nazywanie „wodą” zapaskudzonej rzeki Rímac toczącej swe nurty po głazach i piasku wyścielających jej koryto i płynącej w pobliżu klasztoru Franciszkanów Bosych oraz przestronnych domów i tkniętych pazurem czasu pałaców, uznać by trzeba za żart. Dalej był jeszcze wylot alei Amancaes, żebracy i Plac de Acho, który w październiku i listopadzie wypełniał się życiem z okazji Październikowego Jarmarku, kiedy to organizowano walki byków, a w całej dzielnicy bawiono się i grano muzykę.

Bez trudu odnalazł dom, w którym zbierało się towarzystwo, łatwo również rozpoznał sporą część gości. Była to willa raczej niż zwykły dom, dwupiętrowa i z wieloma pomieszczeniami, jedna z nielicznych ocalałych w tej starej kolonialnej dzielnicy, w której większosć budynków dzielono na coraz mniejsze lokale przypominające ule. Zebrało się tam wiele osób, kobiet i mężczyzn, więcej niż na zwyczajnych spotkaniach tego typu, wszyscy popijali pisco, które doktor José Durand Flores, w koszuli i w okularach, tak jak na zdjęciach, rozlewał, sam także chętnie się racząc. „Twoje zdrowie, bracie, i byle do przodu” – i lała się jedna kolejka za drugą. Natknąwszy się na Toñego, pozdrowił go bardzo serdecznie, jakby byli starymi przyjaciółmi.

– Niech pan się dobrze przygotuje, przyjacielu, na to, co pan usłyszy, bo ostrzegam, że ten chłopak, Lalo, to jest ewenement na dwóch nogach i z gitarą w rękach.

Toño chciał zamienić z gospodarzem parę zdań, doktor Durand Flores był jednak najwyraźniej zadowolony z samej jego obecności i nie czuł się w obowiązku wdawać z nim w dalszą pogawędkę. Nalał mu pisco i zachęcił do wypicia na raz, a potem poszedł witać się z innymi. Toño Azpilcueta stał tam, a słowa uwięzły mu w gardle, i z miejsca pożałował, że się tu wybrał. Najpierw grały zespoły kreolskie, które Toño znał doskonale, bo pisał o nich w swoich artykułach. Usiadł na ławce przy małej sadzawce z pływającymi w niej kwiatami i roślinnością. Zmęczyło go podawanie i ściskanie ręki tym wszystkim ludziom, których znał i którzy podchodzili, podchmieleni pisco. Już miał oddalić się jeszcze bardziej, żeby oszczędzić sobie tych pijackich pogaduszek, ale wtedy zobaczył, że doktor Durand Flores wynurza się z tłumu, klaszcząc, by tak uciszyć zgromadzonych, wyraźnie zamierzał bowiem przemawiać. Pod widocznym wpływem alkoholu oznajmił, że celem tego spotkania jest przedstawienie gościom, „szanownym gościom”, bowiem dziś wieczorem zebrała się tu śmietanka muzyki kreolskiej, młodego gitarzysty z Chiclayo, prawdziwy ewenement muzyczny. Dopiero co przyjechał do Limy i dlatego nikt go jeszcze nie zna. Poprosił o oklaski. Wyjaśnił, że właśnie się rozpoczyna nowa faza w działalności grupy Czarne Peru, której celem jest propagowanie czarnej muzyki peruwiańskiej za granicą, a ich pierwszym celem podróży będzie Santiago de Chile. Lalo Molfino stał się, rzecz jasna, nowym członkiem zespołu. Następnie doktor Durand Flores pobłogosławił zebranych niczym ksiądz i wykrzyknął: „Teraz cisza i skupienie!”. I zamilkł.

Pogasły światła, paliła się tylko jedna żarówka oświetlająca część patia. I wówczas pojawiła się ta postać, której, zdaniem doktora Duranda Floresa, pisana była sława. Pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę Toño Azpilcueta, był szczegół, który na zawsze zapisał mu się w pamięci: noszone przez wirtuoza z Chiclayo lakierki. Oczywiście bez skarpetek. Buty te stanowiły coś w rodzaju znaku firmowego, były czymś tak osobistym jak wizytówka. Muzyk miał na sobie przyciasne ubranie, w każdym razie spodnie na pewno, nogawki sięgały mu ledwie do pół łydki, oraz koszulę z krótkim rękawem w kwiaty. Minę przybrał poważną, cerę miał ciemną, czuprynę w kędziorach, nie widuje się już takich na ulicach: długie, bardzo czarne włosy, przez które przebiegało pasmo szarości. Otwierając usta, odsłaniał śnieżnobiałe zęby. Był poważny i nie odezwał się nawet, żeby podziękować za powitalny aplauz. Usiadł na taborecie, a kiedy stroił gitarę, jego oczy przebiegały tam i z powrotem po zgromadzonych w ogrodzie gościach.

