- W empik go
To jest Afryka. Normalność inaczej - ebook
To jest Afryka. Normalność inaczej - ebook
W książce przeczytamy o wielu interesujących rzeczach, m.in. o tańczących pogrzebach w Ghanie, mieszance różnych religii (voodoo, juju i innych – Europejczyk ma odmienne pojęcie o tych religiach), o istniejącym do dziś królestwie Ashanti (Ghana) i dawnym królestwie państwa Dahomey z legendarnymi amazonkami, o dżungli prawie tak tajemniczej jak ta z Amazonii, zagubionych w górach na północy świątyniach, itd. Autorzy zwrócili baczną uwagę na afrykańskie kobiety, które nie mają przecież łatwego życia (np. tak zwane wiedźmy). Afryka Zachodnia to kraina pełna tajemnic, gdzie historia przeplata się z rzeczywistością. W dzisiejszej Ghanie, Togo, Beninie nadal żyją królowie, potomkowie dawnych, krwawych władców. Fetysze strzegą glinianych domostw, a ludzie w potrzebie zwracają się do duchów.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-642-9 |
Rozmiar pliku: | 27 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Są bardzo stare – mówi sprzedawca. – Pochodzą z Afryki Zachodniej.
Mniejsza zachwyca kolorami. Pucołowate policzki większej połyskują subtelnie, muśnięte złotym pyłem niczym nieśmiałym promykiem słońca. Przyciągają obietnicą przygody, wabią nadzieją podróży.
Zastygłe rysy wyrzeźbił pewną ręką artysta z królewskiego plemienia Aszanti. Zapisał je w twardym drewnie. Półotwarte wargi zastygłe w niemym szepcie opowiadają…
… o Złotym Wybrzeżu pełnym słońca, skąd odpływały karawele wypełnione bezcennym kruszcem. Potężnych afrykańskich królestwach, których ponura sława docierała aż do Europy, wzbudzając lęk. Miastach budowanych z zaprawy zmieszanej z krwią zabitych wrogów. I ich czaszkach służących za podnóżki wielkich władców tej krainy…
… o armii kobiet uzbrojonych w długie noże przeznaczone do obcinania głów. Zamkach pełnych niewolników, z których pojmani, w kajdanach, wyruszali za morze w podróż bez powrotu. Wielkich czarownikach sprowadzających duchy z innej rzeczywistości. Wiedźmach, które wciąż parają się czarami. I ofiarach z krwi zabitych zwierząt…
… o złotym tronie zesłanym z nieba przez bogów. Niewidzialnych strażnikach Zangbeto pilnujących porządku i chroniących przed złodziejami. Świątyniach pełnych węży oplatających się na szyjach wyznawców.
Afryka Zachodnia to kraina pełna tajemnic, gdzie historia przeplata się z rzeczywistością. W dzisiejszej Ghanie, Togo, Beninie nadal żyją królowie, potomkowie dawnych krwawych władców. Fetysze strzegą glinianych domostw, a ludzie w potrzebie zwracają się do duchów.
Tylko tutaj pochowają cię na życzenie w trumnie w kształcie pięknej kobiety lub przystojnego mężczyzny. I urządzą trzydniowy pogrzeb, żebyś nie szkodził nikomu po śmierci. Każdego dnia roku odwiedzisz inny chrześcijański kościół. Spotkasz słonia i zjesz mięso z kota. Wykopiesz grudki złota z gliniastej ziemi, uciekając przed Chińczykami.
Tutaj spotkasz całe wioski pełne czarownic. Kapłani voodoo wyleczą wszystkie choroby. Na targu kupisz genitalia małpy. A szaman przepowie twój los z kurzych piór i rozwiąże życiowe problemy.
To jest Afryka!
CZY TYLKO KAKAO?
Abena Twento Joy ma niesforną czuprynę drobnych loczków i radosny uśmiech na twarzy. Urodziła się we wtorek. Jest trzecim dzieckiem swoich rodziców i ma dwóch starszych braci.
Wiecznie zamyślony Kwasi Anani Franc przyszedł na świat w niedzielę jako pierwszy chłopak w rodzinie.
Aby wiedzieć to wszystko, wcale nie trzeba znać dzieci ani tym bardziej ich rodziców. Wszystkie informacje zawarte są w imionach. Należy tylko rozumieć klucz, według którego zostały nadane. Choć dla obcych jest to trochę skomplikowane, Ghańczycy czują się w gąszczu swoich imion jak ryby w wodzie.
Jako spadek po epoce kolonializmu wciąż są w powszechnym użyciu imiona rodem z Wielkiej Brytanii. Przydają się w szkołach czy urzędach, bo brzmią oficjalnie i rzadko się powtarzają. Jednak Joy jest Radością tylko w swojej klasie. Rodzina nigdy się tak do niej nie zwraca. Dla matki pozostaje Abeną. Wszystkie dzieci urodzone w drugim dniu tygodnia, który tu nazywany jest benada, noszą związane z nim imiona. Tak więc dziewczynka może nazywać się Abena, Anaba, Abenayo, a chłopiec – Kwabena, Kobi czy Kabelah. Słysząc jedno z tych imion, każdy mieszkaniec Ghany bez trudu odgadnie, w którym dniu tygodnia pojawił się na świecie ten, kto je nosi.
Podobnie Kwasi otrzymał imię od dnia swoich urodzin. A że niedziela w miejscowym języku to kwesida, jego imię jest jak najbardziej na miejscu. Gdyby przyszedł na świat jako dziewczynka, mógłby nazywać się Akasi, Esi, Awesi czy Kossiwa.
Data urodzin jest w Ghanie rzeczą drugorzędną. Natomiast dzień tygodnia ma kluczowe znaczenie. Po prostu trzeba go znać.
– Kiedy się urodziłeś? – pytamy syna naszych gospodarzy.
– W sobotę – odpowiada z uśmiechem.
– Ale którego dnia?
– Dnia?... – zastanawia się intensywnie. – W lutym. Chyba dwunastego. A może to był trzynasty? Nie wiem. Spytajcie mamy.
Drugie imię jest najczęściej przydomkiem związanym z miejscem w rodzinie. Odnosi się do kolejności przyjścia na świat, ale może być też na przykład spadkiem po przodku. Abena nosi przydomek Twento. To oznacza, że jest trzecim dzieckiem, które urodziło się po dwóch chłopcach. Gdyby miała tylko siostry, nazywałaby się Mansa.
W przypadku Kwasiego sprawa jest prosta. Jest pierwszym synem swoich rodziców, dlatego nosi przydomek Anani. W Afryce rodziny są liczne, odpowiednie imię przewidziane jest nawet dla dziesiątego dziecka. Taki szczęśliwiec nazywa się Bedu.
Bywa, że brytyjskie imię nie jest używane wcale lub też po prostu nie zostało nadane. Pierwszy prezydent Ghany nazywał się Kwame Nkrumah, co sugeruje, że urodził się w sobotę1. Cały świat nazywał go wyłącznie tym tradycyjnym ghańskim mianem, podobnie jak byłego sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, który do dziś pozostaje chyba najbardziej znanym Ghańczykiem. Kofi Atta Annan przyszedł na świat w piątek. Innego imienia nie posiadał. Za to z pewnością miał siostrę lub brata bliźniaka. Świadczy o tym przydomek – Atta.
Kanyi o uprawie kakaowca wie prawie wszystko. Plantacja, która należy do jego rodziny, nie jest duża. Ma zaledwie trzy hektary, ale jak na miejscowe warunki to i tak nieźle. Sąsiednie są jeszcze mniejsze, mimo to zapewniają rolnikom skromny zarobek. W niełatwej afrykańskiej rzeczywistości to już coś.
Ziemię w wiosce przydziela wódz. Nie zawsze jest to orny grunt. Często trzeba ją dopiero wykarczować, bo nieuprawiane pole szybko bierze w posiadanie zachłanny las. Dla plantatorów to dobre rozwiązanie. Kakao jest rośliną bardzo delikatną. Wymaga określonych warunków glebowych i klimatycznych. Nie lubi na przykład zbyt silnego nasłonecznienia. Dlatego przy karczowaniu lasu pod uprawę zostawia się wszystkie wysokie drzewa, które dają pożądany cień. Pozostałe trzeba usunąć i wypalić, a na ich miejscu posadzić drogocenne sadzonki Theobroma cacao. Taka plantacja przypomina mały kawałek dżungli. Panuje w niej swoisty mikroklimat.
Kto dostaje grunt już wykarczowany, musi postępować inaczej. Na działce ornej krzaczki kakaowca należy sadzić naprzemiennie z innymi roślinami jadalnymi. One ochronią krzewy przed słońcem, zwłaszcza w okresie wzrostu. Później kakaowce nie są już takie wrażliwe. Zaczynają owocować w wieku pięciu–sześciu lat i dają plony przez kolejnych kilkanaście.
Kanyi bywa na swojej plantacji każdego dnia. Na miejscu zawsze jest coś do zrobienia, bo drzewka kwitną i owocują przez cały rok. Na każdym rosną jednocześnie owoce jeszcze zielone i już dojrzałe. Plantator zrywa je prawie codziennie, choć główna pora zbiorów przypada na październik. Ten rok jest bardzo mokry i Kanyi z troską przygląda się swojej uprawie. Każdy farmer wie, że kakaowiec do prawidłowego rozwoju potrzebuje stosunkowo obfitych opadów. Jednak zbyt duża ilość deszczu powoduje gnicie roślin i sprzyja rozwojowi pleśni. Mężczyzna wciąż z niepokojem patrzy w niebo. Pora sucha już dawno powinna zacząć się na dobre.
Owoce kakaowca to owalne, złociste strąki, które zawierają około 30–40 nasion zanurzonych w słodkim, białym miąższu. Trzeba je szybko wyłuskać, aby nie dopuścić do zepsucia się cennych ziaren. Później następuje bardzo ważny proces fermentacji, który przebiega pod przykryciem z palmowych liści. Po sześciu dniach ziarna rozkłada się na matach i suszy. Oczyszczone i zapakowane w worki, oczekują na sprzedaż. Do Kanyiego po odbiór ziaren zgłaszają się pośrednicy. Cena ustalana jest na początku sezonu przez rząd.
Produkcja ziarna kakaowego odgrywa istotną rolę w gospodarce Ghany. W światowym rankingu producentów tego surowca kraj plasuje się na drugim miejscu, tuż za Wybrzeżem Kości Słoniowej. Prawie cała produkcja przeznaczona jest na sprzedaż, co czyni kakao drugim najważniejszym produktem eksportowym Ghany. W tej hierarchii wyprzedza je tylko złoto. Ze zbytem ziaren nie ma problemu. Ich jakość uznawana jest za najlepszą na świecie.
Przemysł czekoladowy jest bardzo dochodowy. Każdego roku sprzedaje się słodkie produkty za ponad sto miliardów dolarów. Mimo to Ghana na ziarnach kakaowca zarabia jedynie jedną pięćdziesiątą tej kwoty. Dwa miliardy dolarów mają się nijak do prawdziwej wartości produkowanych ziaren. Podobny dylemat ma Wybrzeże Kości Słoniowej.
Problemem afrykańskich krajów jest to, że sprzedają surowiec, a nie przetwarzają ziaren u siebie. Czekoladę wytwarza się z masy kakaowej. Aby ją uzyskać, ziarna muszą przejść cały proces – od rozgniatania, przez oczyszczanie z łusek, po prażenie i mielenie. Na tym zarabiają już importerzy, którzy posiadają nowoczesne linie produkcyjne. Otrzymana masa przeznaczana jest do produkcji czekolady lub przetwarzana dalej, na masło kakaowe lub sypkie kakao. Do wyprodukowania pół kilograma tego ostatniego potrzebne są całoroczne zbiory z jednego drzewa.
W Ghanie uprawa kakao jest podstawowym źródłem utrzymania dla blisko 90 procent rolników. Przekłada się to na liczbę ponad trzech milionów osób. Owoce zbierają w większości właściciele małych działek. Ziarno skupowane po zaniżonych cenach nie przynosi dużego dochodu. Plantatorzy są po prostu biedni. Przy uprawie najczęściej musi pracować cała rodzina, nawet dzieci, które bywają zaganiane do pracy zagrażającej ich zdrowiu, na przykład przy cięciu maczetą lub chemicznych opryskach krzaczków wrażliwych na szkodniki i pleśń. Międzynarodowe organizacje walczące o prawa człowieka, takie jak Walk Free Foundation, od lat starają się nagłośnić problem. Jednak ich argumenty nie padają na podatny grunt. Kanyi wie, że niektórzy wykorzystują dzieci ponad miarę. Tak się zdarza także w jego otoczeniu. On sam nie wymaga od swoich synów pracy ponad siły, ale pomagać w zbiorach muszą wszyscy.
– Jak inaczej mają się nauczyć uprawy? – pyta, nie oczekując odpowiedzi.
Bardziej przedsiębiorczy farmerzy odprowadzają swoje ziarna do spółdzielni produkcyjnej Kuapa Kokoo. Jest to unikatowa w afrykańskich warunkach kooperatywa zrzeszająca drobnych plantatorów kakao. Powstała w 1993 roku po uwolnieniu rynku kakao, który do tego czasu był kontrolowany przez państwo. Dzięki wsparciu organizacji pozarządowych po dwóch latach spółdzielnia uzyskała certyfikat organizacji sprawiedliwego handlu Fairtrade. Oznacza to, że za sprzedaż swojego surowca może otrzymać premię do wykorzystania na miejscowe inwestycje, projekty społeczne lub wypłaty gotówkowe dla indywidualnych rolników.
Po kilku latach działalności farmerzy zrzeszeni w Kuapa Kokoo, przy współpracy z brytyjską firmą Twin Trading, zdecydowali się na stworzenie własnej firmy czekoladowej w Wielkiej Brytanii pod marką Divine. Obecnie jej wyroby z ziaren wyprodukowanych dla Kuapa Kokoo można kupić w wielu krajach świata, także w Polsce.
Kanyi na razie nie zdecydował się przystąpić do zrzeszenia, którego siedziba mieści się w niedalekim Kumasi. Choć kwoty, które dostaje za swoje worki pełne ziarna, są śmiesznie niskie, wciąż ma nadzieję na zmiany. Czy takie nadejdą? Czas pokaże.
Ghańskie pieniądze potocznie nazywane są tru. To obiegowa nazwa starej waluty, która wciąż funkcjonuje w umysłach ludzi. Czasem odnosi się nie tylko do pieniędzy, ale… do sytuacji życiowej.
– Masz tru?
Jeśli tak, wszystko jest dobrze. Dajesz sobie radę w świecie.
Oficjalna waluta dzisiejszej Ghany to cedi ghańskie. Ta nazwa w języku akan oznacza muszle, które dawno temu bywały tu używane w charakterze środka płatniczego. Jedno cedi dzieli się na 100 pesewa i jest warte jakieś 70 polskich groszy. Jest to kwota, za którą w Ghanie można przeżyć dzień.
Po szosach, trzymając się blisko pobocza, jeżdżą tru tru – miejscowe środki transportu, czyli małe busiki. Zawsze są pełne, bo chętnych do jazdy nie brakuje. Z białymi tablicami rejestracyjnymi są prywatne, z żółtymi – należą do jakiejś korporacji. Każdy obsługują dwie osoby – kierowca i jego pomocnik. Ten drugi odpowiada za obsługę pasażerów. Wychylony do połowy przez okno, głośnym krzykiem obwieszcza trasę. Przystanków nie ma, busy zatrzymują się na żądanie.
Za przejażdżkę tru tru płacisz w tru.
Stara Soa ma ponad dziewięćdziesiąt lat. Ostatni czas plącze się w jej umyśle i nie pamięta już, czy niedawny pogrzeb brata był tydzień, czy miesiąc temu. Ale młodość stoi przed jej oczami jak żywa. Wciąż myśli o czasach, kiedy kraj, w którym żyje, nie był jeszcze Ghaną, ale zależną od Wielkiej Brytanii kolonią. Na ulicach panoszyli się Anglicy, którzy czuli się tutaj jak w domu. Nie oni jedni. Przez terytoria miejscowych plemion od wieków przetaczali się obcy – Portugalczycy, Holendrzy, Francuzi – wabieni skarbami Czarnego Lądu.
Złote Wybrzeże. Ta nazwa kraju nadana przez najeźdźców wciąż dźwięczy w jej uszach złowrogim echem. Było naprawdę pełne złota. Obcy wywozili je do Europy na statkach. Tak samo, jak zabierali tutejszych mężczyzn i kobiety, robiąc z nich niewolników w dalekich krajach. Stara Soa jest analfabetką, jednak dobrze zna historię przekazywaną ustnie z pokolenia na pokolenie. Jak piękną i straszną baśń.
Wielka Brytania wycofała się stąd w marcu 1957 roku. Złote Wybrzeże stało się niepodległe jako pierwsze z wszystkich afrykańskich państw. Zaczęły się spory dotyczące nowej nazwy kraju. Gold Coast nie wchodziło w rachubę. Za bardzo kojarzyło się z nienawistną kolonialną przeszłością. Poza tym w granicach nowego państwa znalazły się także obszary dawnego Królestwa Aszanti, część Togolandu i Terytoria Północne zamieszkane przez blisko trzysta różnych plemion, mających z wybrzeżem niewiele wspólnego. Wybrano więc nazwę średniowiecznego imperium, które rozciągało się na dzisiejszych terenach Mali i Mauretanii. Dzięki temu żadna z etnicznych grup nie została wyróżniona kosztem innej.
Pierwszym prezydentem młodego państwa został, uchodzący za ojca niepodległości, Kwame Nkrumah. Jego postać obrosła legendą, której nawet późniejsze niechlubne działania nie zdołały zatrzeć. Stara Soa miała wtedy ze dwadzieścia lat. Pamięta, jak biegała na wszystkie wiece, zauroczona charyzmą nowego przywódcy. Nkrumah potrafił porwać słuchaczy. Roztaczał świetlaną wizję dotyczącą całego kontynentu. Wierzył, że możliwe jest zjednoczenie Afryki pod jednym, oczywiście jego, przywództwem. Wkrótce jednak okazało się, że nie potrafi dobrze rządzić nawet własnym krajem.
W chwili odzyskania niepodległości przyszłość malowała się w różowych barwach. Ghana lat pięćdziesiątych była wiodącym producentem kakao, posiadała niemałe złoża złota i odziedziczone po Brytyjczykach, sprawnie działające organa państwa z parlamentem i sądem. Wystarczyło osiem lat rządów Nkrumaha, aby kraj z bogacza stał się bankrutem. Demokracja została zastąpiona wszechwładną dyktaturą prezydenta, upadło rolnictwo, a przemysł zżerały korupcja i nepotyzm.
Miejscowi, od lat przyzwyczajeni do ucisku, nie bardzo się buntowali. To wojsko, podobno przy wsparciu Amerykanów, przeprowadziło zamach stanu i przejęło władzę. Był rok 1996, stara Soa dobrze pamięta ten czas. Widziała, że w kraju źle się dzieje, ale jej serce pozostawało przy byłym już prezydencie. Nie była odosobniona. Większość społeczeństwa uważała i nadal sądzi, że gdyby nie Nkrumah, Ghana nie byłaby tym krajem, którym jest dziś. Może nawet nie byłaby niepodległa.
A że później doprowadził państwo do ruiny? Każdy ma swoje słabości.
Esse, choć mieszka obecnie na przedmieściach Akry, urodziła się na wschodzie kraju. Należy do plemienia Joruba. Tuż obok, w sąsiednim domu żyje Adjo ze swoim mężem i rodziną. Wszyscy należą do grupy etnicznej Fante, która jest jedną z najliczniejszych w Ghanie. Obie kobiety często spotykają się na pobliskim targu i razem wracają do domów. Niestety, rozmowa się nie klei. Choć obie są Ghankami, każda z nich mówi własnym dialektem. Esse obok języka joruba potrafi jeszcze jako tako porozumieć się w żargonie ewe. Adjo mówi trochę po angielsku i w narzeczu twi. Ale to za mało, żeby znaleźć wspólny język. Wracają więc w milczeniu i tylko uśmiechy na ich twarzach świadczą o niejakiej zażyłości.
W Ghanie funkcjonuje blisko pięćdziesiąt języków, prawie każda grupa etniczna ma własny. Teoretycznie wszędzie obowiązuje angielski, ale wielu mieszkańców, zwłaszcza tych ze starszego pokolenia, zna go słabo. Dzieci, choć też posługują się dialektami plemiennymi, uczą się czytać i pisać przeważnie w języku Szekspira. To jeszcze jeden element spadku po Brytyjczykach. Literatura w językach rodzimych mocno kuleje.
Wielość gwar dezorganizuje nieco życie społeczne. Co prawda trzema głównymi językami twi, ewe i fante mówi blisko połowa mieszkańców Ghany, ale to nie zmienia faktu, że Ghańczycy mają czasem poważny problem z komunikacją między sobą. Pewnym wyjściem z tej sytuacji byłoby wprowadzenie któregoś dialektu jako obowiązującego w całym państwie. Niestety, to nie wchodzi w rachubę. Takie wyróżnienie jednej z grup etnicznych naruszyłoby kruchą równowagę pomiędzy zamieszkującymi kraj plemionami.
Budowę placu Niepodległości w Akrze zlecił pierwszy prezydent niepodległej Ghany Kwame Nkrumah. Na ogromnej, najczęściej pustej przestrzeni stoją symbole upamiętniające walkę czarnoskórych mieszkańców tej ziemi o wolność i sprawiedliwość. Te dwa proste słowa, które stały się mottem kraju, zostały umieszczone na Bramie Czarnych Gwiazd. Prostokątna budowla wznosi się dumnie pośrodku ruchliwego ronda, oddzielona od placu drogą szybkiego ruchu. Wieńczą ją czarne, pięcioramienne gwiazdy, które są symbolem rdzennej ludności Ghany i całej Afryki. Ci, którzy polegli w walce o niepodległość, mają tu swój pomnik Nieznanego Żołnierza. Opodal migoce wiecznym ogniem, zapalony przez Nkrumaha, Płomień Wyzwolenia Afryki. Jest w tym coś symbolicznego. Ghana to pierwszy afrykański kraj, który zrzucił jarzmo kolonializmu, stając się inspiracją dla kolejnych. Pusty plac ożywa tylko w dni państwowych uroczystości. W powszedni czas można spotkać jedynie morski wiatr i kilku znudzonych żołnierzy ukrytych w skąpym cieniu pustych trybun. Ich zadaniem jest ochrona zabytków przed kamerami wścibskich turystów. W pobliżu, na tle oceanu, widnieje ażurowa konstrukcja Łuku Niepodległości. Mundurowi spoglądają w jego kierunku, stanowczo kręcąc głowami. Żadnych zdjęć robić nie wolno.
Na szczęście można fotografować inne miejsca. Ciekawostek nie brak, bo Akra to miasto z tradycjami.
W XV wieku Portugalczycy założyli w miejscu dzisiejszej stolicy mały port. Potem swoje interesy handlowe załatwiali tu Holendrzy, Francuzi, Duńczycy, Anglicy. Zaczątkiem aglomeracji stały się ich forty handlowe – James Town, Ussher, Christiansborg – które połączyły się w XIX wieku w jeden organizm miejski. Wkrótce kontrolę nad Złotym Wybrzeżem przejęli Brytyjczycy. To oni przenieśli z Cape Coast stolicę swojej administracji. Tamte czasy pamięta dziś jedynie kolonialna architektura, która zachowała się pomiędzy nowoczesnymi wieżowcami i budami biedoty skleconymi z byle jakich blach.
Miasto jest ogromne. Oficjalnie liczy dziś blisko trzy miliony mieszkańców, ale w rzeczywistości jest ich pewnie dużo więcej. Gigantyczne korki w połączeniu z obłędnym ruchem ulicznym tworzą gwarny kocioł zanurzony w dusznym upale. W Akrze gorąco jest zawsze. Temperatura oscyluje w granicach trzydziestu dwóch–trzydziestu sześciu stopni Celsjusza i nawet deszcz nie przynosi ochłody. Każda kropla, która spada na dyszącą upałem ulicę, natychmiast zaczyna parować, nasycając rozgrzane powietrze trudną do zniesienia wilgocią. Właśnie ze względu na panującą tu wysoką wilgotność stolica Ghany uchodzi za jedno z najgorętszych miejsc w Afryce.
W porze deszczowej, kiedy spragniona ziemia nasyca się wreszcie wodą, w zagłębieniach terenu tworzą się kałuże zbierające cały uliczny brud. Idealne miejsce do życia znajdują przy nich komary, także te malaryczne. W Afryce Zachodniej współczynnik zachorowalności na tę chorobę jest najwyższy na kontynencie. W nieustannym upale i wilgoci świetnie czują się też wszelkie bakterie, pasożyty, grzyby. Dodatkowo sprzyja im tutejsze, bynajmniej nie sterylne, środowisko, w którym mogą się bez przeszkód rozmnażać. Dla Europejczyków miejscowy klimat często bywał zabójczy. Stąd pas brzegowy Zatoki Gwinejskiej zasłużył sobie na niechlubną nazwę wybrzeża śmierci białego człowieka.
Trudny klimat okazał się za to dobrodziejstwem dla tubylców, którzy po odzyskaniu niepodległości mieli praktycznie cały kraj dla siebie. W rejonach, gdzie aura jest łaskawsza, w Kenii czy dawnej Rodezji, biali koloniści często osiedlali się na stałe. Jak uczy historia, rzadko kiedy asymilowali się z tubylcami. Wspólna egzystencja wcześniej czy później prowadziła do zatargów, które nie raz kończyły się krwawymi walkami. Ghana szczęśliwie uniknęła takiego scenariusza. Nie zna problemu walki białych z czarnymi.
W 1957 roku Akra stała się stolicą niepodległego państwa. Ruchliwe, zatłoczone, tętniące życiem miasto w pełni zasługuje na swój przydomek. Nazywane jest mrowiskiem od słowa nkran, które w języku akan oznacza mrówkę.
Jeśli mieszkasz w Ghanie, musisz polubić przyprawy. Brudne ulice tutejszych miast pachną ich ostrym aromatem zmieszanym z lepkim smrodem spalin i potu. Tych zapachów nie potrafi przegonić nawet afrykański wiatr.
To, co i jak jesz, zależy od twojego statusu. I oczywiście od ilości pieniędzy, jaką dysponujesz. Najbiedniejsi są w stanie przeżyć za jednego cedi dziennie. Podstawą ghańskiej kuchni jest fufu, mało apetyczna bryja przygotowywana z dostępnych warzyw, koniecznie bogatych w skrobię. Najczęściej do zrobienia fufu używany jest jam. Imponujące bulwy tej rośliny uprawiane są na obszarze całego kraju. Mogą osiągać długość kilkudziesięciu centymetrów oraz kilkanaście kilogramów wagi.
Umyte i pokrojone kawałki warzywa gotuje się w osolonej wodzie. Gdy zmiękną, przekłada się je do specjalnego drewnianego naczynia, które jest niezbędnym wyposażeniem każdej ghańskiej kuchni. Teraz zaczyna się właściwy proces przygotowania, konieczny ze względu na znaczną włóknistość rośliny. Kawałki jamu pracowicie ubija się długim tłuczkiem, nawet przez dwie godziny. To metoda tradycyjna, ale dzisiaj szczęśliwe posiadaczki mikserów mogą proces znacznie usprawnić. Powstałą w wyniku rozdrobnienia włókien żółtawą, kleistą kluchę można jeść z pikantnym sosem lub aromatyczną zupą. Podawana jest różnie, bywa, że w formie ulepionych kulek. Jednak często biesiadnicy sami odrywają z bezkształtnej masy ciągnące się kęski jamu i po zamoczeniu w sosie, wkładają je do ust. Najbiedniejsi jedzą fufu bez dodatków.
Dla zamożniejszych dostępne są też inne smakołyki. Kto nie chce ubijać fufu, może ugotować ryż. Na wybrzeżu częstym dodatkiem do niego są ryby, krewetki czy kraby. W głębi lądu dodaje się raczej mięso kurczaka lub kozy. Do większości potraw niezbędny jest sos, gorący i doskonale przyprawiony, lekko pikantny, o apetycznym aromacie rozchodzącym się wokoło. Proste i smaczne potrawy oferują liczne uliczne jadłodajnie. Za kilka cedi można zjeść wspaniały obiad.
Pomiędzy posiłkami świetną przekąską są gorące pieczone banany o słodkiej skórce i kwaskowatym miąższu, które sycą na długo.
Przez ghańskie osady nie da się jechać zbyt szybko. Co kawałek na jezdni są tak zwane spowalniacze. Jeśli nie zdejmiesz nogi z gazu, to cię podrzuci razem z autem. Jedna taka próba wystarczy. Kolejny garb przejedziesz z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę. Tam, gdzie nie ma spowalniaczy, miejscowi przerzucają przez drogę grube liny. Też skutecznie hamują zapędy zbyt krewkich kierowców.
Samochodem można przewieźć wszystko. W razie konieczności w bagażniku lub na pace zmieści się pół wsi. Towar zbyt duży gabarytowo można przecież przemyślnie związać sznurkiem. Stojące przy drogach policyjne patrole przyglądają się beznamiętnie obładowanym pojazdom. Jeśli wszystko się zmieściło i nic nie spada, jest OK. Kontrole policji zdarzają się dość często, co kilkadziesiąt kilometrów, ale funkcjonariusze nie nękają specjalnie obywateli. Rozejrzą się po aucie, zadadzą kilka pytań, czasem sprawdzą prawo jazdy kierowcy. I można jechać dalej.
Życie w Afryce Zachodniej koncentruje się wzdłuż głównej drogi. Nieważne, czy to wioska, osada czy miasto. Pobocza, szerokie jak nasze chodniki, czasem oddzielone są od szosy otwartym rynsztokiem, niekiedy krawężnikiem, a najczęściej niczym. Tutaj kupisz i załatwisz wszystko.
Fafa oferuje warzywa na osłoniętej parasolem drewnianej skrzyni, która służy jej za stoisko. Konkurencja jest duża, więc nie zawsze uda się sprzedać cały towar. Ale Fafa lubi swoje życie i uliczny ruch, którego sama jest częścią. Opodal zawsze rozkłada swój przenośny interes jej przyjaciel, Sene. Jest czyścicielem obuwia. Kokosów nie zarabia, bo klient w pełnych butach w gorącym żarze miasta zdarza się rzadko. Większość mężczyzn chodzi w klapkach lub sandałach, a te do czyszczenia się nie nadają. Jednak wystarczy jeden klient i już da się przeżyć kolejny dzień. Kokosy za to sprzedaje Akofa. Jej biznes jest przenośny. Z ogromną miednicą na głowie, wypełnioną orzechami, wędruje wzdłuż ulicy, oferując swoje skarby. Uzbrojona w maczetę, na miejscu rozłupuje twardą skorupę i odsłania pełne płynu wnętrze. Lekko słodkie mleczko cudownie gasi pragnienie. W upalny dzień każdemu chce się pić. Młoda dziewczyna z sąsiedztwa sprzedaje plastikowe woreczki wypełnione wodą. Wystarczy odgryźć róg, aby zwilżyć suche gardło.
Po drugiej stronie jezdni swój interes ma Kekeli. U niej przechodnie mogą zaspokoić głód. Aromatyczne zapachy ze stoiska docierają aż do nosa Fafy. Ugotowany ryż, polany sosem z pomidorów, można zjeść w biegu lub przysiadłszy, gdzie się da. Dziennie sprzedaje cały garnek ryżu i małe wiaderko sosu. Ma swoich codziennych biesiadników i powodzi jej się naprawdę nieźle. Może dlatego jest stałą klientką swojej sąsiadki – sprzedawana przez nią kolorowa odzież, malowniczo rozwieszona na pobliskim płocie, kusi oczy płomiennymi barwami.
Na bardziej profesjonalnym straganie leżą miejscowe dzieła sztuki. Handluje nimi starszy mężczyzna o arabskich rysach twarzy. To oferta dla turystów. Wprawdzie nieczęsto tu zaglądają, ale wystarczy omamić jednego, aby dobrze zarobić. Jest jeden warunek: maski, rzeźby czy ozdoby muszą się odpowiednio prezentować. Odpowiednio, to wcale nie znaczy dobrze. Wręcz przeciwnie – im gorzej, tym lepiej. Tę tajemnicę miejscowi sprzedawcy odkryli już dawno i nauczyli się wykorzystywać w handlowych kontaktach z białymi.
Większość przyjezdnych szuka zabytków. Jeśli figurka jest zniszczona, zakurzona, uszkodzona, to z pewnością jest stara i cenna. A skoro tak, musi mieć swoją wartość, najlepiej wyrażoną w twardej walucie. Tylko że o wiekowe figurki wcale nie jest łatwo, handlarze uciekają się więc do niewinnych podstępów. Nowy przedmiot nie tak trudno jest postarzyć. Wystarczy zakopać w ziemi, wytarzać w błocie i parę razy rzucić o podłogę, bo wtedy malowniczo popęka. I już z tajemniczym uśmiechem można go oferować jako jedyny w swoim rodzaju skarb. Stary i niezwykle cenny, z którym tak w ogóle sprzedający bardzo niechętnie się rozstaje. Tym razem zrobi jednak wyjątek i z bólem serca odstąpi go za śmieszną cenę nieistotnych kilkudziesięciu dolarów. Ten jeden jedyny raz!
Kiedy klient dochodzi do wniosku, że jego dalsze życie bez cennej pamiątki straci sens, następuje rytuał targowania się. To rodzaj sztuki, który mieszkańcy Czarnej Afryki przejęli od Arabów i z lubością przenieśli na własny grunt. Targowanie się jest celem samym w sobie. Im dłuższe, tym lepsze.
W końcu cena uzgodniona. Jeszcze tylko końcowy uścisk dłoni, żeby kupujący się nie rozmyślił, i można wyciągać rękę po słusznie zarobione pieniądze. A gdy szczęśliwy nabywca znika za rogiem, handlarz wyciąga z worka kolejny bezcenny skarb. Równie jedyny i niepowtarzalny jak ten pierwszy.
Pomiędzy stoiskami łażą dzieciaki z pobliskiej szkoły. W czasie południowej przerwy ulica wypełnia się ich gwarem i śmiechem. Są też takie, które z racji młodego wieku lub braku środków wcale nie chodzą na lekcje. Snują się po mieście cały dzień w poszukiwaniu jedzenia i zajęcia. Towarzyszą im psy, które na poboczach mają swój dom. Chude i wygłodniałe, przeszukują rynsztoki w poszukiwaniu resztek. Bo na afrykańskiej ulicy każdy chce przetrwać. Ludzie i zwierzęta codziennie toczą zawziętą walkę o kolejny dzień.
Oczywiście na ulicy są też sklepy. Nie wyglądają jak przeszklone galerie, raczej jak zadaszone baraki. Część towarów leży na drodze. Tak najłatwiej zanęcić klienta. W zależności od branży nabywca potyka się o zgrzewki z napojami lub rolki papierowych ręczników. Z magazynu AGD dobiega głośna muzyka. Dwie panie podrygują w jej takt między plastikowymi pojemnikami o różnych kształtach i kolorach. Kawałek dalej, pod dachem z falistej blachy, wystawione są na sprzedaż zakurzone telewizory. Każdy z nich liczy sobie na oko co najmniej dwadzieścia lat.
Wszystko spowija duszący pył pomieszany ze spalinami z samochodów. Mimo że droga jest asfaltowa, bliskość Sahary daje o sobie znać. Drobny, brudny piasek jest wszędzie. Zalega w zakamarkach i unosi się z wiatrem w powietrzu. Nawet deszcz pomaga tylko na chwilę.
Smukła dziewczyna podchodzi z zachęcającym uśmiechem. Z wielką misą na głowie, pełną pokrojonych arbuzów, wygląda jak królowa w koronie. Za nią podążają kolejne. Pierwsza niesie ułożony na talerzu stos ugotowanych jajek, druga – paczki herbatników, kolejna – sterty bananowych chipsów. Poruszają się szybko i z wdziękiem, jakby nie czując ciężaru.
Szosa w Ghanie to miejsce pełne życia. Na poboczach kwitnie handel przenośny, usługi, gastronomia. Stojąc w korku, zjesz i zaopatrzysz się w niezbędne artykuły, a nawet zszyjesz ubranie. Do przenoszenia towarów służy głowa, zwłaszcza kobieca. Ghanki potrafią umieścić na niej każde dobro: od owoców, bagietek, butelek z wodą, aż po artykuły przemysłowe. Produkty na sprzedaż umieszczane są najczęściej w dużych cynowych misach. Wiele się w nich zmieści i łatwo wyeksponować towar.
Są też specjalne witryny sklepowe z szybkami, przystosowane do noszenia na głowie. W drewnianym pudełeczku ładunek jest bezpieczny, a klient widzi, co kupuje. Krawcowa maszeruje z maszyną do szycia. Na skinienie zatrzyma się i naprawi, co trzeba.
Jest też dostępna oferta, którą zajmują się panowie. Spragnieni wiedzy mogą zaopatrzyć się u nich w książkę lub gazetę, a ci, co zabłądzili, kupią mapy. Młody chłopak oferuje okulary na przenośnym stojaku, a starszy mężczyzna – perfumy i ścierki do wycierania twarzy z potu i kurzu.
Miejscowi doskonale wiedzą, gdzie tworzą się korki. Znudzeni długim staniem kierowcy w końcu coś kupią. Jednak ten handel ma też swoje wady. Zwłaszcza płeć piękna bywa narażona na przykre niespodzianki. Kiedy zmienia się światło i samochody gwałtownie ruszają, niektórzy kupujący próbują uciec bez zapłaty. Ale dziewczyny się nie poddają. Z dużą misą na głowie też da się biec. Jak nieuczciwy klient znów będzie musiał się zatrzymać – marny jego los. Łatwiej uciec przed rojem komarów niż ukryć się przed rozzłoszczoną, jazgoczącą damą.
Zachodnia Afryka kocha się w kolorach. Może dlatego, że otoczenie, zwłaszcza w porze suchej, jest raczej szare. Dominują wszystkie odcienie piasku, który dopiero po pierwszych deszczach powleka się zielenią. Na tym tle kobiety, spowite w barwne ubiory, wyglądają jak kwiaty na pustyni. Nasycone kolory pięknie harmonizują z ich ciemną cerą. Odzienie to niekoniecznie gotowa suknia. Często są to po prostu prostokątne kawałki materiału fantazyjnie upięte na ciele. Ich oszałamiający asortyment cieszy oczy na każdym targu. Mniejsze skrawki wiązane są na głowie, w sposób, który dodatkowo dodaje urody. Taki twarzowy zawój to chętnie noszony, choć nieobowiązkowy, element stroju.
W miastach część pań ubiera się w stylu europejskim. Młode dziewczyny noszą dżinsy i kolorowe bluzki, a pracujące kobiety z klasy średniej – garnitury. Często zdarzają się też klasyczne suknie. Najczęściej długie i – z wyjątkiem niektórych okoliczności, takich jak pogrzeb czy ślub – we wszystkich kolorach tęczy.
Afrykańskie damy poruszają się z wdziękiem, jakby płynęły po zakurzonej drodze. Tę grację w ruchach mają wszystkie, niezależnie od wieku i tuszy. W znakomitej większości są szczupłe i gibkie, nie z wyboru, ale z konieczności. Na Czarnym Lądzie raczej trudno utyć, choć niejedna by chciała. Tusza, odwrotnie niż w Europie, jest tutaj bardzo pożądana. Te przy kości naprawdę czują się piękne i upragnione. Bo skoro jesteś gruba, musisz mieć dużo pieniędzy. A bogata dziewczyna to dobra partia.
Idealnym atrybutem kobiecej figury jest okazała pupa. Nawet jeśli nie jest duża, to i tak musi być widoczna. Dlatego dużą popularnością cieszą się wszelkie maści i kremy pielęgnujące tę część ciała. Podobno od systematycznego smarowania robi się jeszcze bardziej ponętna.
Wszystkie panie bez wyjątku wypinają pośladki i chodzą tak, aby dodatkowo podkreślić ich urodę. Ruchy Afrykanek są zmysłowe, wyzywające, kuszące. W jakiś naturalny, niewymuszony sposób pokazują radość istnienia. Są kwintesencją kobiecości, nieskrępowanej sztywnymi zasadami świata, który nazwał siebie cywilizowanym. W wygiętym powyżej pupy kręgosłupie tworzy się naturalna krzywizna wykorzystywana przez matki do noszenia dzieci. Potomek, oczywiście zawinięty w prostokątne kawałki materiału, zawsze towarzyszy swojej rodzicielce. Umieszczony na plecach, czuje się bezpiecznie i jednocześnie nie krępuje jej ruchów. Instytucja wózków dla dzieci w Ghanie nie istnieje.
Afrykańska kobieta dzieci musi mieć. Bezpłodność to największa hańba, jaka może ją spotkać. Jeśli jednak dotknie ją to nieszczęście, czasem pomaga noszenie pod suknią drewnianej laleczki akuaba lub wizyta u czarownika. Ale gdy zawiodą nawet tak skuteczne metody, skazana jest na izolację społeczną i – zwłaszcza na wsiach – traktowana jak wyrzutek. Spotyka się z pogardą lub odrazą. Ma zakaz publicznych wypowiedzi. Rozwód lub porzucenie zdarzają się często, bo nawet najbardziej zakochany mężczyzna ulega w końcu presji swojej rodziny i szuka innej żony.
Tylko niewielki odsetek bezdzietnych par, głównie w miastach, próbuje wspólnie rozwiązać problem, korzystając z pomocy lekarskiej. W Ghanie istnieją prywatne kliniki leczenia bezpłodności, ale mało kto może sobie pozwolić choćby tylko na wizytę. W kraju, gdzie spora część społeczeństwa żyje za jednego cedi dziennie, koszt zapłodnienia in vitro waha się od czterech do siedmiu tysięcy dolarów za próbę.
Zostać piłkarzem reprezentacji to największe marzenie każdego młodego Ghańczyka. W tym kraju futbol to sport narodowy, traktowany ze śmiertelną powagą. Drużyna, zwana Czarnymi Gwiazdami, odnosi niemałe sukcesy. Czterokrotnie zdobyła Puchar Narodów Afryki, a pięciokrotnie zajęła drugie miejsce. Black Stars znani są nie tylko na kontynencie afrykańskim. Widać ich także na arenie międzynarodowej. W 2010 roku doszli do ćwierćfinału Pucharu Świata.
Ciemne włosy Kwaku lśnią, starannie ułożone za pomocą specjalnego żelu. Podobnie błyszczą białe zęby w uśmiechu rozjaśniającym całą twarz. Chłopak jest barmanem w hotelowej restauracji. Musi znać się na swojej robocie, bo hotel jest jednym z najlepszych w Elminie i bardzo dba o obsługę gości.
Kwaku nigdy nie myli drinków i zawsze wie, co najlepiej polecić niezdecydowanym. Nauczył się, czego najbardziej pragną kobiety, a co smakuje towarzyszącym im dżentelmenom. Odpowiednio ugoszczeni klienci chętnie dają napiwki i potrafią zasiedzieć się w knajpie, która otwarta jest tak długo, jak trzeba. Jest zamykana dopiero, gdy ostatni podchmielony przybysz opuści jej gościnne progi.
Młodzieniec byłby całkiem zadowolony ze swojego losu. Wie, że wzbudza zazdrość wśród kolegów mieszkających, podobnie jak on, w nadmorskim miasteczku. Większość z nich zajmuje się łowieniem ryb. To ciężka praca, więc niejeden chciałby być na jego miejscu. Jednak Kwaku ma inne marzenia, dlatego pracę barmana traktuje jako zajęcie przejściowe. Kiedy na ekranie telewizora, który w restauracji zawsze jest włączony, pojawia się mecz, oczy chłopaka rozjaśniają się nagłym blaskiem. Wpatruje się jak zaczarowany w biegających po boisku zawodników.
– Kto jest dla ciebie najlepszym piłkarzem na świecie? – pytamy, widząc jego zainteresowanie.
– Ronaldo – mówi z przekonaniem. – To mój ideał – dodaje z podziwem w głosie, składając ręce jak do modlitwy. – Messi ma wrodzony talent, a Ronaldo zaczynał od zera. Wszystko, co osiągnął, zawdzięcza ciężkiej pracy.
Kwaku też pragnie zostać piłkarzem. To skryte marzenie, wypieszczone w duszy, rozjaśnia rzeczywistość hotelowego barmana. W każdej wolnej chwili biegnie na boisko, które wraz z kolegami urządzili sobie na plaży. I kopie, kopie, kopie… Kiedy piłka wpada do bramki zrobionej z metalowych rur przykrytych szmatą, życie chłopaka nabiera barw i sensu. Może mu się uda?
Czarne Gwiazdy to narodowi bohaterowie. Kiedy wygrywają kolejny mecz, wszyscy rodacy, od żebraka po prezydenta, kibicują zawzięcie. Ale kiedy piłka zbyt często mija się z bramką przeciwnika, nad drużyną zbierają się czarne chmury. Prasa, media i ludzie na ulicy nie zostawiają na nich suchej nitki. Mecz musi być wygrany. Zawodnicy, którzy przegrywają, to banda nieudaczników. Kosztują niebotyczne pieniądze, a nic nie potrafią.
Społeczna presja jest dla piłkarzy trudna do udźwignięcia. Wszak są na tym świecie drużyny silniejsze od Gwiazd. Bywa, że zespół, aby wygrać mecz, ucieka się do czarów. W Afryce nikogo to nie dziwi. Tutaj każde dziecko wie, że magia po prostu istnieje. Problem jest tylko taki, że ma być silniejsza niż ta uprawiana przez przeciwnika. Ghańską odmianą cieszącego się złą sławą voodoo jest juju. To czary na tyle silne i mroczne, że potrafią uwięzić w dowolnym przedmiocie moc. Potem wystarczy umieścić go na przykład w okolicach własnej bramki, by nie wpadła do niej żadna piłka.
Yao ma swój biznes przy drodze prowadzącej w kierunku Kumasi. I wcale nie jest to stragan z warzywami, ale… prawdziwa fabryka oleju palmowego. Owoce palmy oleistej leżą rozrzucone na poboczu, walają się po trawie, zalegają pod krzakami. Ich jaskrawe barwy cieszą oczy, mieniąc się od żółtej, przez pomarańczową, aż do czerwonej i brunatnej.
Tutejsze palmy oleiste, zwane olejowcami gwinejskimi, są typowe dla Afryki Zachodniej. Występują od Senegalu po Angolę. Swoją nazwę zawdzięczają oczywiście Gwinei, gdzie zostały odkryte, opisane i zilustrowane w drugiej połowie XVIII wieku przez holenderskiego naukowca Nikolausa Josepha von Jacquina. Jak większość palm, osiągają znaczną wysokość, nawet trzydziestu metrów.
Pojedyncze drzewo może dostarczyć rocznie do czternastu ogromnych, kulistych owocostanów. Każdy z nich osiąga wagę od ośmiu do trzydziestu kilogramów i zawiera nawet kilka tysięcy owoców wielkości naszej śliwki.
Tłocznia Yao usytuowana jest kilka metrów od szosy, pod prowizorycznym zadaszeniem z trawy. Przy produkcji znajduje zatrudnienie cała rodzina, bo też proces jest dość skomplikowany. Z tych samych owoców pozyskuje się dwa rodzaje oleju, różniące się wyglądem i składem. Pierwszy z nich – crude palm oil (olej z miąższu palmy oleistej) – otrzymywany jest z owocni. Yao posiada tłocznię, która miażdżąc miękki miąższ, wydobywa cenny olej z pomarańczowych śliwek. Świeży, ma charakterystyczny czerwony kolor, spowodowany dużą ilością alfa- i beta-karotenu. Zawiera dziesięć razy więcej prowitaminy A niż marchew, a także dużo witamin E i K oraz koenzym Q10, likopen i kwasy tłuszczowe omega. Za to nie ma cholesterolu, dzięki temu plasuje się w ścisłej czołówce zdrowych i zalecanych do spożycia tłuszczów. Po rafinacji, pozbawiony większości składników odżywczych, zmienia kolor na biały lub żółty. Drugi rodzaj oleju – kernel palm oil (olej z ziarna palmy oleistej) – zawarty jest w nasionach osłoniętych bardzo grubą skorupą. Aby ją zmiażdżyć, Yao musi przepuścić pestki przez specjalną kruszarkę, która działa na prąd pobierany z generatora. Wprawdzie maszyna hałasuje niemiłosiernie, ale skutecznie wyłuskuje miękkie ziarno z twardej otoczki. Dalej technologia jest taka sama jak w przypadku crude palm oil. Po wytłoczeniu uzyskuje się dobrej jakości produkt odporny na działanie wysokiej temperatury.
Yao jest jednym z wielu producentów tego tłuszczu. W Ghanie uprawy palmy oleistej przeważnie pozostają w rękach drobnych farmerów. Wytwarzają olej na potrzeby własne, a nadwyżki zawsze znajdują nabywców. Wielohektarowe plantacje, zakładane po 1957 roku, nie odniosły sukcesu. Szybko okazały się nierentowne.
Tymczasem za oceanem, głównie w Azji, olej palmowy jest poważnym źródłem dochodu całych krajów. Rozrastające się ciągle plantacje budzą niemałe kontrowersje. Z jednej strony olejowce są tańsze, wydajniejsze i łatwiejsze w uprawie niż inne rośliny oleiste. Z drugiej, jak alarmują ekolodzy, plantacje w Indonezji, Malezji czy Tajlandii powiększane są kosztem lasów tropikalnych. Niesie to za sobą niepowetowane straty dla unikatowych ekosystemów. Końca sporów na razie nie widać. Tymczasem olej palmowy znajduje coraz szersze zastosowanie w przemyśle zarówno spożywczym, jak i kosmetycznym, chociaż coraz więcej pisze się o jego szkodliwym wpływie na zdrowie.
------------------------------------------------------------------------
1 Ghana: Autobiography of Kwame Nkrumah, wyd. Panaf Books, Bedford 2002.