Na dźwięk pierwszych akordów Toño Azpilcueta przestał przyglądać się lakierkom gitarzysty. Stało się wtedy coś dziwnego. Irytacja wywołana obojętnym zachowaniem doktora Duranda Floresa wyparowała i wokół wszystko się zamazało, została tylko gitara, z której ów chłopak – bo to był jeszcze młody chłopak – wydobywał westchnienia, łkania, wzbijał się i opadał przed publicznością w sposób, jakiego Toño Azpilcueta nigdy dotąd nie słyszał, on, który znał wszystkich zawodowych gitarzystów w Limie, tych bardziej znanych i tych mniej. W tym pierwszą gitarę Peru, Óscara Avilésa, mężczyznę o przystrzyżonym wąsiku.

Stopniowo cisza brała w posiadanie ów ogród i cały wielki dom. Cisza jak na korridzie, pomyślał Toño Azpilcueta, cisza, którą zakłócały tylko te struny, taka jak owego niedzielnego popołudnia na Placu de Acho – nigdy tego nie zapomni – podczas Październikowego Jarmarku tamtego roku, 1956 albo 1957, kiedy to jego ojciec, Włoch, zabrał go na walkę byków, pierwszą, jaką w życiu oglądał, i powtarzał mu, że Procuna, meksykański torreador, był bardzo nierówny, istny człowiek skrajności, bo w niektóre wieczory, ogarnięty paniką, bez cienia wstydu ucieka przed bykami, całą robotę zwalając na swoich pomocników, a kiedy indziej przepełnia go odwaga i wykazuje się kunsztem, i obala byka w taki sposób, że widowni aż kręci się w głowach.

Choć niemal co roku chadzał na limskie korridy – zamiłowanie do tej rozrywki zalęgło się w nim od dzieciństwa – miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie słyszał tak głębokiej ciszy, tak pełnej ekstazy, ciszy całych trybun pełnych ludzi czekających, w natchnieniu i niecierpliwie, niemal bez tchu, wszyscy skupieni, zapominają o tym, co dotąd zaprzątało ich myśli, pełni emocji, oszołomieni, nieruchomi, pogrążeni we wspólnej pasji, patrzą na dokonujący się nieco niżej cud, bowiem tam właśnie, na arenie, Procuna, błyszczący kunsztem, odwagą i mądrością, raz po raz powtarza te swoje płynne ruchy i kroki, coraz bliżej byka, stapiając się z nim w jedność. Teraz Toño poczuł się jak tamtego popołudnia, ogarnięty uczuciem niemal religijnym, głębokim, pierwotnym. Podczas gdy chłopak z Chiclayo uderzał w struny, wydobywając z każdej z nich dźwięki niesamowite, niepokojące, głębokie, na wpół szalone, Azpilcueta trwał zanurzony w namacalnej ciszy. Wszyscy zebrani, mężczyźni, kobiety, starcy, przestali się uśmiechać czy szeptać, zapomnieli o konwersacji, dowcipach i komplementach, zamilkli i słuchali w skupieniu, w stanie hipnozy, tych strun wibrujących w niezakłócanej żadnymi innymi odgłosami ciszy, jaka zapanowała w ciemności.

Taka pełna szacunku cisza, z tego co wiedział, kojarzyła się raczej z areną w Sewilli albo z Las Ventas w Madrycie, był pewien, że on zaznał takiej ten jeden raz wtedy, na Placu de Acho, a teraz jej sprawcą był ów śniady chłopaczek z Chiclayo, siedzący kilka kroków od niego. Grał walca, rzecz jasna, ale Toño Azpilcueta nie rozpoznawał utworu, nie kojarzył go, bowiem struny uderzane przez cudowne palce Lala Molfino nie przypominały niczego, co już znał. Miał wrażenie, jakby muzyka ta przenikała przez jego ciało, wchodziła przez skórę i biegła żyłami razem z krwią. Biedny Óscar Avilés, rzekoma pierwsza gitara Peru, właśnie stracił swoją pozycję.

Nie, tu nie chodziło wyłącznie o zręczność, z jaką palce chłopaka z Chiclayo przebiegały po strunach, wydobywając z nich nowe tony. Było w tym coś więcej. Tu chodziło o mądrość, o skupienie, wyjątkową wirtuozerię, cud. I nie panowała tu wyłącznie głęboka cisza, istotne były reakcje słuchaczy. Po policzkach Toña Azpilcuety ciekły łzy, a jego dusza, rozwarta i łaknąca, wyrywała się, by się stopić w mocnym uścisku z innymi rodakami, z braćmi i siostrami, którzy byli świadkami tego cudu. Nie tylko on zdradzał takie oznaki poruszenia. Inni też wyciągali chusteczki, wśród nich sam doktor Durand Flores. Toño miał ochotę do niego podejść i wyściskać go jak najbliższego przyjaciela, „druhu mój!”, szepnął tylko, był jak brat, w którego żyłach płynie ta sama krew. Muzyka podziałała jak magnes na dusze wszystkich zebranych, do tego stopnia, że różnice klasowe, rasowe, intelektualne czy polityczne zeszły na drugi plan. Przez patio willi przelewała się elektryzująca fala braterstwa, zapanowały życzliwość i miłość. Inni podzielali jego uczucia, był tego pewien. Kiedy Lalo Molfino wstał z krzesła, bardzo wyprostowany, chudziutki, trzymał mocno gitarę i obojętnie słuchał owacji zgotowanej mu przez publiczność, Toñemu wydawało się, że w uśmiechach ludzi, ich błyszczących źrenicach, na zarumienionych policzkach dostrzega ewidentne objawy braterskiej miłości, miłości do ojczyzny.

Śniady chłopaczek z Chiclayo ukłonił się i zniknął w jednym z korytarzy. Wciąż rozbrzmiewały oklaski, ludzie wymieniali też między sobą uwagi. Wszyscy sprawiali wrażenie zachwyconych. Toño Azpilcueta chciał uścisnąć dłoń wirtuoza, zadać kilka pytań temu ziemskiemu cudowi. Rozglądał się za nim, pytał o chłopaka, ale nikt niczego nie wiedział. Doktor José Durand Flores, cały szczęśliwy, zajmował się znów gośćmi, dolewając im pisco do kieliszków. Wznosił toasty za sukces Czarnego Peru i za ich rychły wyjazd do Santiago de Chile. Toño Azpilcueta wyściskał go i życzył dobrej podróży. „Chilijczycy dowiedzą się, jakie jest prawdziwe Peru”, powiedział, bardzo wzruszony, a potem bez słowa wyszedł z tego patia, z tego domu w Bajo el Puente, których miał nie zapomnieć przez resztę życia. Mógł już wracać do siebie, usatysfakcjonowany, żeby zacząć obmyślać artykuł, który jeszcze tej nocy – albo bardzo wcześnie jutro rano – napisze w Bibliotece Narodowej, znajdującej się bardzo blisko centrum miasta, przy alei Abancay. Tam właśnie komponował swoje teksty i czytał gazety. I miał już tytuł dla najnowszego artykułu: „W sercu Limy zapadła cisza”.

Tej nocy nie myślał o szczurach ani widmowych gryzoniach, które wdzierały się do jego snów i czasami przyprawiały go o bezsenność. W pościeli, gapiąc się w sufit, wciąż przeżywał to niezwykłe doświadczenie, jakim było wysłuchanie koncertu Lala Molfino. U jego boku Matilde spała z otwartymi ustami i kręcąc się ciągle, jak zawsze. Przyglądał się jej i przez chwilę wydała mu się równie urodziwa jak Cecilia Barraza. Chciał ją obudzić, obcałowując policzki i szyję, a potem uprawiać z nią seks z wigorem jak za dawnych lat, ale Matilde nie zareagowała. Nie wybudzając się całkiem, odpędziła go ręką, jakby odganiała we śnie jakiegoś natręta, i obróciła się na drugi bok, mamrocząc coś nieżyczliwie. Toño Azpilcueta zachował jednak dobry humor. Miał okazję posłuchać Lala Molfino. Teraz będzie miał piękne sny, a rano napisze najlepszy artykuł w życiu.

_Dalsza część w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: